Status quo
Zwycięstwo Bronisława Komorowskiego to wygrana post-peerelowskiego status quo. Komorowski i jego socjalliberalna formacja składa się z tych, którzy w 1989 r. i potem zgodzili się z komunistami (obecnie postkomunistami), że należy zachować z PRL jak najwięcej. Chodziło o utrzymanie instytucjonalnej i personalnej ciągłości. Stąd nie było dekomunizacji, stąd nie było odbudowy podstawowych instytucji państwa, takich jak wojsko. Po prostu zmieniono szyldy i przemalowano strukturę, a personel, początkowo pozornie, obiecał zachowywać się według reguł demokratycznej gry. A teraz gra na demokrację bowiem - paradoksalnie - zapewnia postnomenklaturowemu pasożytowi bezkarność.
Komorowski i jego środowisko od początku wpisali się w manewr omamiania, który nazwali transformacją. Transformacja to zmiana wyglądu zewnętrznego bez zmiany jego właściwości podstawowych. Na początku Komorowski i inni aktywnie uczestniczyli w operacji liberalizacyjnej przeprowadzonej przez gen. Jaruzelskiego na rozkaz Kremla. Czerwoni władcy sfałszowali wybory z czerwca 1989 r. i pozwolili na utworzenie rządu pseudokoalicyjnego, nad którym zapewnili sobie całkowitą kontrolę. Jednocześnie przygotowywali się do represji wobec "Solidarności" i grup korzystających z jej parasola ochronnego. Komorowskiego i jego środowisko ocalił rozpad Związku Sowieckiego. Ten cud oznaczał, że socjalistyczny cykl odnowa-represja został przerwany. Nie było kolejnego stanu wojennego. Komuniści przekształcili się politycznie w "socjaldemokratów" a gospodarczo w "kapitalistów". Komorowski i jego środowisko temu przyklasnęli. I co więcej, do dziś udają, że komuniści od początku chcieli dla Polski wolności i demokracji. Płynęły z tego wymierne korzyści.
Po pierwsze Komorowski z towarzyszami doszlusowali do elity postpeerelu. Stali się beneficjantami systemu. Po drugie legitymizowali obecność postkomunistów u władzy politycznej i gospodarczej, co związało strategicznie obie orientacje na dobre i złe. Po trzecie w kontekście gry demokratycznej stworzyli sobie z postkomunistów i ich pogrobowców (PSL) taktycznych partnerów koalicyjnych, co pozwala prawie permanentnie szachować siły starające się zreformować kraj i zlikwidować spuściznę PRL.
Apologeci formacji, której twarzą dziś jest Komorowski twierdzą, że dzięki ich kompromisowi nie doszło w Polsce do rozlewu krwi. Czyli twierdzą, że sfałszowane wybory i przekształcenie kleptokracji nomenklaturowej na "wolnorynkową" były niezbędne, aby wszystko odbyło się pokojowo. Jednocześnie jednak nielogicznie podkreślają demokratyczną legitymację systemu wyłonionego w wyniku tego zabiegu, który przecież był wybitnie niedemokratyczny. Co więcej, kuriozalnie przekonują, że Jaruzelski i towarzysze szczerze chcieli demokracji. Tak? To dlaczego nie poddali się demokratycznej próbie w 1989 r.? Bo przegraliby wtedy całkowicie wybory. Wyłoniony demokratycznie parlament, tak jak w Czechosłowacji, przeprowadziłby dokładną dekomunizację i odbudowałby instytucje państwowe według wzoru wolnościowego. I Polska miałaby za sobą większość paraliżujących życie polityczne, społeczne i kulturowe debat już dwadzieścia lat temu. Że tak nie jest, odpowiedzialność ponosi również nowo wybrany prezydent Komorowski.
Gdyby było inaczej, wszystko związane z przeszłością zostałoby już dawno załatwione. Wyobraźmy sobie Muzeum Powstania Warszawskiego otwarte w 1994 r., zamiast oszczerstw "Gazety Wyborczej" o tym, jak rzekomo "AK i NSZ wytłukły w Powstaniu mnóstwo Żydów". Uhonorowano by odpowiednio Katyń. Po załatwieniu zaniedbanych spraw z przeszłości można by zająć się przede wszystkim przyszłością.
Niestety, wybory, jakich dokonali Bronisław Komorowski i jego formacja, spowodowały znaczne opóźnienie procesu powracania do normalności. Sprzeciwiali się przecież wiązaniu teraźniejszości z przeszłością, która wywodzi się z I i II RP, a nie z PRL i Związku Sowieckiego. Proces przywracania prawdy zagraża patologicznemu układowi, który wyłonił się z tzw. transformacji, bowiem delegitymizuje komunistyczną stronę układu jako zaprzeczającą tradycji niepodległościowej Polski. Po prostu ludzie, którzy negowali wolność kraju i którzy funkcjonowali jako plenipotenci Kremla, ludzie, którzy jako nomenklatura pasożytowali na Polakach przez pół wieku, nie mają politycznego i moralnego prawa korzystać z przywilejów władzy i bogactwa w wolnej Polsce. A formacja Komorowskiego, która ten patologiczny układ wspiera, przyjęła część winy za zbrodnie komunizmu na siebie. Dlaczego? Nie pozwoliła ich rozliczyć, co jest moralną kompromitacją i przyzwoleniem na funkcjonowanie postkomunistycznych patologii w Polsce. Jest również odzwierciedleniem cynicznego i instrumentalnego traktowania demokracji.
W wydaniu beneficjentów fałszu z 1989 r. demokracja stała się narzędziem utrzymania status quo. Z kilkoma potknięciami im się to udaje od ponad dwudziestu lat. Nawet jeśli chwilowo tracą władzę, zachowują dość siły w mediach, polityce i gospodarce, aby przeciwdziałać zmianom. W rezultacie to postkomuniści i ich socjalliberalni sojusznicy (UD, KLD, UW czy PO) dyktują w Polsce dyskurs w sprawach kluczowych, takich jak konstytucja czy akcesja do Unii Europejskiej. Zauważmy, że starają się zharmonizować postpeerelowską esencję z brukselską superstrukturą, która wzdryga się z obrzydzenia na kontynuację tradycji państw narodowych, choć zwykle jej nie przeszkadzają etatystyczne instytucje i personel rodem z komunizmu. Stąd potencjalna kompatybilność ideowa paneuropejskości z posttotalitaryzmem.
No i naturalnie w polityce zagranicznej Unia Europejska uwielbia status quo. Zresztą USA też. Unii chodzi o utrzymanie przy władzy w Warszawie tych, którzy sprawiają jak najmniej kłopotów. Nie wykłócają się o polskie interesy w sposób, który psuje atmosferę wzajemnej adoracji. I naturalnie nie destabilizują sytuacji międzynarodowej rzekomo nieracjonalnymi postulatami w stosunku do Berlina i Moskwy. W USA odbiera się sprawy podobnie. Przede wszystkim chodzi o to, by był spokój, aby Waszyngton nie musiał zajmować się żadnymi kryzysami w Europie Środkowej i Wschodniej. Chodzi głównie o łagodzenie Rosji. I o kooperację z Niemcami. Dopóki Polska nie będzie ekonomicznie konkurowała z tymi potentatami, nie ma co liczyć na względy USA i UE.
Przeciwnicy postkomunistycznego i socjalliberalnego status quo będą musieli wiele się nauczyć. Ich główną słabością jest brak strategicznej wizji (opieranie się na negacji jest nieproduktywne) oraz kiepska propaganda i kontrpropaganda, czyli polityka informacyjna. Zachód odbiera Bronisława Komorowskiego jako poważnego konserwatystę i odpowiedzialnego wolnorynkowca, a Jarosława Kaczyńskiego jako nacjonalistycznego etatystę i wroga wolności gospodarczej. W tej optyce Komorowski to gwarancja kontynuacji reform, odpowiedzialny gracz na arenie międzynarodowej. Natomiast katolicki obskurant Kaczyński specjalizuje się w zaognianiu stosunków z sąsiadami Polski. Takie postrzeganie rzeczywistości trzeba zmienić.
Zamiast krzyczeć o dekomunizacji Jarosław Kaczyński i jego orientacja muszą stworzyć takie warunki, by w Polsce nastąpił gwałtowny wzrost gospodarczy. Kaczyński powinien np. uprzeć się, aby błyskawicznie powstały autostrady. Nagłaśniając swój sukces na polu usprawnień infrastrukturalnych wszystkie inne rzeczy można zrobić spokojnie i po cichu. Taki sukces demontowałby status quo dużo bardziej sprawnie niż kolejna ikonoklastyczna pozycja o agenturze UB. Zresztą jedno uzupełnia drugie. Ale to drugie bez pierwszego jest tylko wyrazem impotentnego gniewu. Sukces gospodarczy polepszający codzienne życie Polaków jest receptą na demontaż postkomunistycznego status quo.
Marek Jan Chodakiewicz
12.07.2010r.
Tygodnik Solidarność