foto: Bartek Kosiński/Gazeta Polska
Roman Zimand po sąsiedzku
Byliśmy sąsiadami. Mieszkaliśmy w tym samym domu na Śniadeckich. Tylko na innych klatkach schodowych. Często się spotykaliśmy. Na naszym podwórzu, ulicy. Wymienialiśmy poglądy o sytuacji bieżącej. Komunizm stanowił dla niego zmorę podobną do wampirów wysysających krew. Toczył z nim wieloletni pojedynek. Był niewysokim, krzepkim mężczyzną. Zimą i latem zawsze w rozpiętej koszuli, z odsłoniętą szyją. Dbał o tężyznę fizyczną. Od lata do późnej jesieni pływał na otwartych wodach. Stały bywalec ślizgawki dla łyżwiarzy na Służewcu. Nie raz widziałem go, jak w siarczysty mróz pędził z łyżwami do autobusu. A znajomość nasza wzięła początek bodaj w 1963 r. Wtedy to w nocnym "Manekinie" na Starówce zabiegaliśmy obaj o względy pewnej atrakcyjnej dziewczyny. Jeden rywalizował z drugim w samczym tokowaniu. Czuły na płeć piękną. Potrafił skutecznie uwodzić czarem sugestywnego słowa.
We wczesnej młodości Roman Zimand był wojującym marksistą. Należał do pokolenia "pryszczatych", tych młodych, co gorąco i fanatycznie pragnęli budować w Polsce ustrój na wzór sowiecki. Lata naszego sąsiedztwa w domu na Śniadeckich przypadają na czas, kiedy całkowicie odrzucił komunistyczną ideologię. W sposób surowy, bezlitosny osądzał siebie tamtego jako zaślepionego czekistę z czerwoną gwiazdą na czapce. Stanem aberracji umysłu i trującym zaczadzeniem nazywał tamto swoje zaangażowanie. W przeciwieństwie do wielu zarażonych tą chorobą w przeszłości nie próbował zacierać śladów czy tłumaczyć się wysokim diapazonem "ukąszenia heglowskiego".
Wcześniej jeszcze, zanim zostaliśmy sąsiadami, wyróżniałem go ze względu na eseistykę, którą uprawiał, pracując w Instytucie Badań Literackich. Czytałem z uwagą, czuło się solidną erudycję, oszczędnie dozowaną, nigdy nieprzytłaczającą tekstu. Zapamiętałem znakomity esej "Gatunek - podróż" drukowany w "Twórczości". Był to opis wyprawy autora do rodzinnego Lwowa. Celnie łączył przywoływaną przeszłość miasta z jego współczesnym, sowieckim obliczem. Stanowił tkaną ze szczegółów analizę nieludzkiego systemu, niszczącą żywą i martwą tkankę wszystkiego, co weźmie w swoje władanie . Odnalazł w mieście dzieciństwa kolegę z tamtych lat. Był jego przewodnikiem po tej rzeczywistości. Człowiekiem już sowieckim, przerobionym mentalnie. Znakomity pisarz Julian Stryjkowski był korepetytorem Romana Zimanda w przedwojennym Lwowie. Dom zamożny, kupiecki patrycjat, ojciec prowadził rozległe interesy, wyrąb lasów, tartaki, eksport. Julian Stryjkowski wspominał, że mały Roman był dzieckiem niesfornym i sprawiał rozliczne kłopoty. To były czasy idylliczne. Dźwigał Roman Zimand w swoim doświadczeniu zagładę rodziny, Żydów we Lwowie, śmierć świata, w którym zaczynał wchodzić w życie.
Następną lekturą pobudzającą do myślenia stała się jego szczupła, ale nabita treścią książeczka (wydana chyba u Pallotynów w Paryżu) o tragicznym prezesie gminy żydowskiej (Judenratu) w getcie warszawskim Adamie Czerniakowie. Próba portretu psychologicznego oparta na dzienniku Czerniakowa i innych relacjach, między innymi z kroniki Emmanuela Ringelbluma. Opowiadałem mu o wrażeniach. Słuchał nieufnie. Miał w swojej postawie jakąś obronną czujność, jakby spodziewał się w każdej chwili ataku. Wreszcie odczytał moje dobre intencje i odtajał.
W stanie wojennym spotykaliśmy się jako towarzysze broni . Obaj zaangażowani w podziemie wydawnicze , pisanie bez cenzury, druk, kolportaż. W paryskiej "Kulturze" pojawiały się co miesiąc komentarze polityczne podpisywane Leopolita. Bardzo zwięzłe i trafne. Dotyczyły wojny Jaruzelsko-polskiej i sytuacji w bloku sowieckim. Autor był krajowy. Dowiedziałem się (nie od niego), że to Roman Zimand. W bibliotece Instytutu Literackiego w Paryżu w 1987 r. ukazał się tom jego komentarzy pod tytułem "Teksty cywilne przez Leopolitę".
Polubiłem spotkania z Romanem Zimandem na naszym podwórzu przy Śniadeckich 12/16. Wrażenia z przeczytanych książek , jego uwagi, zaskakujące świeżością spostrzeżenia. Nie było mu po drodze z Geremkiem, Michnikiem, Kuroniem. Wyrażał się krytycznie o elicie politycznej, która wyłoniła się po Okrągłym Stole. Umysł miał niezależny, dociekliwy. Drążył w głąb. Zapraszał serdecznie na wieczór do siebie. Nieraz obiecywałem wpaść. Jednak nie dotrzymałem słowa. Z tego powodu mam dotąd wyrzuty sumienia. Żegnałem go na cmentarzu żydowskim przy Okopowej w 2002 r. Położyłem kamyk na grób.
***
Niedawno spotkałem znajomego, który zamieszkał w kawalerce po Romanie Zimandzie. Taki zbieg okoliczności. Przeprowadzał generalny remont mieszkania i odkrył w ścianach przewody podsłuchowe . Nieczynne, przechowały się przez tyle lat. Pamiątka z czasów czujnej inwigilacji Służby Bezpieczeństwa stosowanej wobec ludzi niepokornych. Roman Zimand był jednym z nich. Może pomyśli ktoś o publikacji jego rozproszonego dorobku pisarskiego. Myślę, że taka lektura podziałałaby pobudzająco na co chłonniejsze umysły młodej generacji Polaków.
Marek Nowakowski
08.04.2013r.
Gazeta Polska Codziennie
*********************************************************************************************
Komunikat ekspertów współpracujących z Zespołem Parlamentarnym
**********************************************************************************************