Zapomnieć o Rywinie
Od zeszłorocznych wyborów obserwujemy działania, które coraz bardziej jednoznacznie usiłują cofnąć świadomość Polaków do stanu naiwnej akceptacji status quo, do zdania się na dominujące "autorytety" i najsilniejsze media.
Afera Rywina była ozdrowieńczym wstrząsem dla Polaków. Odsłoniła funkcjonowanie III RP, pokazała głęboko osadzone w niej mechanizmy oligarchiczne oraz stan polskiego establishmentu. Wstrząs wyzwolił przypływ obywatelskich postaw, których manifestacją było hasło IV RP. Było ono wezwaniem do głębokiej reformy, która miała wyeliminować patologie, urealnić demokrację i przywrócić Polskę Polakom. Ośmielone ujawnieniem afery Rywina media poszły tym tropem, odsłaniając kolejne skandale i doprowadzając do upadku rządu Leszka Millera.
Wybory 2005 roku były klęską ugrupowań III RP. Obie zwycięskie partie: PiS i PO, szły do wyborów pod hasłem IV RP i obiecywały powyborczą koalicję w celu głębokiego przeobrażenia kraju. Ich nadspodziewany sukces, czego efektem było zdominowanie przez nie polskiej sceny politycznej, przekształcił potencjalnych koalicjantów w konkurentów. Ich bezwzględna rywalizacja zdeterminowała polską politykę.
Przestraszony próbami rozliczenia przez rząd Kaczyńskiego establishment III RP zainwestował w PO, która chętnie przystała na ten intratny sojusz. W konsekwencji po wyborach 2007 roku obserwujemy działania, które coraz bardziej jednoznacznie służą unieważnieniu lekcji Rywina. Ich celem jest cofnięcie świadomości Polaków do stanu wcześniejszego. Stanu naiwnej akceptacji status quo i zdania się na dominujące ośrodki opiniotwórcze: "autorytety" i najsilniejsze media.
Afery nie było
Swój symboliczny wymiar ma to w wystąpieniach rozmaitych przedstawicieli establishmentu deklarujących, że "Rywina" po prostu nie było. Ostentacyjnie głoszą to postkomuniści, w tym nowy szef SLD Grzegorz Napieralski. W grudniu minionego roku Leszek Miller oświadczył, że afera Rywina była prowokacją wymierzoną w SLD i w niego, jako ówczesnego premiera, osobiście. Działo się to bezpośrednio po wyroku, który uniewinnił Aleksandrę Jakubowską z zarzutów łamania prawa przy tworzeniu ustawy medialnej.
Można przyjąć, że sąd nie miał wystarczających danych, aby skazać "lwicę lewicy", która w trakcie sprawy trzęsła Ministerstwem Kultury i jego formalnym szefem Andrzejem Celińskim. Być może zespół skandalicznych praktyk zademonstrowanych przez Jakubowską przy tworzeniu fundamentalnego dla ładu medialnego prawa nie był przestępstwem z punktu widzenia kodeksu karnego.
Natomiast uniewinniający Jakubowską sędzia zademonstrował swoje nastawienie, stwierdzając kpiąco, że "póki co nie jest przestępstwem bałagan legislacyjny", za który odpowiadała oskarżona. Sędzia powiedział dodatkowo, że oskarżenie Jakubowskiej to "szukanie paragrafu na człowieka". Pośrednio obciążył tym komisję sejmową, która zademonstrowała, jak politycy SLD przygotowywali prawo oddające im kontrolę nad mediami elektronicznymi i jak uzgadniali je z Agorą. Akt oskarżenia Jakubowskiej był konsekwencją prac komisji śledczej. Prawie wszyscy w niej zgadzali się co do faktów i odpowiedzialności Jakubowskiej, która kłamała i kręciła w swoich publicznych wystąpieniach. Sędzia w uzasadnieniu uniewinnienia wykroczył daleko poza przypisaną mu prawem rolę. Ujawnił się jako obrońca i reprezentant establishmentu.
Domykanie się układu
Triumfalnie wygrane w 2001 roku przez SLD wybory otworzyły przed tym ugrupowaniem i jego ówczesnym absolutnym liderem, Millerem, nadzieję na petryfikację sceny politycznej na długie lata. Posiadając nieomal bezwzględną większość w Sejmie i - co ważniejsze - dominując nad gospodarką oraz kontrolując kluczowe w państwie instytucje, postkomuniści wydawali się siłą nie do ruszenia.
Kolejnym krokiem w kierunku domknięcia układu oligarchicznego była z ich strony próba przejęcia pełnej kontroli nad mediami w Polsce. Dysponowali oni już telewizją publiczną, która - przekształcona przez nich w sprawny instrument propagandowy pod wodzą prezesa Roberta Kwiatkowskiego - odegrała istotną rolę w ich sukcesie wyborczym. Kontrolowali także KRRiT. Inicjatywą w celu zdominowania na długo rynku mediów elektronicznych miała być więc nowelizacja ustawy o radiofonii i telewizji, która zasadniczo zwiększała uprawnienia tego ciała. Zgodnie z jej projektem KRRiT mogła ingerować nawet w stosunki własnościowe podmiotów prywatnych, co w rzeczywistości pozbawiało je niezależności. Przedsmak tego, co miało się dziać z prywatnymi mediami po nowelizacji ustawy, dawało działanie sekretarza KRRiT Włodzimierza Czarzastego, który, naciągając już istniejącą ustawę, właściwie bez uzasadnienia pozbawił koncesji dwie regionalne radiostacje i ograniczył funkcjonowanie RMF.
Równocześnie postkomuniści próbowali głębiej wedrzeć się na rynek prasowy. Z jednej strony planowali stworzenie dużego, podporządkowanego sobie dziennika, gdyż "Trybuna" nie była w stanie pełnić roli opiniotwórczej. Z drugiej - usiłowali przejąć "Rzeczpospolitą", próbując zmusić ówczesnego większościowego właściciela, norweską firmę Orkla, do odsprzedania swoich udziałów, tak aby państwowa spółka posiadająca 49 procent tytułu przejęła nad nim kontrolę.
W działaniach tych sojusznikiem Millera była "Gazeta Wyborcza", która opublikowała na czołówce artykuł opowiadający o tym, jak pewien (anonimowy) zachodni koncern nie zapłacił podatku, wykorzystując fakt, że udziały w pewnej (nienazwanej) gazecie polskiej kupował od zagranicznego właściciela. Podpisany pseudonimem tekst mówiący o wątpliwościach prawnych wobec anonimowej firmy na czołówce (poważnej) gazety to rzecz bez precedensu. Fakt, że rząd Millera, opierając się na artykule w "Wyborczej", zażądał od Norwegów wielomilionowej opłaty (Skarb Państwa musiał ją potem zwrócić wraz z odsetkami), pokazał, jaką funkcję publikacja owa spełniała.
Przez cały okres trwania III RP "Wyborcza" była najważniejszym sojusznikiem postkomunistów, chociaż niekiedy wchodziła z nimi w doraźne spory. Była istotnym czynnikiem odzyskania przez nich pozycji i wpływów. Była jednak bytem niezależnym. Logika monopolisty, którą prezentowali postkomuniści po ostatecznym sukcesie, jakim wydawała się wygrana wyborcza, prowadzi do podporządkowania sobie instytucji niezależnych, nawet jeśli pełnią one funkcję sojuszników.
Geneza afery
Również Agora znajdowała się wówczas w fazie ekspansji. Kolejnym krokiem na jej drodze miało być kupno telewizji. Przygotowywana nowelizacja uniemożliwiała to. Postkomuniści nie chcieli wzmocnienia niezależnego podmiotu, jakim była Agora, nawet połączonego z nimi licznymi więzami wspólnych interesów. Wiosna i początek lata 2002 roku to czas gorączkowych zakulisowych pertraktacji, których elementem były czasami krytyczne artykuły wobec rządowych planów na łamach "Wyborczej". Krytyka dotyczyła wyłącznie sprawy "lex Agora", jak zapis uniemożliwiający tej firmie nabycie telewizji nazwali dziennikarze "GW". Był to dla nich jedyny problem nowelizacji. Fakt, że podporządkowywała ona media elektroniczne KRRiT, a więc realnie SLD, nie budził w tej gazecie specjalnego zainteresowania.
Przybycie Lwa Rywina do Adama Michnika 22 lipca 2002 roku potraktować można jako ciąg dalszy negocjacji pomiędzy rządem a Agorą. Różnicą było tylko to, że pośrednik, Rywin, zażądał prowizji od kontraktu, a jego rozmówca nagrał rozmowę.
Uwaga zwykłych odbiorców zwrócona jest zwykle na sumę 17,5 miliona dolarów, których Rywin domagał się od Michnika za powodzenie transakcji. Strategia "Wyborczej" polegała również na koncentracji uwagi na tym fakcie, aby usunąć z pola widzenia meritum sprawy. W rzeczywistości propozycja, którą przedstawił Rywin, dotyczyła rynku o wartości miliardów dolarów, a sprowadzała się do tego, aby "Wyborcza" zrezygnowała z niezależności w zamian za udział w intratnym przedsięwzięciu gospodarczym.
Rywin proponował nie tylko zmiany w projektowanej ustawie, które umożliwiłyby Agorze zakup Polsatu, ale wręcz załatwienie tej transakcji. Michnik miał w zamian się zobowiązać, że telewizja Agory popierać będzie SLD, a zwalczać jego przeciwników. Gwarantem miał być Rywin jako szef stacji. Prowizja dla Rywina miała być zapłacona dopiero po sfinalizowaniu zakupu. Nie była więc możliwa żadna próba oszustwa ze strony Rywina albo próba naciągnięcia potencjalnych kontrahentów. Oferta była przejrzysta.
Medialne tło
Przez pięć miesięcy od tego wydarzenia Michnik naciskał SLD-owskich decydentów możliwością ujawnienia nagrania, żądając wycofania się z niekorzystnego dla Agory zapisu. Na publikację zdecydował się pod koniec grudnia, gdy zrozumiał, że nowelizacja przejdzie w kształcie niekorzystnym dla Agory.
Tych pięć miesięcy, kiedy redaktor "Wyborczej" opowiadał wszem wobec o propozycji złożonej mu przez Rywina, a informacja na ten temat przeciekła jedynie raz w satyrycznej rubryce tygodnika "Wprost", dużo mówi o ówczesnym stanie mediów i państwa. Uhonorowana licznymi tytułami publicystka "Polityki" Janina Paradowska, która pytanie na ten temat zadała w wywiadzie z premierem Millerem, wycofała je z druku po interwencji Michnika. Tłumaczyła potem, że przecież sprawa była "własnością >Wyborczej<". Stwierdzenie takie w świecie wolnych mediów powinno wywołać szok.
Pomysł, że informacje o jakimś ważnym wydarzeniu są czyjąś własnością, stoi w jaskrawej sprzeczności z koncepcją wolności słowa. W Polsce tłumaczenie Paradowskiej zostało przyjęte jako oczywiste.
Zwłokę w informacji o ofercie Rywina "Wyborcza" tłumaczyła tajemnicą "dziennikarskiego śledztwa". Dziwna to tajemnica, o której wiedzą wszyscy zainteresowani, a pozostaje nią tylko dla szerokiej publiczności. Każdy, kto ma elementarną wiedzę na temat dziennikarstwa, wie doskonale, że żadne śledztwo nie było prowadzone. Śledztwo dziennikarskie rzadko kiedy prowadzi do rozwiązania sprawy. Zwykle służy jedynie jej odsłonięciu. Zestawia dane, prezentuje okoliczności, formułuje hipotezy i usiłuje je weryfikować. Nawet cienia takich działań w odniesieniu do afery Rywina w "Wyborczej" nie uświadczyliśmy.
Porządki III RP
Wahania Michnika przed ujawnieniem oferty Rywina są zrozumiałe. Dopóki pozostawała utajniona, mogła być instrumentem presji na przywódców SLD, ujawniona stawała się zagrożeniem nie tylko dla postkomunistów, ale i całego establishmentu III RP, której istotny element stanowiła "Wyborcza" i jej naczelny.
W rzeczywistości oferta Rywina nie była niczym szczególnym w sposobie działania ówczesnych elit. Można ją zobaczyć jako kontynuację wcześniejszych pertraktacji, na których przedstawiciele rządu i prywatnej firmy spotykali się, aby uzgodnić prawo, które dopiero potem zgłoszone zostanie w Sejmie. Różnica polegała na potraktowaniu Michnika, któremu pokazano, że pierwszoplanowym graczem biznesowym pozostać może wyłącznie za cenę rezygnacji z ambicji politycznych oraz na żądaniu sutej opłaty dla pośrednika w transakcji.
W ówczesnych środowiskach biznesowych zachowanie Michnika spotkało się z niechęcią. Nieoficjalnie był on oskarżany o "ujawnianie tajemnic negocjacyjnych". I rzeczywiście, jeśli uzgadnianie podstawowych spraw w biznesie odbywa się na tajnych spotkaniach zainteresowanych, to przyjąć można, że Rywin domagał się nie łapówki, ale "success fee", powszechnie akceptowanej opłaty za pomoc w pomyślnej realizacji transakcji.
Propozycja Rywina była szokiem dla Michnika uznającego, że jest rozgrywającym, który nie podlega mechanizmom współtworzonego przez siebie świata, ale była normą w porządkach III RP.
Komisja śledcza ujawniła te mechanizmy. Nic dziwnego więc, że projekt jej powołania spotkał się z oporem u co bardziej przenikliwych obrońców status quo. Jacek Żakowski pisał w "Polityce", że będzie ona stanowiła odpowiednik łajna rzuconego w wentylator: uświni wszystkich. Mówiąc "wszystkich", zasłużony dziennikarz III RP miał na myśli oczywiście członków establishmentu, którzy pozycję swoją zawdzięczali specyficznym stosunkom tego państwa.
Afera Rywina odsłaniała demokrację III RP jako fasadę, za którą zapadają najważniejsze decyzje. Polityczno-biznesowo-medialne elity stworzyły w miarę szczelny świat, do którego nie miały zamiaru dopuszczać konkurencji. Co znamienne: był to świat poza kontrolą, gdyż zupełnie nieprzejrzysty dla oczu zwykłych obywateli. Fakt, że oferta Rywina znana całej "warszawce" pozostawała tabu dla mediów, najlepiej demaskował ówczesne porządki medialne. Łatwo manipulować tymi, którzy informacji nie mają. Tylko w takich warunkach można było wykreować wizerunek Aleksandra Kwaśniewskiego jako ojca narodu.
Komisja śledcza w sprawie Rywina była porcją jawności zmieniającą percepcję Polaków. Chyba najsławniejsza polska blogerka Kataryna w wywiadzie udzielonym Robertowi Mazurkowi przyznała się, że afera Rywina zasadniczo zmieniła jej ogląd polskiej rzeczywistości. Wcześniej, jako czytelniczce "Gazety Wyborczej", nie przyszło jej do głowy kwestionowanie spójnego obrazu rzeczywistości rozpisanego na szpaltach organu Michnika. Wyznawała to bez entuzjazmu, gdyż, jak stwierdziła, tego typu bezkrytycyzm nie przystoi osobie rozumnej.
Sęk w tym, że ówczesna postawa Kataryny była wówczas typowa dla inteligencji polskiej, a - uznać można - nie tylko przechowała się dziś w szerokich jej gremiach, ale także mamy do czynienia z jej nawrotem. Ostatnie dwa lata są tego niechlubnym przykładem.
Autorytety kontratakują
Po okresie popłochu i rozsypki establishment zaczął mobilizować się jeszcze przed wyborami 2005. Na początku pojawiła się, zakończona całkowitym fiaskiem mimo wsparcia wpływowych mediów, próba ponownego wykreowania Unii Wolności po liftingu, czyli PD. Potem podobnie zakończona próba wylansowania na prezydenta Włodzimierza Cimoszewicza. Natomiast już po wyborach skutecznie przeprowadzona została operacja naznaczenia i potępienia PiS jako zagrożenia dla demokracji.
Nagonka ta zmistyfikowała polską politykę i uniemożliwiła rzeczową jej ocenę. Nawet uczciwa krytyka PiS, które wielokrotnie na nią solidnie zasłużyło, była niezwykle trudna, gdyż wymagała przebicia się przez zasłonę medialnych oszustw i manipulacji.
Establishmentowi III RP udało się zbudować wyobrażenie Polski pod rządami PiS jako państwa policyjnego, a walkę z korupcją i patologiami III RP przedstawić jako zamach na prawa człowieka i wolności obywatelskie. Z perspektywy przedstawicieli świata Rywina traktowanie członków elity jak zwykłych obywateli było przecież realnym skandalem.
PO, która korzystała z tej nagonki, musiała wycofać się z krytyki III RP. Gorzej, że po dojściu do władzy, przyjmując zasadę wykorzeniania PiS, czyli eliminując wszelkie jego nominacje, musiała w dużej mierze oprzeć się na kadrach III RP.
Niech dzieci śpią
Trudno wskazać sukcesy pół roku rządów Donalda Tuska. Nic więc dziwnego, że rządzący i ich propagandziści mówią o "sprawnym zarządzaniu" albo "przywracaniu normalności". W świecie postpolityki, w jakim podobno żyjemy, tłumaczą nam, że władza zajmować się winna wyłącznie administrowaniem. Poważne problemy zostają zagadane gładkimi słówkami przez specjalistów od politycznego marketingu, którzy usiłują doprowadzić nas znowu do stadium zdziecinnienia.
Powraca paternalistyczny stosunek elity do obywateli charakterystyczny dla III RP. To wówczas przecież miano nas modernizować ponad naszymi głowami, gdyż nie dorośliśmy do zrozumienia dziejowych konieczności, na które skazany jest nasz kraj. Autorytety rozstrzygały więc za nas, natomiast media dbały, aby niezdrowe dla nas treści nie przeciekły do opinii publicznej, a Michnik z Millerem mogli ustalać kształt polskiej rzeczywistości nieniepokojeni przez niepowołanych. Nic dziwnego więc, że jedyna sprawa, w której rząd Tuska wykazuje determinację, to próba przejęcia mediów publicznych, a ostatnio i "Rzeczpospolitej", zaczynając przypominać nam w tej mierze czasy Millera.
Kolonizacja PO ze strony elit III RP trwa. Jeśli ważne jest tylko sprawowanie władzy, a sprawne administrowanie oznacza, że sensem rządzenia jest jedynie rządzenie, to wchodzić w alianse można z każdym i na każdym można się oprzeć. Elity III RP poczynają sobie coraz bardziej ostentacyjnie. Próba zablokowania książki o Wałęsie jest tego najświeższym przykładem. Ujawnianie najnowszej przeszłości jest dla nich śmiertelnie niebezpieczne. Może obudzić ze snu słodko pogrążonych w nim obywateli.
Normalność dla establishmentu III RP to drzemka społeczeństwa, które wiedzę czerpie z "Gazety Wyborczej". Afera Rywina to wypadek przy pracy, o którym należy zapomnieć. Normalność to odbudowa porozumienia między polityką, biznesem i mediami, z której wyeliminowani zostaną siewcy niepokoju. Autorytety będą dozować wiedzę i informacje. IPN, w którym każdy może dogrzebać się wiedzy o najnowszej historii, jest z tej perspektywy skandalem. Dlatego należy go rozwiązać. Ważne sprawy nie powinny niepokoić obywateli.
Bronisław Wildstein
02.07.2008r.
Rzeczpospolita