Mafia ściśle tajna - Leszek Szymowski  
 


Mafia ściśle tajna

Polska przestępczość zorganizowana była w całości kontrolowana przez tajne służby PRL

Historia mafii kontrolowanej przez tajne służby zaczyna się we wczesnych latach 70. w Gdyni, w znanym z piosenek Lady Pank klubie "Maxim", gdzie młody, silnie zbudowany Nikodem Skotarczak został zatrudniony jako ochroniarz.

Praca w nocnym klubie cieszącym się popularnością wśród lokalnych rzezimieszków umożliwiła mu nawiązywanie dalszych znajomości. Młody człowiek bardzo szybko zaprzyjaźnił się z szefami złodziejskich szajek i wpływowymi przestępcami na Wybrzeżu, by wkrótce zostać ochroniarzem jednego z gdańskich bossów, a później jego prawą ręką.

Początki jego kariery przypadły na czas reform Gierka i chwilowego dobrobytu. W pustych dotychczas sklepach pokazały się lodówki, pralki i telewizory. Budowano coraz więcej mieszkań, a na drogach jeździło coraz więcej samochodów. W wyższych sferach pojawiła się moda na samochody z krajów zachodniej Europy, które nielicznym szczęśliwcom udało się sprowadzić. Tę modę wykorzystał "Nikoś".

Wraz z kilkoma kolegami zajął się przemytem aut skradzionych w Niemczech. Z dokumentów zachowanych w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej wynika, że Skotarczak już w połowie lat 70. został informatorem gdańskiej Służby Bezpieczeństwa, a potem także Wojskowej Służby Wewnętrznej. Używał pseudonimów "Nikoś" i "Nikodem". W konsekwencji SB udzielała mu cichej pomocy w przemycie pojazdów. W zamian oficerowie bezpieki i wojska kupowali od "Nikosia" luksusowe audi, mercedesy i volkswageny. Jego klientami byli również dygnitarze PZPR ze szczebla wojewódzkiego i centralnego. - Służby specjalne PRL-u bardzo często wykorzystywały przestępców do swoich gier - mówi Henryk Piecuch, autor książek o służbach specjalnych. - Dzięki temu przestępcy mogli czuć się bezkarnie. Tak było w przypadku Skotarczaka. Handel kradzionymi i przemycanymi samochodami przynosił Skotarczakowi ogromne zyski, a ponadto wzmacniał jego pozycję i wpływy.

Ucieczka z więzienia

Równolegle grupa kierowana przez "Nikosia" zajmowała się lukratywnym przemytem alkoholu i papierosów. Pieniądze zdobyte wskutek tego procederu były tak duże, że na początku lat 80. Skotarczak wspomógł finansowo Lechię Gdańsk. Klub piłkarski odbił się od dna i przez pewien czas święcił triumfy, zaś sam gangster został odznaczony tytułem "Zasłużonego Obywatela Gdańska". Kilka lat później na trop trójmiejskiej szajki wpadli zachodnioniemieccy policjanci. Z ich ustaleń wynikało, że w ciągu 10 lat grupa ukradła ponad 200 luksusowych samochodów. Funkcjonariusze potrafili udowodnić tylko co dziesiąte przestępstwo, ale to wystarczyło, by "Nikosia" zatrzymać, skazać i osadzić w więzieniu w Hamburgu.

Pobyt gangstera za kratami nie trwał jednak długo. W sali widzeń odwiedził go brat, który zamienił się z nim ubraniem. Nikodem - w ubraniu brata - spokojnie opuścił gmach więzienia i wrócił do Polski. Kilka dni później jego brat zgłosił to zdarzenie niemieckiemu strażnikowi więziennemu. Musiał zostać wypuszczony, jako osoba niewinna. Cała ta sprawa kompromitowała niemiecki wymiar sprawiedliwości do tego stopnia, że władze zdecydowały się utajnić ją przed opinią publiczną. Historia wyszła na jaw wiele lat później, dzięki informatorom polskich dziennikarzy.

Ojciec chrzestny "Nikoś"

Skotarczak wolnością cieszył się ponad trzy lata. W 1992 roku ponownie trafił do więzienia za kradzieże samochodów. Wprawdzie sąd skazał go na osiem lat, jednak już dwa i pół roku później udało mu się uzyskać przedterminowe zwolnienie w nagrodę za dobre sprawowanie. - Wychodząc, "Nikoś" zarzekał się, że prędzej da się zabić, niż wróci za kraty - opowiada gdański policjant, który rozpracowywał gang. Po wyjściu z więzienia Skotarczak zaczął od podporządkowania sobie wszystkich mniejszych grup przestępczych.

Jego ludzie zajmowali się już nie tylko kradzieżami samochodów, lecz również wymuszaniem haraczy od restauracji i agencji towarzyskich, a później handlem narkotykami. Grupa zaczęła również dokonywać oszustw finansowych na poważną skalę. - Pewnym novum było oddawanie luksusowych samochodów ich właścicielom - opowiada funkcjonariusz gdańskiego CBŚ. - "Nikoś" czasem kazał odnaleźć i oddać skradziony samochód, jeśli jego właścicielem okazywał się wpływowy urzędnik lub bogaty biznesmen. Potem taki człowiek czuł się zobowiązany do wdzięczności, z czego Skotarczak umiejętnie korzystał. Był człowiekiem wyjątkowo inteligentnym, przebiegłym i elokwentnym. Rozmowy prowadził w sposób kulturalny, miał szeroką wiedzę o świecie, powoływał się na różne znajomości, choć nigdy nie używał nazwisk. - "Nikoś" odbiegał od stereotypu gangstera - ocenia mł. insp. Jarosław Marzec, niegdyś szef gdańskiego Centralnego Biura Śledczego, późniejszy dyrektor CBŚ. - Próbował grać rolę filantropa, działał charytatywnie, pomagał potrzebującym. Bardzo dbał o swój wizerunek. Ale za obliczem uprzejmego, grzecznego człowieka krył się bezwzględny bandyta. Przez kilka lat ten właśnie człowiek niepodzielnie rządził trójmiejskim półświatkiem. I był wówczas jednym z najpotężniejszych gangsterów w naszym kraju. Został zastrzelony w kwietniu 1998 roku, najprawdopodobniej dlatego, że był niewygodnym świadkiem w sprawie zabójstwa generała Papały. Schedę po nim przejął na krótko Kazimierz Hedberg - przestępca związany z SB (w porozumieniu z bezpieką przemycał ze Szwecji narkotyki).

Pruszków: jak hartowała się stal

Gdy na Pomorzu Nikodem Skotarczak piął się po szczeblach przestępczej kariery, konkurencyjna dla niego grupa powoli rodziła się w podwarszawskim Pruszkowie. Ci, którzy ją tworzyli, byli młodymi ludźmi z małego, robotniczego miasteczka pod Warszawą. W dorosłość wchodzili w drugiej połowie lat 80. na pruszkowskim "Żbikowie", które nie różniło się niczym od setek podobnych osiedli w PRL-u: przytłaczające, szare, brudne, socrealistyczne blokowiska z małymi, ciasnymi mieszkaniami, które dla ich rodziców były szczytem marzeń. Typowa dla tamtych czasów senność, nuda i monotonia były tym trudniejsze do zniesienia, że pozbawione jakichkolwiek perspektyw. Młodzież mogła albo kształcić się i czekać na lepsze jutro, albo zająć się działalnością przestępczą - opowiada Andrzej W. - emerytowany milicjant z Pruszkowa, który w latach 80. rozpracowywał grupy kryminalne. - Oni wybierali to drugie. Z danych zawartych w kartotekach policyjnych wynika, że w latach 80. wszyscy późniejsi liderzy gangu byli znani milicji przez pospolite przestępstwa: pobicia, wyłudzenia pieniędzy, drobne kradzieże.

O tym jak rodził się gang pruszkowski dużo mówią zeznania Jarosława Sokołowskiego ps. "Masa", który później uzyskał status świadka koronnego i uniknął kary w zamian za zeznania obciążające byłych wspólników, zwłaszcza Wojciecha Kiełbińskiego ps. "Kiełbasa". Wojciecha Kiełbińskiego poznałem w dzieciństwie, pochodziliśmy z jednego miasta - mówił "Masa" prokuratorom Elżbiecie Grześkiewicz i Jerzemu Mierzewskiemu 15.06.2000 roku. - Od 1980 roku przylgnąłem do Wojtka. On jako jedyny z naszego towarzystwa miał wtedy samochód. Miał charakter przywódczy, zajmował się wówczas włamaniami do mieszkań. W tym czasie byłem jego kolegą, a od 1986 roku zostałem jego ochroniarzem. Kiedy jechał (np. na dyskotekę), zabierał kilku silnych chłopaków jako ochronę.

"Kiełbasa" miał charyzmę. Koledzy, którzy lgnęli do niego, ufali mu i byli gotowi wykonać każde jego polecenie. Z czasem młody mężczyzna stał się niekwestionowanym liderem młodzieży w pruszkowskim półświatku. W roku 1988 został szefem małej grupy przestępczej działającej na terenie Pruszkowa i okolic. Grupa ta zajmowała się kradzieżami srebra z zakładów pracy - zeznał "Masa". - Z tego, co wiem, okradli Merę w Warszawie. W Tomaszowie i Piotrkowie okradli urzędy z kartek benzynowych.

Pod koniec lat 80, gang kierowany przez "Kiełbasę" poszerzył swoją działalność. Wtedy grupa zajmowała się napadami na tiry z przemycanym towarem. Głównie był to alkohol, papierosy i sprzęt elektroniczny. Największe przebicie było na alkoholu i papierosach - mówił "Masa" przesłuchującym go śledczym. Z jego zeznań wynika, że gang opracował nową metodę kradzieży tego towaru, który później był sprzedawany na bazarach w całym Mazowszu. Sposób działania polegał na tym, że na początku ktoś z grupy (.) kontaktował się z handlarzem pod pozorem zakupu towaru. Następnie kilku ludzi spotykało się w umówionym miejscu, w hotelu lub w restauracji, tam pokazywano temu człowiekowi, że mamy pieniądze na zakup towaru. On wtedy dawał sygnał do magazynu, gdzie był samochód z towarem, potem odchodziliśmy nie dając mu pieniędzy lub dostawał kanapkę, tzn. plik pociętego papieru zawierającego z zewnątrz kilka prawdziwych banknotów. W tym czasie samochód, który wyjechał z magazynu był przejmowany przez naszych ludzi. Potem samochód był ukrywany w dziupli, a towar sprzedawany.

Pod egidą "Barabasza"

Takich kilkuosobowych grup jak ta, kierowana przez Wojciecha Kiełbińskiego, w całym Pruszkowie było kilkanaście. Od wszystkich haracz pobierał Ireneusz P. ps. "Barabasz" - od połowy lat 70. szef lokalnych złodziei i włamywaczy. "Barabasz" miał świetne układy z tutejszymi milicjantami i esbekami - opowiada emerytowany funkcjonariusz z Pruszkowa. - Dlatego unikał zawsze wpadek i nalotów. Nasz rozmówca twierdzi, że część przestępców opłacała się milicji i SB w zamian za informacje o zbliżających się działaniach. Funkcjonariusze zamykali więc cinkciarzy, handlarzy walutą i drobnych złodziei, z którymi nie mieli nic wspólnego. W ten sposób eliminowali konkurencję "swoich" przestępców. W czasach PRL-u wszędzie funkcjonowali równi i równiejsi i tak samo było w półświatku - opowiada Andrzej W. - Wpływowi przestępcy, milicjanci i esbecy, którzy udawali, że walczą ze sobą, popołudniami spotykali się przy wódce i robili "interesy". Dzięki temu mechanizmowi "Barabasz" i skupieni wokół niego przestępcy przez całe lata byli bezkarni. Układ ten okazał się korzystny dla każdej ze stron: milicjanci zatrzymywali drobnych złodziejaszków, zyskując tym premie i awanse, esbecy przyjmowali łapówki i zyskiwali wpływy. Osobną korzyścią dla wszystkich był podział towarów przemyconych do Polski przez wprawnych złodziei, przy cichej akceptacji esbeków. Ludzie "Barabasza" mogli więc za cichą zgodą władz dokonywać kolejnych przestępstw. On sam zaś mógł być pewien, że protektorzy w SB pomogą mu utrzymać w półświatku pozycję lidera.

Ten pierwszy, pruszkowski układ trwał przez lata, a przerwała go dopiero śmierć "Barabasza". Wiosną 1989 roku rozpędzona Łada, którą kierował, wypadła z drogi między Pruszkowem a Komorowem. Przestępcy szeptali, że za wypadkiem stali konkurenci gangstera. Czy tak było faktycznie, tego nie wiadomo, gdyż prokuratura szybko uznała, że wypadek "Barabasza" był zdarzeniem losowym i sprawę umorzyła. Wraz z tym wypadkiem skończył się ważny rozdział w historii pruszkowskiego półświatka. Śmierć "Barabasza" przypadła bowiem na czas, kiedy przed jego spadkobiercami zaczęły rysować się znakomite perspektywy.

Na zakręcie historii

Ostatni rok upadającej PRL był czasem wielkich przemian gospodarczych i politycznych. W wyniku porozumień zawartych przy Okrągłym Stole, solidarnościowe władze rozwiązały Służbę Bezpieczeństwa. Wielu funkcjonariuszy SB zostało pozytywnie zweryfikowanych i rozpoczęło pracę w Urzędzie Ochrony Państwa bądź w innych służbach mundurowych. Ci, którzy nie przeszli weryfikacji, trafili do policji, na ważne stanowiska w państwowych spółkach, w państwowej i samorządowej administracji. W ten sposób w nowej rzeczywistości odnaleźli się także funkcjonariusze, którzy wcześniej zajmowali się szajkami z Pruszkowa. Te zaś miały coraz większe pole do działania i coraz mniej skutecznych przeciwników. Autorzy transformacji ustrojowej zapomnieli bowiem przeprowadzić konieczne zmiany w organach ścigania. W prokuraturze i sądach szerzyła się korupcja. Niedozbrojona, źle wyposażona, uboga policja, pozbawiona możliwości operacyjnych (zakupu kontrolowanego, przesyłki kontrolowanej) instytucji świadka koronnego i incognito, była przedmiotem drwin i żartów. Komórki zwalczające przestępczość zorganizowaną jeszcze nie istniały, brakowało sprzętu technicznego, łączności. Funkcjonariusze dysponowali starymi, rozpadającymi się samochodami, do których brakowało paliwa. Dodatkowo, pracę organów ścigania paraliżowały zmieniające się i coraz bardziej niejasne przepisy prawne.

Równie prędko zmieniały się realia gospodarcze. W połowie 1988 roku, komunistyczny rząd Mieczysława Rakowskiego zliberalizował przepisy i zezwolił na prowadzenie prywatnej działalności gospodarczej. Władze zezwoliły na swobodny handel walutami, umożliwiły podróże, zlikwidowały kartki i bony towarowe, dopuściły obrót towarami na rynkowych warunkach. Doprowadziło to do powstania i rozwoju małych przedsiębiorstw, które tworzyły doskonale rozwijający się sektor prywatny.

Powstaje mafia

Po wypadku "Barabasza", schedę po nim przejął jego współpracownik - Zbigniew Kujawski ps. "Ali". W aktach Instytutu Pamięci Narodowej figuruje jako kontakt operacyjny (informator) Służby Bezpieczeństwa. Parę lat później został zastrzelony w nie do końca jasnych okolicznościach. Po jego śmierci funkcjonowało kilka mniejszych i większych gangów, które zaczęły łączyć się i współpracować ze sobą. Tak powstał pierwszy skład grupy pruszkowskiej, której niepodzielnym szefem został na początku lat 90. Andrzej Kolikowski ps. "Pershing". Kolikowski, podobnie jak "Barabasz", "Nikoś" czy "Ali" od początku lat 80. współpracował z wojskowymi służbami specjalnymi. W połowie lat 80. założył w Warszawie pierwsze kasyno (musiał mieć na to zgodę władz). Kasyno było miejscem spotkań oficerów wojska, policji i tajnych służb. Cały czas dyskretną opiekę nad nim roztaczał kontrwywiad wojskowy. A sam "Pershing" jako informator składał regularne meldunki.

Kasyno w centrum Warszawy było również ulubionym miejscem zabaw mazowieckiego półświatka. To właśnie tam w latach 80. "Pershing" poznał liderów szajek przestępczych ze stolicy i z Pruszkowa. Był "ich" człowiekiem". Po śmierci "Alego" stał się niekwestionowanym liderem grupy pruszkowskiej.

"Masa" zeznawał: Do grupy tej wszedłem w 1990 roku (.) W tamtym okresie grupa liczyła około 80 osób. Swoich ludzi mieli Pawlik i Parasol, około 20 osób z Pruszkowa, Pershing miał około 50 osób, pozbieranych z całej Warszawy. Te osoby wykonywały ich polecenia. Grupa zajmowała się wtedy napadami na tiry, wymuszaniem haraczy od restauratorów, odzyskiwaniem długów. Odnośnie napadów na Tiry, to były to organizowane napady na samochody przewożące alkohol i papierosy - mówił "Masa" prokuratorom.

Z jego zeznań wynika, że bandyckie napady i wyłudzenia haraczy miesięcznie przynosiły gangsterom kilkadziesiąt tysięcy dolarów zysku. Z czasem, bandyci poszerzali swój teren. Wymuszali haracze w kolejnych miasteczkach m.in. w Błoniu i Ożarowie Mazowieckim, później w południowo-zachodnich częściach stolicy. Imperium mafijne powiększało się z każdym tygodniem. Haracze od restauracji zbierane były w Warszawie (.). Kwoty haraczu zaczynały się od 500 dolarów, w zależności od zysków restauracji. (.) Później zaczęły się też wymuszenia z agencji towarzyskich, tym zajmowała się grupa Rympałka - Marka Czarneckiego. Z agencji ściągano średnio 500 USD miesięcznie. "Masa" zapamiętał, że obowiązywał ścisły podział zysków. System był taki, że każdy dowodzący swoją grupą , np. Żaba połowę zebranych haraczy brał dla siebie, a połowę dzielił między żołnierzy . Ze swojej części, połowę oddawał mnie, a ja z kolei ze swojej części połowę oddawałem starym. Miesięcznie starym przekazywałem kwoty kilkudziesięciu tysięcy nowych złotych - opowiedział prokuratorom.

Równolegle, kolejnym źródłem zysku gangsterów była sprzedaż samochodów. Samochody braliśmy od różnych złodziei, było wiele tych osób nie pamiętam ich, pamiętam jedynie, że samochody te załatwiał Wojtek Kiełbiński. Potem razem sprzedawaliśmy je. (.) Z tego, co pamiętam, sprzedaliśmy wtedy kilkaset samochodów. Na każdym sprzedanym samochodzie zarabiałem kilkaset dolarów - powiedział skruszony gangster. "Masa" wspominał, że klientami mafii byli również biskupi z archidiecezji warszawskiej.

Jacht "Baraniny"

Gang pruszkowski bardzo szybko stał się wiodącą strukturą przestępczą w Polsce. Tym bardziej, że od 1991 roku blisko współpracował z nim Jeremiasz Barański ps. "Baranina" wywodzący się z łódzkiego półświatka. Od początku lat 80. był znany milicji w Łodzi. Współpracował z nią jednak lojalnie, informując o przestępstwach popełnianych przez konkurencję. Na początku lat 90. Barański stał się udziałowcem spółki Bakoma (drugim udziałowcem był Edward Mazur, polonijny biznesmen podejrzewany o zlecenie zabójstwa generała Marka Papały).

W 1992 roku "Baranina" wyjechał na stałe do Wiednia. Oficjalnie był biznesmenem i konsulem honorowym Liberii, akredytowanym na Słowacji. To ostatnie stanowisko uzyskał dzięki Wojskowym Służbom Informacyjnym.

- WSI miało różne materiały obciążające "Baraninę" - mówi dr Leszek Pietrzak, członek Komisji Weryfikacyjnej WSI. - Przez cały czas, będąc w Wiedniu, "Baranina" współpracował niejawnie z WSI przy prowadzonych przez tę służbę operacjach przestępczych. Dowodem tego może być odnaleziona w archiwach WSI notatka z 1991 roku. O Jeremiaszu Barańskim czytamy w niej: "Jest członkiem zorganizowanej grupy przestępczej zajmującej się przemytem papierosów, alkoholu i narkotyków do RP oraz nielegalnym handlem bronią". W innej notatce napisane jest, że "Baranina" i współpracujący z nim oficer WSI "stwierdzili, że mają stosowne powiązania ze służbami specjalnymi, lecz nie określili jednak, o jakie służby chodzi". W 2001 roku Sejmowa Komisja ds. służb specjalnych odkryła, że wyznaczaniem zadań "Baraninie" zajmowali się trzej oficerowie WSI. Najważniejszym był płk Andrzej Kaźmierczak ps. Siwy - po 2001 roku negatywny bohater afer paliwowych. Status konsula honorowego zapewnił "Baraninie" immunitet dyplomatyczny. Policja nie mogła kontrolować jego mieszkania, biura, pojazdów ani bagażu.

Jeszcze w 1994 roku świeżo upieczony konsul kupił luksusowy jacht, którym często wypływał w dalekie podróże. Oficjalnym powodem było nawiązywanie z kolejnymi państwami stosunków dyplomatycznych w imieniu rządu Liberii. W rzeczywistości "Baranina" wykorzystywał swoje podróże do przewożenia narkotyków. Z akt śledztwa prowadzonego przez Wydział Przestępczości Zorganizowanej wiedeńskiej prokuratury wynika, że w Kolumbii i w Belize gangsterowi dostarczano środki odurzające w przesyłkach dyplomatycznych. Barański pakował je na jacht i przez ocean, a następnie przez Cieśninę Gibraltarską wracał do Europy. Cumował najczęściej w Marsylii lub Barcelonie. Tam jego bagaż - bez kontroli celnej - zabierał samochód oznaczony dyplomatycznymi numerami rejestracyjnymi. W ten sposób narkotyki trafiały do wiedeńskiego gabinetu konsula honorowego Liberii. Stamtąd przez Czechy jechały do Polski i dalej do krajów zachodniej Europy. Odpowiedzialnym za transport był oficer WSI nazwiskiem Adam Chmielewski, późniejszy bohater afery paliwowej.

Od spawacza do ojca chrzestnego

Od drugiej połowy lat 90. klientem "Baraniny" był również gang mokotowski - wówczas kontrolowany przez grupę pruszkowską i opłacający się jej. Szefem grupy od samego początku był Andrzej Horych. Zaskakująca jest kariera przestępcza tego człowieka. Horych - absolwent szkoły zawodowej, z wykształcenia spawacz - urodził się pod koniec lat 50. w ubogiej rodzinie na warszawskiej Pradze. W latach 70. był wielokrotnie notowany i zatrzymywany za pospolite przestępstwa i chuligańskie wybryki. Później związał się z hersztem trójmiejskich gangsterów - Nikodemem Skotarczakiem ps. Nikoś - i szybko stał się ważną postacią w półświatku. W kwietniu 1979 roku Andrzej Horych został zarejestrowany w ewidencji Wojskowej Służby Wewnętrznej jako kontakt operacyjny "Korek". Zachowane dokumenty wskazują, że od tamtego momentu przez lata brał udział w przestępczych grach operacyjnych specsłużb. Pod koniec lat 80. odłączył się od Skotarczaka, ale wciąż blisko z nim współpracował. Nowe miejsce dla siebie w przestępczym świecie znalazł w Warszawie. Z początku opłacał się "Pruszkowiakom", jednak w 2000 roku, gdy CBŚ rozbił gang pruszkowski, natychmiast przejął kontrolę nad podziemiem przestępczym stolicy. Stworzył najbardziej brutalny gang w historii polski. Jego ludzie kontrolowali m.in. gang "obcinaczy palców", wyłudzali haracze i podporządkowali sobie rynek narkotykowy. Zarobione pieniądze inwestowali w nieruchomości nad Morzem Śródziemnym. Czuwał nad tym Janusz G. - były funkcjonariusz warszawskiej SB, później jedna z kluczowych postaci w gangu. Sam "Korek" został aresztowany w 2003 roku, a 5 lat później skazany na 15 lat więzienia za handel narkotykami i kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą. Nie zgodził się na współpracę z policją i prokuraturą, a zza krat wydał wyrok śmierci na świadka koronnego, prokuratora i zajmującego się jego grupą dziennikarza. Choć on sam siedzi w pilnie strzeżonej celi, jego gang zdaje się odradzać. I znowu pojawiają się wokół niego byli funkcjonariusze tajnych służb. A to może oznaczać, że rozbicie tej struktury będzie niezwykle trudne nawet za kilka lat.

Leszek Szymowski

03.11.2009r.
Onet.pl

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet