"Chcę partyjnie żyć, pracować i walczyć", czyli o Ryszardzie Kapuścińskim inaczej
Po 1989 roku nastała w Polsce moda na wszelkiego rodzaju sztuczne "autorytety". Partia komunistyczna sypała się w oczach, zresztą dla nikogo normalnego działacz PPR/PZPR nigdy nie mógł być autorytetem z racji dokonanego wyboru i pełnionych funkcji. O rząd dusz walczyła więc bardzo wąska grupa ludzi, zaangażowanych w latach 1976-1989 w opozycji. Największe znaczenie spośród nich - na skutek splotu wielu różnych okoliczności - miały osoby, które same wywodziły swój rodowód nie tyle z opozycji jako takiej, ale z "opozycji demokratycznej".
Pozytywne konotacje tego epi tetu miały wynikać z gry słów - ktoś, kto działał w "opozycji", w dodatku "demokratycznej", z założenia miał być lepszy od tego, kto w tej (a ściślej: dokładnie "w tej") opozycji nie był. Ponadto ktoś taki z tego samego założenia nie mógł być demokratą, bo ten przymiotnik został niejako zastrzeżony dla uzurpatorów.
Jednakże działaczom tejże opozycji (jakże często o bardzo zwichrowanych życiorysach) bardzo brakowało poparcia zewnętrznego, spoza własnego kręgu. Tak doszło do masowego przygarniania (a pośmiertnie - nawet do zawłaszczania) ludzi nauki, kultury czy sztuki, którzy nadaliby dużo większego znaczenia rachitycznym strukturom tejże "opozycji demokratycznej". Od tej pory mamy do czynienia ze swoistą symbiozą - "autorytety" służą na ogół wiernie nowemu środowisku, które przejęło rząd dusz, a środowisko, które je przygarnęło, umacnia ich pozycję i neguje wszystko, co mogłoby rzucić jakikolwiek cień na wybrańców. Od tej pory ich stalinowska, ubecka czy partyjna przeszłość nie ma już żadnego znaczenia. Nie wolno im przypominać i wypominać nagannych faktów i takich elementów życiorysu, które mogą być dla "autorytetów" w oczach opinii publicznej szkodliwe. To zaś, co zostanie w jakiś sposób ujawnione i przypomniane, zagłusza się przez bagatelizowanie zła i wywoływanie nagonki na tych, którzy "nieelegancko grzebią w życiorysach".
W ostatnich latach nasila się zjawisko kreowania już nie tylko autorytetów w ogóle, ale "autorytetów moralnych", czyli takich, które mają stać się dla nas wzorem postępowania. Tym bardziej należy uważać, kto i dlaczego tak mówi o swoich wybrańcach i dlaczego stara się stosować metodę "lisiego ogona" - zamiatania wszystkiego, co niewygodne i nieprzyjemne, pod dywan, jak zapomniane śmieci.
Od takich spraw jednakże nie da się uciec, prędzej czy później wychodzą one na jaw i pozostaje poczucie wstydu. A przecież bardzo łatwo tego uniknąć - wystarczy nie kreować sztucznych autorytetów, a tam, gdzie one są, należy pisać prawdę. Wiemy przecież, że nikt nie jest doskonały.
"Bohater swoich tekstów"
Jako przykład niech nam posłuży osoba Ryszarda Kapuścińskiego. Do zajęcia się nim skłoniła mnie konferencja poświęcona pisarzowi na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego (UKSW), która miała miejsce w czwartą rocznicę śmierci Jana Pawła II, w auli jego imienia. Tytułem konferencji stały się słowa pisarza: "Jestem bohaterem wszystkich swoich tekstów, które zaświadczam sobą". Słowa to wielce wzniosłe i zobowiązujące, można było zatem oczekiwać szczerego odniesienia się nie tylko do wielkiego dorobku Kapuścińskiego jako pisarza o światowej sławie, ale też do kart z jego życia i twórczości całkowicie przemilczanych.
Po prezentacji multimedialnej poświęconej pisarzowi odbyło się spotkanie z panią Alicją Kapuścińską, żoną pisarza. W takich przypadkach oczywiste jest, że żona mówić będzie ciepło o najbliższej osobie, choć spodziewałem się, iż dowiemy się bardziej ciekawych rzeczy niż wspominanie męża przez żonę (na poziomie nieistotnych drobiazgów). Do stylu wspomnień dopasował się, niestety, dr Piotr Müldner-Nieckowski (z UKSW), który nie chciał (lub nie umiał) wydobyć ze swej interlokutorki myśli głębszych, analiz, kontekstu tworzonych prac. Sam co chwila podkreślał swą znajomość z pisarzem, mówiąc: "Ryszard powiedział", "Ryszard mówił". W pewnym momencie nawet zrobiło się ciekawie, gdy prowadzący rozmowę nawiązał do czasów, w jakich Kapuściński tworzył swe dzieła, używając mocnego określenia: "czas komuny".
Prawie... opozycjonista
Ale były to nadzieje bez pokrycia, choć dr Müldner-Nieckowski usiłował przekonać salę, że Kapuściński "nie najlepiej był widziany" przez władze, co miało sugerować, że był prawie opozycjonistą. Do tego głosu dołączył też prof. Zygmunt Ziątek (z Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk), który określił to znacznie mocniej: "był źle widziany przez władze" (bo przecież określenie "nie najlepiej" jest znacznie słabsze niż "źle"). Wtórowała im w tym żona pisarza, która stwierdziła, że "nie poddał się weryfikacji i zrezygnował z pracy etatowej". Nie mogliśmy się wprawdzie dowiedzieć, na czym owe szykany ze strony władzy miały polegać i co to była za weryfikacja, ale to według dyskutantów powinno nam wystarczyć. Ale jeden przykład padł, co należy gwoli ścisłości przypomnieć. Mianowicie ową szykaną ze strony władz miało być zdjęcie z jakiegoś zjazdu reżimowego Związku Literatów Polskich (z połowy lat 80.) zamieszczone w "Trybunie Ludu", organie KC PZPR. Ale przecież to świadczyło wyłącznie o wyjątkowym docenianiu pisarza przez władze komunistyczne, albowiem w reżimowej gadzinówce nic nie mogło się ukazać bez akceptacji odpowiednich czynników ideologicznych. Oczywiście, dla kogoś, kto nigdy nie chciał mieć do czynienia z komuną, w żadnej formie, takie zdjęcie faktycznie byłoby kompromitacją. Ale Kapuściński był partyjnym towarzyszem prawie przez trzy dekady, czyli przez większość swego dorosłego życia...
Możliwości odniesienia się do początków jego kariery było dużo. Na przykład Alicja Kapuścińska wspomniała o jego prawie nieznanym dorobku poetyckim: "jego wiersze były jego bardzo intymną twórczością". Nie padło ani jedno słowo o wierszach stalinowskich, jak choćby tym poświęconym jednemu z największych ludobójców komunistycznych. Komu? Oczywiście tow. Feliksowi Edmundowiczowi Dzierżyńskiemu. W wierszu "Brygada Dzierżyńskiego" młody poeta Kapuściński sławił niezwykłą "czujność" satrapy:
Przyszedł
w słowach Sekretarza Partii
na hutę -
Towarzysz Dzierżyński.
Nie postacią w płaszczu skórzanym,
nie twarzą z siwiejącą bródką,
lecz
uporem,
czujnością nieznaną,
ludzką wiarą -
w pamięci im utkwił.
Dlaczego żaden z obecnych krytyków literackich nawet słowem nie wspomniał o takich "dziełach" pisarza? Nie wiemy. Żonie trudno się dziwić, wolała to przemilczeć. Nie chciała krytycznie podejść do tamtego etapu jego twórczości i mówić o rzeczach przykrych i wstydliwych. Ale literaturoznawcy? Oni powinni to jakoś skomentować. Zobowiązywał ich do tego choćby tytuł konferencji, przypomnijmy: "Jestem bohaterem wszystkich swoich tekstów, które zaświadczam sobą". Ucieczka od trudnych pytań i rzetelnych odpowiedzi źle świadczy o kondycji tej dziedziny nauki.
Biografia bez biografii?
Ale jeszcze była jakaś nadzieja, że od ckliwych wspomnień (Ryszard to, Ryszard tamto...) uczestnicy przejdą do konkretów. Zapowiadał to tytuł referatu prof. dr. hab. Zygmunta Ziątka (IBL PAN): "Jaka biografia Kapuścińskiego jest nam dziś potrzebna?". Odpowiedź wydawała się z początku oczywista. Biografia powinna być przede wszystkim prawdziwa, bez zbędnych niedomówień i opuszczeń. Trudno przecież zrozumieć człowieka i jego dzieła bez wnikania, kim był i co robił w poszczególnych etapach swego życia. Profesorowi Ziątkowi udało się jednak coś, czego trudno było się spodziewać w konfrontacji z tytułem referatu. Omawiając swą książkę (której jest współautorem, obok Beaty Nowackiej: "Ryszard Kapuściński. Biografia pisarza", Warszawa 2008), pominął w wypowiedzi wszystko, co wydało mu się w życiorysie Kapuścińskiego kontrowersyjne i "niepotrzebne", czyli tak naprawdę to, co jest w nim najciekawsze. Mówił zatem "o Panu Ryszardzie jako o pisarzu" w taki sposób, aby jednocześnie za dużo o nim nie powiedzieć. Ale jednocześnie od razu dodał, że "w biografii nic specjalnie nie zostało pominięte", co w konfrontacji z treścią jego referatu nasuwało analogie z partyjną propagandą z tzw. minionego okresu.
Była więc mowa o używanych maszynach do pisania, zeszytach, w których pisarz prowadził notatki z lektur i zapisywał na gorąco różne myśli. Czyli - była mowa nie tyle o nim, co o historii jego książek widzianych od strony technicznej. Prelegent zresztą przyznał: "Wygłosiłem tu rodzaj autoreklamy", i to powinno być podsumowaniem jego wystąpienia.
Warto podkreślić, że trzy czwarte nie największej przecież auli było podczas spotkania puste. Na sali przebywało ok. 50-60 osób, w większości studentek pierwszych lat studiów UKSW, które chyba nie były zainteresowane twórczością i dorobkiem literackim pisarza, o czym świadczyły nieliczne zresztą pytania: "Co panią ujęło w nim jako w mężczyźnie?", "Jak się poznał z przyszłą żoną?", "Co lubił jeść i jaki był w domu?" - i szczególnie głębokie: "Czy zawsze był wyjątkowy?".
Michnik przepytał Kapuścińskiego
Skoro nie było na wspomnianej konferencji ani słowa o bardzo długim, prawie trzy dekady liczącym komunistycznym etapie jego życia, zobaczmy, jak traktują to inni. Na przykład Adam Michnik we wspomnieniowym artykule "Rysiek dobry i mądry" (zamieszczonym tuż po śmierci pisarza w "Gazecie Wyborczej" z 27-28 stycznia 2007 r.) wcale nie unikał tego tematu: "Przed laty zdarzyło mi się uczestniczyć w seminarium letniego uniwersytetu w San Sebastian wraz z Ryśkiem, ks. Józefem Tischnerem i Jorgem Ruizem. Mieliśmy sporo czasu na rozmowy. Podczas jednej z nich zapytałem Ryśka: - Powiedz, kiedy właściwie zmieniłeś swój stosunek do komunizmu? Przecież w latach młodości wierzyłeś w komunizm.
Rysiek zastanowił się i odpowiedział, że decydujący był rok 1956.
- Ale zawsze byłem - tłumaczył Rysiek - i pozostałem po stronie biednych i wykluczonych".
Można zapytać: Co ma piernik do wiatraka? W jakim sensie komuniści stali po stronie biednych i wykluczonych, skoro przysporzyli światu setki milionów takich osobników i każdy, jako tako zorientowany obserwator mógł to dostrzec na co dzień gołym okiem?
Zauważmy, że tu także mamy do czynienia ze swoistą kryptoreklamą (to ja, Michnik, rzeczę o Ryśku), ale też z całkowitym usprawiedliwieniem pisarza, miał on bowiem jakoby stracić komunistyczną wiarę już w 1956 roku. Jeśli to prawda, to faktycznie dość szybko, "zaledwie" po kilku chmurnych i durnych latach zaczadzenia jadem zbrodniczej ideologii. Pytanie tylko, czy to jest prawda i czy nie mogło to nastąpić znacznie wcześniej? Przecież z PZPR pisarz wystąpił dopiero w grudniu 1981 r., czyli był jej aktywnym członkiem (o czym świadczą pełnione po drodze partyjne funkcje) przez prawie 30 lat!
Partii chciał oddać wszystko
Składając wiernopoddańcze podanie o przyjęcie w poczet kandydatów do PZPR w 1952 r., Ryszard Kapuściński pisał:
"Podanie
Do Oddziałowej Organizacji Partyjnej Wydziału Historycznego
Uniwersytetu Warszawskiego
Ryszarda Kapuścińskiego
Członka ZMP nr leg. 459.734
Proszę o przyjęcie mnie w poczet kandydatów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Jest moją największą potrzebą i pragnieniem wstąpienie w szeregi naszej ukochanej Partii. Konieczność ta równa największemu dążeniu, jakim jest służenie ze wszystkich sił, całym sobą, sprawie naszej partii.
W całym swoim życiu, odkąd pojąłem, komu trzeba je oddać, czułem, jak każde zwycięstwo zbliża mię do partii, jak każda porażka czy błąd żąda ode mnie jeszcze większej mocy. Aby mimo to nie cofnąć się w swojej drodze - w drodze do Partii.
Przyjęcie mnie w poczet kandydatów naszej Partii będzie dla mnie najwyższą nagrodą i honorem, a zarazem najwyższym zobowiązaniem. Chcę jeszcze więcej i jeszcze lepiej, partyjnie, żyć, pracować i walczyć na miarę zadań stawianych przez Partię - towarzyszom partyjnym.
Przyrzekam strzec wskazań, jakie ślubował ochraniać i umacniać w imieniu wszystkich 'ludzi szczególnego pokroju' - Towarzysz Stalin.
Tym, co będzie prowadzić mnie naprzód, będzie oddanie wszystkiego, aby stać się godnym miana jednego z nich i trwać wśród nich przez całe życie".
Prawdą jest, że przez PPR/PZPR przewinęły się miliony ludzi (ściślej: członków, towarzyszy). Wstępowali oni do tej partii z różnych powodów: ideologicznych czy rodzinnych, ale najwięcej było oportunistów i karierowiczów, co jest niezaprzeczalnym faktem. Ale doprawdy trudno znaleźć aż takie świadectwo umysłowego zniewolenia kogoś, kto miał szerokie horyzonty i od kogo można było wymagać czegoś więcej niż tylko owczego pędu... a jednak. Kapuściński pochodził z tzw. normalnej rodziny. Jego ojciec, oficer rezerwy WP, był nauczycielem, brał udział w wojnie obronnej 1939 r., cudem uniknął katyńskiej kaźni, uciekając w przebraniu zwykłego chłopa na stronę okupacji niemieckiej. Trudno założyć, żeby późniejszy pisarz nic o tym nie wiedział, jak również, żeby nie znał najnowszej historii Polski i okoliczności jej zniewolenia we wrześniu 1939 r. przez dwóch totalitarnych agresorów: III Rzeszę Niemiecką i Związek Sowiecki. Matka też była nauczycielką.
"Paweł Własow był moim najlepszym agitatorem"
A jednak, pisząc bardzo obszerny i szczegółowy życiorys na potrzeby PZPR (wraz z podaniem o przyjęcie na kandydata na członka PZPR), pozwolił sobie na sformułowania, które rażą infantylizmem i wiernopoddańczością wobec Związku Sowieckiego:
"Urodziłem się dnia 4 marca 1932 roku w Pińsku, na Białorusi Zachodniej, wówczas zagrabionej przez sanację. (...)
Białoruś Zachodnia, a więc i Pińsk, zostały przywrócone władzy Radzieckiej. Spowodowało to wielkie przeobrażenia na tych terenach, przeobrażenia, które dostrzegałem, ale których pojąć dokładnie nie byłem w stanie. W szkołach, do jednej z nich uczęszczałem, zaczęły rozwijać się organizacje: Komsomolska i pionierska. W listopadzie 1939 r. wstąpiłem do Pioniera. Ideologicznie zupełnie niedojrzały, nie dostrzegałem całej przełomowości tego faktu. (...).
W roku następnym matka postanowiła pojechać wraz z nami do ojca, który w tym czasie był nauczycielem szkoły w Sierakowie pod Warszawą. (...) Nie pojmowałem, że w ten sposób plamię honor pionierski. (...)
Lata zawarte datami 1945-1950 były dla mnie okresem dojrzewania do organizacji, a później aktywu ZMP. (...)
Zacząłem czytać książki. Czytałem ich wiele, były różnorodne. Pierwsza z nich to - 'Matka' Gorkiego i 'Ojczyzna' Wasilewskiej. Paweł Własow był moim najlepszym agitatorem. Drugim - już później - stał się Paweł Korczagin. Do dziś nie znalazłem w całej literaturze piękniejszych postaci niż te właśnie. Jednocześnie pilniej śledziłem życie naszego kraju, jego postępy i zwycięstwa. Wtedy byłem już zdecydowany co do wstąpienia do ZMP. Czułem wstyd za to, że przez 3 lata znajdowałem się poza szeregami organizacji. Chciałem to odrobić, chciałem, aby w moim życiu nie było białych plam. Zapisałem się do TPPR-u. (...)
Uczęszczając jeszcze do szkoły, zacząłem pisać wiersze. Zacząłem je drukować w prasie literackiej i młodzieżowej, uzyskując w r. 1950 dwie nagrody: 'Pokolenia' i 'Przekroju'. (...)
Siostra od roku 1950 jest członkiem ZPM, skończyła Liceum Gospodarcze i stara się obecnie o studia na SGGW. (...)
Ostatnio zostałem wybrany na delegata na zlot młodych Przodowników - Budowniczych Polski Ludowej".
Pamiętajmy - pisał to człowiek 20-letni, pochodzący z inteligenckiej rodziny, który sam część dzieciństwa przeżył pod sowiecką okupacją, ponadto musiał ją lepiej znać choćby z opowieści rodzinnych. I ktoś taki przyznaje, że do jego ulubionych bohaterów należą stalinowscy idole: Paweł Korczagin oraz Paweł Własow? Co w tych postaciach dojrzał pięknego? Korczagin to fikcyjna postać ze stalinowskiej politgramoty "Jak hartowała się stal", uczestnik walk przeciwko Polsce w 1920 roku. Jaki i dla kogo mógł to być wzór do naśladowania? Dla Kapuścińskiego jednak był.
Rozdwojenie jaźni?
Nie spotkałem się w późniejszej twórczości pisarza z jakimikolwiek głębszymi, krytycznymi odniesieniami do tych etapów jego życia, a przecież okazji miał wyjątkowo dużo. Jeśli nie stać go było na jakiekolwiek wyjaśnienie do 1989 roku, to przez następne prawie dwie dekady (aż do śmierci w 2007 r.) powinien to zrobić - dla siebie, dla nas, dla swej twórczości. Tym bardziej że przytoczone powyżej jego wypowiedzi nie były żadnym wyjątkiem.
We wspomnianym wcześniej artykule Michnik napisał o Kapuścińskim: "W tej chwili wielkiego smutku po stracie Ryśka, stracie tak bolesnej dla jego bliskich i dla nas, jego przyjaciół z 'Gazety', których zaszczycał swą mądrością, przyjaźnią i twórczością, cieszę się przecież, że jego słowa były i są tak ważne dla rówieśników mojego 20-letniego syna i jego przyjaciół. Bowiem Rysiek zostawił po sobie coś bezcennego - zasiał w nas, swoich czytelnikach, jakieś ziarno dobra, które nieuchronnie będzie owocować. Wbrew ponuremu chamstwu, które dziś dominuje". Nurtuje mnie pytanie - o które słowa chodzi, o jaki etap jego życia, o jakie owoce? Bo trudno przecież potraktować człowieka, który działał i tworzył przez kilka dziesięcioleci, na tyle wybiórczo, aby całkowicie pominąć trzy dekady liczący etap partyjnictwa i uczestnictwo w strukturze, o której możemy mieć tylko jak najgorsze zdanie - w PZPR.
Pisarz miał bowiem też inne wspomnienia niż te, które zawarł w cytowanym życiorysie (co prawda po wielu latach, "jak już było można"): "- We wrześniu 1939 roku tata w stopniu podporucznika walczył w Armii 'Polesie', po wkroczeniu Sowietów dostał się do niewoli. Opowiadał mi, że pojmanych uformowali w długie, kilkusetmetrowe kolumny i pędzili na Smoleńsk. Szli przez lasy, czwórkami, eskortowani przez NKWD-zistów. Umówili się, że dyla dadzą naraz wszyscy czterej. Obmyślili to dobrze - strażników było zbyt mało, by mogli ścigać zbiegów. Strzelali, ale w poleskim buszu trafić trudno... Tata dotarł do najbliższej wsi i tam wymienił mundur i te śliczne oficerki na pustoły i chłopski strój. W nocy wrócił do Pińska, nie wiedział, że bezpieka kilkakrotnie już o niego pytała". Z czym więc mamy do czynienia? Z amnezją? Z rozdwojeniem jaźni? Widocznie nie był w stanie sobie z tym poradzić, skoro nie podjął próby zmierzenia się z własnym życiorysem, choć tak wspaniale potrafił obserwować i opisywać ludzi.
"Partia dała mi wszystko"
Tuż po śmierci Józefa Stalina Kapuściński postanowił dokończyć swe starania o przyjęcie do PZPR, aby zostać jej pełnoprawnym członkiem:
"Podanie
Ryszarda Kapuścińskiego
kandydata PZPR nr leg. 0724325
Proszę o przyjęcie mnie w poczet członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Partia dała mi wszystko, ona mnie wychowuje, jej sprawa stała się sprawą mojego życia. Chciałbym całym sobą, jako członek partii, służyć nieśmiertelnej idei Stalina, który nam wszystkim pozostawił doprowadzenie swojego dzieła do końca. Przyczynić się jak najwięcej, na ile potrafię, do wykonania tego testamentu - to moje najświętsze pragnienie.
Warszawa dn. 9 kwietnia 1953 r.".
W podaniu tym można dostrzec nie tylko zaprzaństwo, chęć bezinteresownej i bezgranicznej służby "nieśmiertelnej idei Stalina", ale i niewątpliwy talent literacki. Tak pisać przecież nie musiał. Praktycznie wszystkie podania były formalne, suche, odarte z jakiejkolwiek poetyki. Ale Kapuściński chciał się tu wyróżnić i niewątpliwie tego dokonał, pokazując, że już wtedy był mistrzem krótkiej formy. Szkoda tylko, że w służbie złej, bardzo złej sprawie. Czy to było takie bezcenne? Niech każdy to sobie sam rozważy.
Samo podanie kandydata nie wystarczało - następnym etapem było bowiem zebranie Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR i złożenie partyjnych rekomendacji od pełnoprawnych członków - towarzyszy. A rekomendację otrzymał nie byle jaką i nie od byle kogo - udzielił mu jej sam tow. Bronisław Geremek. Jej pełny tekst drukujemy obok jako swoisty znak czasów i "autorytetów" portret własny...
No i odbyło się to, co było niezwykle ważne w rytualnej ceremonii, czyli dyskusja (z jej przebiegu można wnioskować, że był to raczej sabat czerwonych czarownic). Z "Wyciągu z protokołu zebrania PZPR POP Historii dn. 30/VI-52 r." możemy się dowiedzieć, jak taki sabat czerwonych czarownic wyglądał:
"Przyjęcie w poczet kandydatów PZPR tow. Kapuścińskiego Ryszarda. (...)
Dyskusja. (...)
Tow. Brystygier. Tow. Kapuściński powinien zastanowić się, czy wybrany przez niego kierunek studiów odpowiada wybranemu zawodowi. Jeżeli taki konflikt istnieje - może poważnie przeszkadzać w nauce. (...) Trzeba tow. Kapuścińskiemu bardziej dokładniej wybrać swą przyszłą pracę zawodową. (...)
Tow. Holzer. Tow. Kapuściński dobrze pracował w ZW ZMP. Jest mocno uczuciowo związany z Partią. (...)
Tow. Kapuściński został jednogłośnie przyjęty w poczet kandydatów PZPR".
Tym, którzy już nie kojarzą powyższych nazwisk, warto przypomnieć: tow. Brystygier to Michał (Misza), syn osławionej płk Luny Brystygierowej, dziś profesor muzykologii; tow. Jerzy Holzer to znany peerelowski, a następnie "solidarnościowy" historyk, też profesor... Cóż za głębia bije z ich ówczesnych wypowiedzi, prawda?
Podobny rytuał odbył się także w momencie zatwierdzania tow. Kapuścińskiego Ryszarda na pełnoprawnego członka partii:
"Wyciąg z Zebrania Oddziałowej organizacji Partyjnej PZPR Wydziału Historii dnia 11.IV.1953 roku.
Sprawa towarzysza Kapuścińskiego.
I. Pytania.
1. Tow. Holzer - w jaki sposób tow. Kapuściński pracuje na terenie swojej rodziny?
Odpowiedź - kontakt z rodziną jest bardzo nikły, właściwie ogranicza się do spotkań wieczorem. Rodzina nie jest wrogo nastawiona, mimo że rodzice są bezpartyjni. Egzekutywa wskazywała już na konieczność pracy na terenie rodziny, jednak praca ta nie wyglądała dobrze ze względu na brak czasu.
2. Tow. Żarnowska Hanna - jakie są wyniki naukowe i kiedy tow. Kapuściński się uczy?
Odpowiedź - wyniki naukowe są dobre i bardzo dobre, uczy się w nocy. (...)
5. Tow. Kmiecik (...) Stwierdzając, że dyskutujący zwracali uwagę na słuszne pozytywne strony w pracy tow. Kapuścińskiego (duży autorytet, ofiarna, solidna praca) należy dodać również, że jest on przodującym asystentem katedry marksizmu".
W 1953 r. Kapuściński był jeszcze studentem. Musiał się zatem jakoś szczególnie wyróżniać, skoro "ludowa władza" zrobiła go asystentem w katedrze marksizmu, a ta była przecież jej oczkiem w głowie jako komórka, której zadaniem było wykuwanie nowych kadr naukowych mających pospiesznie zastąpić i wytępić kadrę starą, przedwojenną, a więc niegodną zaufania i niespełniającą wymogów ideologicznych. Tak tworzyła się "dyktatura ciemniaków", co z tego, że inteligentnych, skoro niewykształconych i posłusznych nie prawdzie, lecz jej zaprzeczeniu?
Podwójna miara, podwójna moralność
Ryszard Kapuściński nie był wyjątkiem - w tamtych czasach jego drogą podążyło bardzo wielu ludzi, którzy (być może), gdyby mieli nieco więcej silnej woli, chęci zrobienia kariery czy - mówiąc bardziej patetycznie - mniej rewolucyjnego zapału, mogliby zachować się normalnie, czyli przynajmniej stanąć na uboczu wydarzeń. Nikt od nich przecież nie wymagał szczególnego bohaterstwa i bezpośredniej walki ze zbrodniczym, ludobójczym ustrojem. Na to stać było nielicznych świętych tamtych czasów, takich jak Witold Pilecki czy August Emil Fieldorf. Ale nie musieli być aż tacy, jacy byli, i nie musieli się wzajemnie zmuszać i kontrolować, czy są wystarczająco czujni klasowo i czyści rewolucyjnie, po partyjniacku. Jednakże tacy właśnie byli i co gorsza - właściwie nigdy później nie odczuwali z tego powodu większego wstydu czy choćby zażenowania. To wielki fenomen, którego nie da się prostacko tłumaczyć "heglowskim ukąszeniem" czy nawet "impulsem moralnym", który jakoby nakazywał im (w imię postępu, tolerancji i świetlanej przyszłości ludu pracującego miast i wsi) tak jednoznaczne opowiedzieć się po stronie nieludzkiego ustroju i nieludzkiej ideologii.
Nie mamy przecież żadnych słów usprawiedliwienia dla ludzi, którzy dobrowolnie wybrali nazizm i wiernie mu służyli. Bo był to ustrój, który pozbawił życia dziesiątki milionów. Ale cały czas spotykamy się z próbami usprawiedliwiania, co więcej - nawet wywyższania tych, którzy wybrali komunizm, albowiem kierowali się jakoby szlachetnymi pobudkami. Komunizm pozbawił życia wielokrotnie więcej ludzi na całym świecie niż nazizm, objął większe połacie kuli ziemskiej i trwał wielokrotnie dłużej (i w wielu krajach trwa jeszcze po dziś dzień). Mamy więc do czynienia z podwójną miarą, a więc - z podwójną moralnością.
Niezależnie zaś od wszelkich zewnętrznych ocen ferowanych przez samozwańcze "autorytety moralne" (ocen, dodajmy, ferowanych przede wszystkim we własnym, źle pojętym interesie) należy się nam bardziej wszechstronna analiza tamtego okresu, w tym biografie prawdziwe.
Leszek Żebrowski
Rekomendacja
Tow. Kapuścińskiego Ryszarda znam od października 1951 r. z pracy w organizacji ZMP-owskiej na uczelni.
Tow. Kapuściński jest aktywistą organizacji ZMP-owskiej o wysokim poziomie politycznym, dużym wyrobieniu politycznym i organizacyjnym, wzorowej postawie moralnej.
W okresie pracy i studiów na Wydziale Historycznym tow. Kapuściński przeszedł bardzo duży wzrost polityczny i organizacyjny.
Pracę jego jako przewodniczącego ZW ZMP cechowała ofiarność i oddanie, młodzieńczy entuzjazm i zapał, bojowa postawa. W dużej mierze przyczynił się do nadania szerszego rozmachu pracy ZMP-owskiej na Wydziale.
W ciągu jego pracy na Wydziale dało się u niego zauważyć szczególnie ciągłe polepszanie metod pracy z ludźmi. Serdeczny stosunek aktywu, nowatorstwo metod wychowawczych sprawiały to, że pod jego kierownictwem aktyw wydziałowy ZMP rósł i dojrzewał, jak również sprawiły to, że jest lubiany i cieszy się autorytetem na Wydziale.
W trakcie jego rocznej pracy dały się zauważyć również poważne błędy i niedociągnięcia, a szczególnie:
1) niezrozumienie - kierowniczej roli organizacji partyjnej na Wydziale, niewłaściwy, nieprzemyślany stosunek do towarzyszy partyjnych na I roku,
2) niedojrzały - ciągnący się od poprzedniego roku akademickiego stosunek do studiów, do nauki, w ostatnim zdołał tow. Kapuściński przełamać ten stosunek, o czym świadczą jego dobre wyniki w sesji letniej,
3) nie w pełni kolektywny styl pracy w kierowaniu organizacją wydziałową, wypływający głównie z braku zaufania do ludzi, do kolektywu,
4) niechętne przyjmowanie krytyki, jak też zbyt mały samokrytycyzm,
5) często niedojrzałość decyzji z młodzieńczą fanfaronadą i lewactwem często wiążące się.
Rozwój polityczny tow. Kapuścińskiego pociągał za sobą stopniowe przezwyciężanie tych błędów. Część z nich tow. Kapuściński w pełni już przezwyciężył.
Oddanie, zapał i ofiarność tow. Kapuścińskiego zapewniają dalszy jego wzrost i pełne przezwyciężenia błędów - ukształtowanie swej postawy na miarę członka Partii.
Rekomenduję tow. Kapuścińskiego do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej jako przodującego, ofiarnego aktywistę ZMP-owskiego, z przekonaniem, że przybędzie naszej Partii godny jej członek.
Bronisław Geremek
Nr leg. 0177096.
Warszawa 30.VI.1952
17.06.2009r.
Nasz Dziennik