O RUCHU RODAKÓW
PRZYSTAP DO RUCHU RODAKÓW
RODAKpress - head
HOME - button

Kazia z Wilna - Piotr Szubarczyk

 

 

 

 

 

 


Kazia z Wilna

Od początku okupacji niemiecko-sowieckiej Polskie Państwo Podziemne planowało w przełomowym momencie wojny wybuch ogólnonarodowego powstania i - z pomocą aliantów - przegnanie okupantów z polskiej ziemi. To był strategiczny cel Armii Krajowej jako siły zbrojnej Podziemnej Polski. Plan powstania przybrał w ostatniej fazie wojny kształt operacji o kryptonimie "Burza". Nakazano mobilizację oddziałów AK w czasie przesuwania się frontu wschodniego przez ziemie polskie i atakowanie wycofujących się wojsk niemieckich, by opanować teren przed wkroczeniem Sowietów. Chodziło głównie o osadzenie na wyzwolonych od Niemców terenach polskiej administracji, wolnej od NKWD, stalinowskich kaerenów (KRN - Krajowa Rada Narodowa), pekawuenów, "patriotów" i wszelakiej kolaboranckiej żulii.

W ramach operacji "Burza" wileńska i nowogródzka AK przeprowadziły w lipcu 1944 r. wielką akcję "Ostra Brama", która miała wyzwolić Wilno od Niemców polskimi siłami. W akcji uczestniczyło około 9 tysięcy żołnierzy AK! We współdziałaniu z armią sowiecką przepędzono Niemców z miasta. 17 lipca skoncentrowane pod Wilnem oddziały AK zostały jednak podstępnie rozbrojone, a żołnierze umieszczeni w prymitywnie urządzonym obozie przejściowym w Miednikach Królewskich, skąd w dniach 27-28 lipca wywieziono ich do Kaługi. Wśród wywiezionych były także młode Polki - sanitariuszki i łączniczki AK. Niepowodzenie "Burzy" w Wilnie było zapowiedzią późniejszej tragedii Powstania Warszawskiego, która dokonała się rękami niemieckimi, ale z przyzwoleniem Stalina, który zatrzymał front pod Warszawą.
Mija kolejna rocznica akcji "Ostra Brama". Chciałbym przypomnieć atmosferę tamtych dni w Wilnie na przykładzie losów jednej tylko osoby - skromnej sanitariuszki i łączniczki AK - Kazi Żejmo z Wilna, dziś szacownej pani Kazimiery Paradowskiej, mieszkającej w Gdańsku. Na przeznaczonym dla mnie egzemplarzu swoich wspomnień z lat okupacji, wydanych przez syna w nakładzie kilku egzemplarzy (!) w Adelajdzie, pani Kazia spontanicznie napisała najkrótszy do nich komentarz: "Kocham Wilno i wszystkich Wilniuków. Niech Ostrobramska Pani nie cofnie nam nigdy swojej miłości"...

Jestem z Wilna
Urodziła się 26 stycznia 1923 roku, "oczywiście" w Wilnie. Mama Wiktoria ze Sztejnwaldów i tata Antoni, wywodzący swój ród z zaściankowej szlachty litewskiej, też się "oczywiście" urodzili w Wilnie... - Wilno to moja ojczyzna, moje największe szczęście - mówi z przekonaniem pani Kazimiera. - Wilno i Mejszagoła - dodaje po chwili namysłu, a mnie natychmiast przypomina się piękny wiersz Wiesława Szymańskiego "Pożegnanie Wilna": "Opuściły skrzydła anioły, piąta rano - zimno i deszcz, Katedralny Plac wyludniony skośnooki zamiata cieć. Nasze ślady wrzuci do kosza, krople zmyją modlitwy szept, może zdąży ulecieć w niebiosa naszych pragnień tłumiona pieśń? W sercu dzwoni dzwon Mejszagoły, dłoń pamięta przyjaźni gest. Słyszysz? - Adam z pomnika nas woła. Słyszysz - i wyjechać stąd chcesz? Miasto płacze? - przyjacielu - to złuda, kaprys nieba - ot figiel gwiazd. To nie miasta płaczą po ludziach, ale ludzie tęsknią do miast"...

Czas "święty i czysty"
Pani Kazia tęskni do miejsc i do ludzi z czasów wileńskiego dzieciństwa i młodości. Nie tylko dlatego, że to "kraj lat dziecinnych", który w świadomości każdego z nas pozostaje "święty i czysty jak pierwsze kochanie". Tęskni do jednoznacznych wyborów moralnych, do jednolitego systemu wartości i wychowania młodzieży, do wielkiej jedności kresowych Polaków, którzy młode pokolenie wychowywali na pięknych przykładach z niedalekiej przeszłości, zwłaszcza na wspomnieniach wojny z bolszewikami, która dała Polakom na Kresach poczucie jedności i siły, otworzyła nowe perspektywy, tak brutalnie zatrzaśnięte potem przez wojnę.
W chwili wybuchu wojny miała za sobą szkołę powszechną i trzy klasy gimnazjum. Szkoła powszechna mieściła się na Kalwaryjskiej. To było dość daleko od miejsca zamieszkania, ale Kazia nawet nie chciała słyszeć o szkole w swoim rejonie. Na Kalwaryjskiej była jej ukochana nauczycielka, wychowawczyni i instruktorka PCK, Ludka Kobylińska, siostra Janiny Fieldorfowej, żony pułkownika Emila Fieldorfa, późniejszego generała "Nila". Pułkownik często bywał w szkole, dowodzony przez niego pułk był jej patronem. Kazia zapamiętała go jako człowieka niezwykle pogodnego, doskonale nawiązującego kontakt z dziećmi przez uśmiech, żart i... słodycze. Pułkownik był też dobrym pedagogiem. Kiedyś powiedział dziewczynkom, że żołnierzom marzną w zimie ręce. Z wdzięczności za opiekę nad szkołą robiły na drutach rękawice dla żołnierzy, podarowane na Boże Narodzenie. Dużo się przy tym nauczyły, a do tego były bardzo dumne, że wykonały pożyteczną pracę. Z tego czasu datuje się przyjaźń Kazi i jej młodszej siostry Czesi z siostrami Fieldorfównymi - Krysią i Marysią. Odnalazły się po wojnie w Łodzi, a potem trafiły do Gdańska. Dziś pani Kazimiera i pani Maria Fieldorf-Czarska mieszkają jeszcze bliżej niż przed wojną, bo w sąsiednich klatkach schodowych, w starej Oliwie. Wspierają się wzajemnie we wszystkich sprawach jak rodzina.
Rektorem gimnazjum dla dziewcząt był ks. prof. Józef Wojtukiewicz. Mieściło się ono na Uniwersyteckiej 9. Program był 5-letni, zakładał przygotowanie uczennic do studiów, wielką wagę przykładano do klasyki grecko-rzymskiej, do nauki łaciny. Dbano też jednak o formację ideową, opartą na wychowaniu patriotycznym i historii najnowszej, gruntowaną skutecznie przez naukę Kościoła. Krzewiono ideę bratniej pomocy. W tej szkole nie było korepetycji. Przyjęto jako zasadę, że lepsze uczennice pomagają słabszym w nauce.
Patriotyczne wychowanie Kazi uzupełniały historie rodzinne. Ojciec był w Legionach. W sierpniu roku 1914 przedostał się nawet do Krakowa, ale Pierwsza Kadrowa już odmaszerowała. Niezrażony tym niepowodzeniem i tak wkrótce dotarł tam, gdzie pragnął, wojna skończyła się dla niego dopiero po wypędzeniu z Polski bolszewików. Bardzo się zdziwił, gdy po wojnie powołano go jeszcze do służby, nie przepadał bowiem za dyscypliną wojskową. Na komisji dowiedział się, że Polska jest mu wdzięczna za wojenną służbę, ale teraz, choć czas pokojowy, Ojczyzna dalej jest w potrzebie... Nie narzekał jednak, czuł się związany na całe życie z legionistami, wyjeżdżał często na uroczystości i parady na Polu Mokotowskim.

Pani Ostrobramska
Czasowi wzrastania w Wilnie towarzyszyła zawsze Matka Boża z Ostrej Bramy. Długo by opowiadać o wydarzeniach związanych z tym miejscem, o ludzkich łzach, wotach i wdzięczności. Z czasu wojny pani Kazia najbardziej zapamiętała modlitwy w intencji powrotu do domu z wojny jej wujka, Witolda Staszewskiego. Uciekł z sowieckiej niewoli, ale stracił kontakt z rodziną w Wilnie, był cały czas na terytorium sowieckim. Później trafił do armii generała Andersa, był ranny pod Monte Cassino. Kazia się umartwiała w intencji ocalenia wujka, pijąc gorące mleko, którego nie cierpiała... Ciocia modliła się do Pani Ostrobramskiej. Kiedy się pojawiły listy zamordowanych w Katyniu, ktoś jej doradził, żeby poszła, popytała, sprawdziła, bo a nuż... Kazia do końca życia nie zapomni jej reakcji, w której była żywa wiara i ufność: "Ja tam nie muszę nic sprawdzać. Wituś wróci. Przecież ja chodzę codziennie do naszej Panienki. Ona mi powiedziała, że wróci. Poznałam to po Jej oczach"...

Słuchaj, Jezu...
Pani Kazia jest przekonana, że pieśń "Słuchaj, Jezu, jak Cię błaga lud" powstała w wileńskiej bursie przykościelnej na początku wojny. Ułożyli ją biedni studenci, którzy nie wyjechali na wakacje i wojna zastała ich w Wilnie. Utrzymywali ich parafianie od św. Rafała. Kościół przy ulicy Wiłkomirskiej, naprzeciwko Górki Pana Jezusa, został uszkodzony na skutek bombardowań już na początku wojny. Nabożeństwa odbywały się więc tymczasowo w bursie, studenci pomagali, jeden z nich grał na fisharmonii. Powszechnie znana dziś pieśń kościelna powstała chyba jednak przed wojną (w każdym razie jej melodia była odnotowana wcześniej). Nie można jednak wykluczyć, że pod wrażeniem wojny studenci dopisali dalsze zwrotki. Suplikacja do Jezusa, by odmienił "ten smutny czas", miała wtedy szczególną wymowę i aktualność. Może starsi wilniucy pomogą odpowiedzieć na pytania dotyczące wojennej historii tej pieśni? Pani Kazia pamięta, że któregoś dnia, w październiku, przyszła do kościoła, by się nauczyć całej pieśni. Było to nawet zapowiedziane podczas niedzielnej Mszy Świętej. Kiedy dotarła do świątyni, dowiedziała się, że studenci zostali właśnie aresztowani przez Sowietów i wywiezieni w nieznane miejsce.

Służba od początku
Wojenna służba Kazi zaczęła się jeszcze przed wybuchem wojny, gdy tylko ogłoszono w sierpniu mobilizację. Ludka Kobylińska natychmiast zebrała swe podopieczne z koła PCK. Pracowały w punktach informacyjnych i punktach pomocy, pomagały zmobilizowanym żołnierzom. Pani Kazia pamięta, że razem z Genią Stankiewiczówną stały z wiadrami na rogu Krakowskiej i Kalwaryjskiej, częstując przechodzących żołnierzy wodą z cytryną. Potem na apel prezydenta miasta dziewczynki pomagały w roznoszeniu poczty w mieście, ponieważ wielu listonoszy zmobilizowano do wojska. Akcję organizował Michał Stragan z Poczty Głównej. Kazia poruszała się po wileńskim Zwierzyńcu jak po własnym mieszkaniu, znała tu niemal wszystkich. Wkrótce Ludka Kobylińska zmobilizowała swe dziewczęta do jeszcze trudniejszej pracy, która trwała do połowy października. Pomagały w szpitalach opiekować się rannymi, a kiedy weszli Sowieci, pomagały też niektórym, zagrożonym aresztowaniem, uciec ze szpitala... I tak Kazia, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, rozpoczęła działalność konspiracyjną.

Zmiany okupantów
W listopadzie 1939 r. Wilno przeszło z rąk sowieckich w litewskie. Litwini tryumfowali i zaczynali napływać do miasta z różnych stron. Akcję lituanizacji Wilna organizowały litewskie władze okupacyjne. Przed wybuchem wojny było w mieście niespełna 2 proc. Litwinów. Polacy stanowili 2/3 mieszkańców, 30 proc. stanowili Żydzi. Teraz Litwini postanowili szybko zmienić "stosunki ludnościowe", ściągając "do stolicy" Litwinów kowieńskich. Ich arogancja i tryumfalizm raziły Polaków i wykopywały wielki dół w stosunkach między zaprzyjaźnionymi niegdyś narodami. Ten dół zamieni się w przepaść, gdy do Wilna wkroczą w roku 1941 Niemcy i rozpoczną zbrodnie w pobliskich Ponarach - zarówno na dziesiątkach tysięcy wileńskich Żydów, jak i na Polakach uczestniczących w konspiracji niepodległościowej, głównie młodych ludziach. Z Niemcami prześcigali się w okrucieństwie i zbrodni Litwini z oddziału Ypatyngas Burys. Zdaniem Heleny Pasierbskiej, znawczyni ponarskiej Golgoty, wśród zamordowanych mogło być około 20 tysięcy Polaków. Ofiary wrzucano do wielkich dołów, wykopanych za okupacji sowieckiej, przeznaczonych na zbiorniki paliwa. Okupanci na Wileńszczyźnie zmieniali się nieustannie: Sowieci, Litwini, ponownie Sowieci, potem Niemcy, potem znowu Sowieci. Być może te częste zmiany sprawiły, że wilniucy z wielkim optymizmem oceniali przebieg wojny. Skoro żaden z okupantów nie może dłużej zagrzać miejsca, to prędzej czy później wróci tu Polska. Każda okupacja była zmorą, ale też wybawieniem od poprzedniej zmory. Litwini po przejęciu miasta prężyli muskuły, ale nie mieli takich możliwości represjonowania Polaków jak Sowieci. Sowieci zorganizowali kilka wielkich, zbrodniczych deportacji polskich rodzin na Sybir i do Kazachstanu, ostatnią powstrzymali Niemcy, którzy z tego powodu byli początkowo witani w Wilnie bez specjalnej wrogości. Kiedy w lipcu 1944 r. Sowieci wkroczyli do Wilna, była to już piąta od początku wojny okupacja miasta!

Okupacyjna codzienność
Kazia musiała się szybko nauczyć jakiegoś zawodu, o kontynuacji nauki w gimnazjum nie było mowy. Już po wybuchu wojny ksiądz rektor powiedział uczennicom na spotkaniu w szkole, że teraz powinny się zająć pracą pożyteczną dla siebie i dla kraju, a kiedy wojna się skończy, niech natychmiast wracają do szkoły. Nauczyła się fryzjerstwa. Nie zdawała sobie wówczas sprawy, że zostanie przy tym zawodzie aż do emerytury! Zawsze lubiła swoją pracę, choć były też chwile przygnębiające, wspominane do dziś niechętnie. Na przykład sylwester roku 1939, kiedy Litwinki ondulowały się na wielkie zabawy dla uczczenia "wyzwolenia" Wilna "spod polskiej okupacji", i lata 50. w Gdańsku, kiedy zakład fryzjerski pani Kazi, na Wajdeloty we Wrzeszczu, nieustannie gnębiony był domiarami i "wzbogaceniami".

Przysięga
Pani Kazia nie składała przysięgi według roty obowiązującej w Armii Krajowej od lutego 1942 roku. Po prostu nie czekała na Armię Krajową... Jej konspiracyjna inicjacja nastąpiła jeszcze w roku 1939, gdy dopiero co utworzona Służba Zwycięstwu Polsce (wrzesień 1939) przekształcała się w Związek Walki Zbrojnej (listopad 1939), poprzedniczkę AK. Na sylwestra 1939/1940 Kazia została zaproszona do Wandy Straganówny. Jej ojciec oraz drugi starszy pan przedstawili grupie dziewcząt, zaangażowanych wcześniej w akcję pomocy rannym żołnierzom, sytuację okupowanego kraju. "Polacy wojny nie przegrali, będą ją prowadzili dalej, gdzie się da, w Wilnie też" - usłyszała. Złożyła przysięgę na wierność Polsce, a Michał Stragan był od tej pory w konspiracyjnych kontaktach "Ojcem". Grupa ukształtowała się jakby na przyjęcie "drugiego bolszewika", kończył się bowiem krótki okres złudnej litewskiej "niepodległości" z woli Sowietów. Zabrali im nie tylko Wilno, ale i całą Litwę. Tak chciał "lud". Najpierw powstał fikcyjny "rząd ludowy", potem odbyły się "wybory" do "sejmu ludowego", który ogłosił Litwę sowiecką republiką. W sierpniu 1940 r. rozpoczęła się "kolektywizacja", "nacjonalizacja". Narastał terror. Kiedy do Wilna wkroczyli Niemcy, Litwini witali ich jak wyzwolicieli. Wszystkie te wydarzenia utwierdzały Polaków w przekonaniu, że niepodległości nie odzyskają z łaski obcych, potrzebny jest własny wysiłek i - jeśli to konieczne - własna ofiara. Niemcy nie przywrócili Litwinom wolności, choć ci współpracowali z nimi w eksterminacji Polaków i Żydów (policja porządkowa i siły bezpieczeństwa, czyli złowroga Sauguma, oddziały specjalne Ypatyngas Burys i "armia" gen. Plechavicziusa). Powstające na Wileńszczyźnie od wiosny 1943 r. brygady AK musiały zwalczać nie tylko okupanta niemieckiego i sowieckie bandy dywersyjne, terroryzujące ludność polską, ale też litewskich kolaborantów.
Kazia angażowała się coraz mocniej w konspirację, niebawem przeszła szkolenie sanitarne w grupie "Burzy". Poznała "Czortka" Janusza Bohdanowicza i "Jasnego". Uczestniczyła w konspiracyjnych szkoleniach i chodziła z meldunkami pod zapamiętane adresy. Do dziś pozostały w jej głowie: ulica Tartaki, Pańska, Mickiewicza 22... Kiedy nadciągnął front niemiecko-sowiecki, szyła z mamą biało-czerwone opaski.

"Wyzwolenie"
Gdy przyszła pora mobilizacji oddziałów AK przed akcją "Ostra Brama", rodzinie i znajomym trudno było uwierzyć, że Kazia jest w oddziale. Była uważana za "miastową panienkę". Bo i taka też była. Na mobilizację wybrała się w pantofelkach. Sam major "Węgielny" podarował jej miękkie buty z cholewami... Lipcowe dni 1944 r. pani Kazia zapamiętała jako ciągłe przemarsze, opatrywanie rannych i obtartych stóp, no i spanie po stodołach, czego nie znosiła. Zetknięcie z sowieckimi "wyzwolicielami" nie zapowiadało początkowo niczego złego. Po oddziałach szły sensacyjne plotki o tworzeniu polskiej dywizji, o wspólnym marszu na Warszawę, o jakichś mundurach angielskich. Otrzeźwienie przyszło gwałtownie. Zostali otoczeni przez silną formację sowiecką, zmuszeni do oddania broni i popędzeni pod eskortą do obozu w Miednikach Królewskich. Miedniki to przede wszystkim ruiny zamku i kamienny mur, otaczający duże, drewniane baraki. Tam ich rozlokowano, dziewczęta w osobnym baraku. Niektórzy uwięzieni w Miednikach byli wywożeni do Wilna, na ulicę Ofiarną i na Łukiszki. Odbywały się tam nieustanne przesłuchania. Miejsca znane z działalności gestapo i Saugumy nabierały teraz nowych, równie złowrogich znaczeń.
Pod koniec lipca zostały załadowane do wagonów kolejowych i transport ruszył na wschód. Był wieczór. Dziewczęta rozpoczęły wspólną modlitwę: "Wszystkie nasze dzienne sprawy", "O Panie, któryś jest na niebie". Ta druga pieśń była i modlitwą, i hymnem okupowanej Polski: "O Panie, skrusz ten miecz, co siecze kraj, do wolnej Polski nam powrócić daj, by stał się źródłem nowej siły - nasz dom, nasz kraj (...). W poszumie drzew, o Twórco, Panie, błogosław nasz żołnierski trud. Cokolwiek stało się lub stanie, nie damy Kresów - to nasz ślub"...
Podróż była koszmarna, trwała przez wiele dni. Jechały starym szlakiem polskich zesłańców. Drzwi wagonów odryglowano na dobre w Kałudze. Już sama nazwa budziła lęk, znana była z wielu relacji polskich zesłańców, od XVIII wieku. To tu przywieziono w roku 1767 porwanych w Warszawie na Sejmie senatorów - biskupa krakowskiego Kajetana Sołtyka i biskupa kijowskiego Józefa Załuskiego. W czasach sowieckich był to rejon łagrów. Teraz, jak się niebawem okazało, utworzono tu obóz dla 4 tysięcy internowanych żołnierzy wileńskich brygad AK, z których formowano 361. rezerwowy pułk piechoty Armii Czerwonej. Po odmowie złożenia przysięgi Polaków skierowano jako więźniów do ciężkiej pracy. Jak na ironię, Kaługa leży nad Oką, opiewaną po wojnie przez wojsko "ludowe"...
Kazia i pozostałe dziewczęta nie wiedziały, jaki jest ich status. Niebawem zorientowały się, że traktowane są bez pytania jako obywatelki sowieckie i próbuje się z nich stworzyć jakąś sowiecką formację pomocniczą. Sowieci rozumowali po swojemu: skoro "lud" na Wileńszczyźnie w listopadzie 1939 r. postanowił się wyzwolić "od niewoli polskich panów" i "dobrowolnie" przystąpił do Związku Sowieckiego, to młodzi mieszkańcy tych ziem są Sowietami i powinni służyć sowieckiej "ojczyźnie". Jednak "sowietki" z wileńskiej AK były innego zdania.

"Gwiazdki"
Zaczęło się od sowieckiego umundurowania, wojskowych spódnic i bluz. Robiły, co mogły, żeby wyglądać "po ludzku", ku zgorszeniu swoich nadzorców. Obcinały spódnice, bluzy wpuszczały pod spódnice, stójki pod szyją nie zapinały, podszyte białym płótnem udawały "kołnierzyk Słowackiego". Na głowach furażerki, które miały nosić na sowiecką modłę, ale wolały fantazyjnie, po polsku.
Po kilku dniach nieudanej musztry starszina przyniósł im pięcioramienne gwiazdy do naszycia na furażerki. Mimo całej grozy tej propozycji były przede wszystkim rozbawione. Gwiazdy wycięto bowiem z puszek po amerykańskich konserwach. Na niektórych widać było wyraźnie fragmenty amerykańskiej flagi!
Rozpoczęła się walka z sowieckimi gwiazdkami. Oficer polityczny Danilenko tłumaczył, że są otumanione przez "polskich burżujów" i niewdzięczne. Pani Kazia zapamiętała rozmowę, jedną z wielu: - Co ci Związek Sowiecki zrobił złego? - pyta lejtnant Lusię Ogińską. Źle trafił. Lusia odpowiada: - W 1940 wywiózł moich rodziców na Sybir i wszelki ślad po nich zaginął! - Pewnie byli kułakami? - pyta podejrzliwie lejtnant. - Nie, aptekarzami - odpowiada Lusia...

W kołchozie
Nie nadawały się do sowieckiej armii. Trafiły do pracy w kołchozie. W dalszym ciągu nie wiedziały, kim tu są, za kogo ich uważają. Za więźniarki? Jeśli tak, to za jakie przestępstwa? Za miłość do Ojczyzny? Za walkę z Niemcami?
Ten kołchoz to była dla Kazi prawdziwa szkoła życia i przyspieszony kurs sowieckiej dialektyki. Dali jej dziewięć długich redlin z kartoflami do wykopania jako dniówkę. Najpierw czekała długo na motykę, potem się zorientowała, że tu się nie używa takich skomplikowanych narzędzi. Wyrywała więc krzaki z kartoflami, a potem grzebała gołymi rękami, by wydobyć resztę. Przyzwoitość i solidność, wyniesione z domu, nie pozwalały jej zostawiać kartofli w ziemi. O wyrobieniu dniówki takim systemem nie było jednak mowy. W końcu ją oświecili miejscowi kołchoźnicy, przymierający z niedostatku: "Ty musisz coś zostawić, bo inaczej w nocy my tu nic już nie wykopiemy"... Przekonała się, że system sowiecki właśnie na tym polega. Trzeba zachować wszelkie pozory, ale przy każdej okazji starać się coś ukraść, żeby jakoś wyżyć. W takich warunkach człowiek szybko ulega deprawacji, ale właśnie o to chodzi. Człowiek zdeprawowany boi się i jest podatny na szantaż, bo zawsze ma coś do ukrycia. Jeśli się boi i coś ukrywa, łatwo nim rządzić i manipulować. Kiedy go aresztują, nawet nie protestuje, bo gdzieś w podświadomości tli się myśl, że przecież nie jestem bez winy... Przy takiej mentalności namówienie człowieka, by donosił na innych, nie stanowi już wielkiej trudności. Kazia szybko się uczyła, że sowietyzm to doskonały system podporządkowania, zniewolenia ludzi. Im bardziej to sobie uświadamiała, tym bardziej tęskniła za Polską i za życiem w zgodzie z Bogiem i z samym sobą.

Powrót
Kiedy się dowiedziały, że wrócą do Polski, długo w to nie wierzyły. Wyraziły swą radość wobec starsziny, którego lubiły i który im zawsze sprzyjał. Starszy człowiek pokiwał tylko głową i powiedział coś, czego Kazia nigdy nie zapomniała: "No cóż, dziewczynki, ja też się z wami cieszę, ale pamiętajcie, że tu byłyście razem. Jak wrócicie do domu, to któregoś dnia przyjdą po was i powiedzą 'chodź z nami'. Nikt o was nie usłyszy, bo będziecie same"... To był mądry i doświadczony przez system człowiek. Kazia nieraz się potem przekonywała, że miał rację. Wielu jej przyjaciół i znajomych z AK aresztowano. Ją samą aresztowano w Wilnie, na Boże Narodzenie 1944 roku. Po uwolnieniu postanowiła z Wilna wyjechać. Razem z innymi wileńskimi "repatriantami" trafiła "do Polski" (tak jakby Wilno było na Księżycu!), zamieszkała na dobre w Gdańsku.

Wilno w Gdańsku
Nie wie, jak by przeżyła tęsknotę za Wilnem, gdyby nie kawałek Wilna w Gdańsku. Stworzył je kapelan AK z krakowskiego, ks. ppłk Józef Zator-Przytocki, dziś w Gdańsku postać legendarna, więzień polityczny w okresie stalinowskim, potem proboszcz parafii przy bazylice NMP. Wtedy jednak, tuż po wojnie, był proboszczem w kościele "na Czarnej", jak się popularnie mówiło przez lata i mówi do dziś o ukochanej świątyni ekspatriowanych wilniuków w Gdańsku Wrzeszczu. - To był prawdziwy kościół kresowy, ośrodek patriotyzmu - podkreśla pani Kazia z głębokim przekonaniem. - Tu po wojnie przychodzili się modlić ludzie, którzy jeszcze pachnieli lasem... - dodaje. Tu w roku 1946 poświęcono sztandary PSL, w obecności prezesa Stanisława Mikołajczyka. Tu Kazia wzięła ślub z chłopakiem, który nie znał Wilna, ale ją doskonale rozumiał. Był powstańcem warszawskim, mieli sobie wzajemnie dużo do opowiedzenia. W Gdańsku urodziły się dzieci: Tadeusz, Jacek i Maria.

***

W Międzyzdrojach co roku spotykają się ludzie z wileńskich brygad AK. Pani Kazia stara się tam zawsze być, ale wraca smutna, bo jest ich coraz mniej. Najważniejsze, żeby nie zapomnieć Wilna i wileńskich ideałów; żeby ich nie zatracić na drogach życia i w dzisiejszym świecie, coraz mniej zrozumiałym. Pani Kazia spisuje więc wspomnienia i jest wiecznie niezadowolona, że nie potrafi w nich oddać tego, co najważniejsze, co spoczywa na dnie jej serca. Ale kto potrafiłby opowiedzieć wiernie, jak wygląda tęcza? Wileńska tęcza...
Piotr Szubarczyk

10.07.2008r.
Nasz Dziennik

 

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet
NASZE DROGI - button AKTUALNOŒCI W RR NAPISZ DO NAS