Powidoki - 3 - Krzysztof Świątek  

 

 

 

 

 

 


Powidoki - 3

Pismaki w szatach Katonów

- Dawni dziennikarze reżimowi nie poczuwali się w nowej Polsce do obowiązku, by wyjaśnić, że błądzili, zawierzyli temu złu, uznali, że będzie wieczne. Od razu ubrali się w szaty nieskazitelne, białe, dziewicze i w dziennikarstwie znów żonglują, harcują i dominują - mówi pisarz Marek Nowakowski w rozmowie z Krzysztofem Świątkiem

- Głośno zrobiło się o biografii "Kapuściński - non fiction". To próba usprawiedliwienia znanego reportażysty. Ernest Skalski twierdzi, że gdyby Kapuściński nie nawiązał współpracy ze służbami, to nie powstałyby tak dobre literackie reportaże jak "Cesarz". Można tak rozgrzeszać?
- Oczywiście, że nie można. Literatura to pochodna życia wspólnoty. Jakiś genialny twórca podpisuje pakt ze Stalinem, że będzie mu służył wiernie jedną stroną swego pióra, a drugą stroną ma tworzyć swoje dzieła. Czy tak w ogóle można? Dziś wielu jest zaskoczonych, że Kapuściński jako korespondent zagraniczny był związany z rozmaitymi służbami PRL. Mnie to nie zdumiewa, zwłaszcza że on dopiero po Sierpniu wystąpił z partii. Jechał do stoczni, na początku szczecińskiej, wcale nie z dziennikarskiego serca, tylko z polecenia któregoś z sekretarzy partii, swoich bliskich znajomych, żeby dokonać analizy sytuacji.

- Na polecenie służb, krótko mówiąc.
- To wcale mnie nie dziwi. Znałem go i wiedziałem, że był człowiekiem tamtego poglądu i tamtej formacji. Dziwiło mnie co innego; że godzi się na to, że go kreują, wznoszą na piedestał, a nigdy nie spróbował powiedzieć o swoich biograficznych uwikłaniach, o swojej drodze. O zaczadzeniu, naiwnej wierze czy może pragmatycznej służbie komunizmowi. Dziwiło mnie, że coraz wyżej go wznoszą, traktują jak guru, a on przyjmuje hołdy z zadowoleniem. Wygłasza oracje, ocenia, jest autorytetem. A nigdy nie powiedział o sobie. Powinien dramat swojego życia pokazać, to byłaby świetna literatura, być może ukoronowanie jego twórczości. To tajemnica jego psychiki. Ale wrzawa wokół niego, te podziały mnie śmieszą. Po prostu w Polsce nie ma jasnych kryteriów oceny człowieka i tego, co robił. Ciągle jest to podszyte manipulacją. I jeśli będzie trwało tropicielstwo przeszłości, dużo jeszcze takich pozornych sensacji wyskoczy. Bo taki był PRL, tacy byli ludzie. Tylko z tym nie zrobiono porządku po przejściu do tak zwanej, niestety, wolnej Polski. Wszystko się skundliło.

- Wielu dziennikarzy było tak uwikłanych?
- Do tej pory za polskim dziennikarstwem snują się trujące opary związków z bezpieką, wywiadem i kontrwywiadem wojskowym. Taka spuścizna. Pamiętam pisarza Andrzeja Brychta. Z mojego pokolenia. Bardzo utalentowany, ale słaby wewnętrznie. Napisał świetne opowiadania, a potem miał straszną potrzebę kariery i wielkich pieniędzy. Przyjaźniliśmy się. On, tak jak ja, wyszedł znikąd do pisania. Z ulicy, dziki pisarz. On z Łodzi, ja - z Warszawy. Miał do mnie zaufanie, jak wielu ludzi, którzy wiedzieli, że nie jestem ani w kontrwywiadzie, ani w wywiadzie, ani w bezpiece, ani w niczym. Za to jestem życzliwy ludziom, lubiący wypić, posłuchać. Czułem, że Andrzej się zmienia, ma jakieś kontakty z władzą. To było przed podjęciem przez niego pracy zleconej przez aparat propagandy partii, czyli przed głośną książką "Raport z Monachium". On tam pojechał i według zamówienia opisał środowisko "Wolnej Europy", że to ludzie w orbicie CIA. Stał się pisarzem na zamówienie. Któregoś dnia widzę go na ulicy w wytwornym garniturze, jesionce typu dyplomatka, z żółtą teką ze świńskiej skóry. "Co tak się odpalantowałeś jak stróż w Boże Ciało?". A on mówi: "Idę na spotkanie, bo wyjeżdżam do Niemiec i chcę, żeby ktoś dał mi wskazówki jak tam się poruszać, bo przecież nie znam języka". "Do kogo idziesz?" - pytam. "Do korespondenta , spotykamy się w ". Już wiedziałem, że Brycht przestał być pisarzem, że stał się najmitą pióra.

- Teraz próbuje się usprawiedliwiać takich pisarzy i dziennikarzy. Że musieli i dzięki temu tworzyli.
- Jak można połączyć haracz, który też polega na pisaniu, tyle że tendencyjnym, z tą niby-rzetelnością, którą się hoduje w sobie jako tą świąteczną twórczość? Inny przykład. Mirosław Azembski. Wybitny, już nieżyjący dziennikarz zagraniczny, czyli zaufany człowiek władzy. Choć traktował obowiązki wobec niej jako przykry ciężar. W jakiś sposób był uczciwym człowiekiem. Wyjeżdżał w egzotyczne rejony, które ja tylko z książek znałem. Brat-łata. No, a kto mógł wyjeżdżać? Ubecy, dyplomaci i państwowi ludzie z jakimiś poleceniami. Zachód? To była odległa kraina, gdzieś za siedmioma górami. I kiedyś mówi mi: "wiesz, my musimy" i zawiesza głos. Ja wiedziałem, co "muszą". I opowiada, że raz pojechał do jakiegoś kraju afrykańskiego, zapalnego, gdzie Sowieci chcieli mieć swój przyczółek, nawet był korpus kubański. Oczywiście on był po stronie postępowej, komunistycznej partyzantki. I spotkał drugiego dziennikarza, bodaj z PAP-u. Popili jak to bywa w hoteliku, w małej murzyńskiej mieścinie. Mój rozmówca miał mocniejszą głowę, tamten już padł i usnął. Wtedy go sprawdził i znalazł glejt sowiecki - od nich miał wydaną przepustkę, która pozwalała mu bezkarnie działać, był pod ochroną.
Taka była "elita" dziennikarska. Znali języki, kształcili się, a zarazem byli wiernymi żołnierzami władzy, często nawet nadgorliwymi, bo konkurując musieli nawet na siebie pisać donosy.

- W PRL pewne gazety uchodziły jednak za liberalne, np. "Polityka".
- To było ponoć okno na świat dla ludzi zduszonych presją cenzury, zatruwanych jednoznacznością innych gazet np. "Trybuny Ludu". "Polityka" - kultura, wysoki poziom, światłość dziennikarska. A przecież oni też jeździli w podwójnej roli. I ci dziennikarze moralnie nie poczuwali się w nowej Polsce do wewnętrznego obowiązku, by wyjaśnić, że błądzili, zawierzyli temu złu, uznali, że będzie wieczne. Że małość nimi powodowała czy nawet głupia, ślepa wiara. Albo że byli cynikami, albo tchórzami, a zachód śnił im się po nocach. Oni tego nigdy nie powiedzieli w wolnej Polsce. Nagle część z nich przekształciła się w opozycyjnych dziennikarzy w końcowym okresie gnicia komunizmu, kiedy narodziła się Solidarność. Wtedy wielu reżimowych pismaków stawało się dziennikarzami naszej strony. My ich przyjmowaliśmy z otwartymi rękami, myśląc, że ten wielki zryw ludzi może być dla nich katharsis. A to w większości wypadków był oportunizm, konformizm, serwilizm, małe powody. I szybko ubrali się w szaty Katonów.

- Teraz piszą obiektywnie, po europejsku komentują wydarzenia.
- Jest cała plejada takich dziennikarzy, którzy całe życie spędzili w PRL-u na służbie czynnej. Nie mieli zasadniczych problemów, że im zakazywano druku. No, Urbanowi kiedyś zakazywano, pisał pod pseudonimem. Ale to nic nie znaczy. Może jego pisanie było zbyt indywidualne, denerwowało mocodawców. Urban nie był dysydentem, który walczył o niezależność słowa dziennikarskiego. To, że został rzecznikiem stanu wojennego świadczy o tym, że był absolutnie dyspozycyjnym, reżimowym pismakiem tylko wyższej inteligencji, bieglejszym we władaniu piórem. Tu się nie liczy forma, ale moralna treść. Bo formę mógł mieć świetną. I Urban nagle stał się guru w nowej Polsce. To też dowód na zatarcie tego przejścia z komunizmu do wolności. Urban budził niezdrowe zainteresowanie, wydając trujące, szmatławe, wulgarne, bulwersujące najniższym rodzajem instynktów, które wywoływał w ludziach, pismem "Nie". Umieszczono go na wierzchołku dziennikarstwa. Przecież Michnik się też kręcił koło niego. Ten cynizm, że może w każdym kłamstwie piórem błyskać, każdej sprawie służyć. Podstawowe kryteria prawdy, kłamstwa zostały wyrzucone na śmietnik. Część reżimowych dziennikarzy dalej nam w wolnej Polsce kazania wygłasza - o wolności, o demokracji, o właściwym stosunku do Zachodu czy do Rosji. A czy oni wychowani w strachu przed Rosją, mogą nam dać jakąś obiektywną diagnozę w czasach wolności? Strach Rosji był w nich i ciągle jest. Tym byli zatruci.

- I strach przed ujawnieniem prawdy o nich.
- To też. I ci dziennikarze trują następne generacje. Bo Polska jest nieokreślona, magmatyczna, ideowości w niej mało. Tylko pragmatyzm i to dwuznaczny. Więc ci starzy mistrzowie pióra, doświadczeni ekwilibryści, którzy w zależności od koniunktury potrafią tak pisać lub inaczej, jeszcze w wolnej Polsce tę umiejętność udoskonalili. Nie powiedzieli, że błądzili, służyli złej sprawie. Od razu ubrali się w szaty nieskazitelne, białe, dziewicze i w dziennikarstwie znów żonglują, harcują i dominują. Celują w komentarzach na temat sytuacji międzynarodowej. A oni jako ówcześni korespondenci zagraniczni pisali przecież według receptury, sztancy. Fałszowali rzeczywistość, byli dyspozycyjni. Jest trochę tych patriarchów fałszywego dziennikarstwa, którzy są ciągle obecni w dyskusjach. Nic się w nich nie stało. Gładko, z zadowoleniem, z sytością przeszli z etapu niewoli do etapu wolności. I to jest demoralizacja! Jest sprzężenie negatywne ducha tamtego dziennikarstwa serwilistycznego z nowym, które też jest w dużej mierze służalcze. Byle grzać się, pieścić przy władzy, nie denerwować jej, nie drażnić. Z nią współpracować, czyli znów stronniczość oportunistyczna.

- Ci, którzy nawet przyznają się, że wtedy pracowali "na dwóch etatach", utrzymują, że nikomu nie szkodzili.
- Oni sami nigdy się nie przyznają. Tu wychodzi ludzka małość, tchórzliwość. Jeśli kogoś osaczą dokumentami, powie, że to kłamliwe, że bezpieka konfabulowała, wpadając w logiczną sprzeczność. A przecież bezpieka robiła to dla władzy, więc nie mogła konfabulować. Władza musiała mieć prawdziwy opis rzeczywistości i działań ludzi, by trzymać społeczeństwo za gardło. I dziś wielu umoczonych mówi, że jeśli nawet pisali raporty, nikomu nie szkodzili. W odpowiedzi znamienny przykład. Mówiono o profesorze Wolszczanie z Torunia, wielkim odkrywcy gwiazd. On powiedział, że podpisał, bo takie były czasy, ale moralnie czuł się obciążony. Za swoje raporty dostawał od bezpieki prezenty. Ale kiedy przechodził mostem przez Wisłę wszystko wrzucał do wody.

Rozmawiał Krzysztof Świątek

31.03.2010r.
Tygodnik Solidarność

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet