ANNA WALENTYNOWICZ - MATKA "SOLIDARNOŚCI"
Zmarła tragicznie w smoleńskiej katastrofie lotniczej Anna Walentynowicz była przede wszystkim symbolem Sierpnia '80 i "Matką Solidarności". I rzeczywiście była ikoną polskiej walki z komunizmem. To właśnie dla niej 14 sierpnia 1980 r. zastrajkowali robotnicy Stoczni Gdańskiej im. Lenina.
Już dwa dni później ratowała ten strajk po tym jak Komitet Strajkowy z Lechem Wałęsą ogłosił jego zakończenie. Wówczas - poprzez proklamowanie strajku solidarnościowego - narodziła się idea "Solidarności", której matką została skromna suwnicowa.
Ku Wolnym Związkom Zawodowym
Zanim Anna Walentynowicz wkroczyła na wielką scenę polskiej historii walczyła w dużej mierze w pojedynkę. Nie pogodziła się nigdy z osobistą krzywdą po stracie obu rodziców i brata. Jako Anna Lubczyk protestowała przeciwko urągającym warunkom, w których jako bezdomna matka musiała wychowywać samotnie syna, wreszcie, walczyła o godne warunki pracy i życia robotników. Wiarę, że w PRL można cokolwiek zmienić wykorzystując dostępne środki i organizacje społeczne, straciła ostatecznie po Grudniu '70. Jej akces do powstałych w końcu kwietnia 1978 r. Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża był czymś oczywistym. O WZZ Wybrzeża dowiedziała się z Radia Wolna Europa. W połowie czerwca trafiła pod adres przekazany jej przez Krystynę Dzikowską. Poszła ze składką na działalność WZZ. Miała przy sobie 610 zł, które zebrała z kolegami w stoczni. Okazało się, że dom przy ulicy Poznańskiej w Gdańsku-Oliwie należy do Kazimierza Szołocha - jednego z przywódców Grudnia '70 w Gdańsku, już wówczas zaangażowanego w działalność antykomunistyczną. "Dzień dobry. Nazywam się Anna Walentynowicz. - Ciii... - ktoś, chyba Andrzej Gwiazda, kładzie palec na ustach - tutaj jest podsłuch! Strasznie się speszyłam. I tak byłam pełna kompleksów. Oni, tacy mądrzy i wykształceni, a ja, prosta robotnica, suwnicowa ze stoczni. To dopiero moje pierwsze >wejście< i już zrobiłam złe wrażenie. Przecież ja nie mam pojęcia o konspiracji! Czy zechcą mnie przyjąć? A jak mam się im przedstawić, skoro tu nie można rozmawiać, tylko wszystko trzeba pisać na karteczkach? Udało nam się jakoś porozumieć. Na tym pierwszym spotkaniu poznałam Joannę i Andrzeja Gwiazdów, Alinę Pienkowską, Edwina Myszka (TW ps. >Leszek<). Oczywiście był i Bogdan Borusewicz, i chyba Krzysztof Wyszkowski. Byłam oszołomiona. Prawie wszystkich znałam już z widzenia, słyszałam o ich konspiracyjnej działalności, a teraz byłam tu, z nimi. Podałam pieniądze Borusewiczowi, on przekazał je Myszkowi, który był skarbnikiem. Alinka Pienkowska podała mi karteczkę z informacją o miejscu i terminie następnego spotkania. Nie zadawali mi pytań. Oni wiedzieli, kim jestem. Moje >użeranie się< w stoczni nie było dla nich tajemnicą".
Eksternistyczny kurs
Anna Walentynowicz zaangażowała się w WZZ. Już na drugim spotkaniu, w którym uczestniczyła, zaoferowała do dyspozycji swoje mieszkanie przy ulicy Grunwaldzkiej, które stało się jednym z lokali kontaktowych WZZ. Jej oddanie i aktywność w WZZ od razu została zauważona przez SB. W 1978 r. bezpieka zarejestrowała sprawę operacyjnego rozpracowania o kryptonimie "Suwnicowa". Od tej pory aż do 1990 r. Anna Walentynowicz żyła pod nieustannym okiem bezpieki. Musiała się tego uczyć, poznawać zasady konspiracyjnego "BHP" i zachowania na tzw. bezpieczniackich dołkach (aresztach podczas tymczasowych zatrzymań i przesłuchań).
Środowisko WZZ uważało Annę Walentynowicz za czołowego działacza. Oczekiwano, że jej doświadczenie i talenty ujawnią się w pełni w czasie publicznych wystąpień. I tak się zresztą później stało. Walentynowicz poznawała zasady konspiracji, dzieje Polski, prawo pracy, krzywdzący pracowników system pracy i płacy w PRL, idee samoorganizacji społeczeństwa i antykomunistycznego oporu. To był eksternistyczny kurs prawie wszystkiego: "Kiedy, dzięki WZZ, pojawiła się szansa uzupełnienia mojej edukacji, skorzystałam z niej natychmiast. Pilnie słuchałam wykładów, czytałam lektury polecane przez wykładowców. Bogdan Borusewicz prowadził wykłady z historii Polski. To, o czym wtedy mówił, dopiero dziś pojawia się w podręcznikach. Leszek Kaczyński uczył nas korzystania z prawa pracy, wskazywał i omawiał paragrafy gwarantujące robotnikom pewne przywileje i możliwości obrony przy zatargach z pracodawcą. (Wielokrotnie korzystaliśmy potem z jego pomocy prawnej). Joanna i Andrzej Gwiazdowie objaśniali idee opozycji i organizowania samoobrony pracowniczej. Wspólnie omawialiśmy wszystkie problemy, zgłaszane przez słuchaczy. Nie było pytań bez odpowiedzi. Słuchałam i uczyłam się zachłannie".
Była "dobrą uczennicą" i szybko przyswajała sobie zasady polityki niezależnej od władz. Ideowa, aktywna, oddana sprawie, niezwykle odważna, ciesząca się wielkim autorytetem w pracy, a poza tym niezwykle skromna, zabierająca głos wyłącznie wówczas, kiedy ma coś ważnego do przekazania - jednym słowem była dla WZZ tak cennym nabytkiem, że w krótkim czasie stała się jednym z liderów organizacji wolnych związkowców. Brała udział w spotkaniach, sygnowała swoim nazwiskiem oświadczenia, z otwartą przyłbicą "reklamowała" WZZ w pracy. Dobrze poznała wówczas środowisko trójmiejskiego ruchu oporu. Mimo pracy zawodowej w latach 1978-1980 Anna Walentynowicz brała aktywny udział we wszystkich "akcjach bezpośrednich" WZZ - odbywała podróże kurierskie do Warszawy, w pracy i "na mieście" kolportowała prasę niezależną, pisywała do prasy podziemnej, weszła w skład redakcji "Robotnika Wybrzeża", brała udział w rozprawach sądowych Błażeja Wyszkowskiego i kolegów zwalnianych z pracy, akcjach bojkotu wyborów do Rad Narodowych i Sejmu PRL w marcu 1980 r., domagała się prawdy o śmierci Tadeusza Szczepańskiego, który zaginął w niejasnych okolicznościach w styczniu 1980 r., w czerwcu 1979 r. wyjechała na spotkanie z papieżem Janem Pawłem II do Gniezna, brała udział w demonstracjach 3 maja i 11 listopada, modlitwach w intencji aresztowanych - Dariusza Kobzdeja i Tadeusza Szczudłowskiego organizowanych w kościele Mariackim w Gdańsku, ale przede wszystkim w przygotowaniu manifestacji upamiętniających ofiary Grudnia '70.
"I jak teraz żyć bez stoczni?"
Zaczęły się represje. Początkowo bardzo się bała. Pytała samą siebie, czy jest w stanie znosić represje i deptanie godności. Tak o tym pisze w swoich wspomnieniach: "Po tym pierwszym aresztowaniu pobiegłam z płaczem do Gwiazdów: - Ja chyba muszę zrezygnować z działalności. Nie umiem z nimi rozmawiać, są tacy podstępni i brutalni. Ja jestem taka dumna z tego, że jestem z wami, a muszę to ukrywać, żeby komuś nie zaszkodzić. Andrzej położył mi dłoń na ramieniu: - Skoro cię aresztują, to znaczy, że oni się ciebie boją. A jeśli obawiasz się, że możesz powiedzieć za dużo - nie mów wcale. Andrzej - jak zawsze - krótko i spokojnie umiał rozwiać moje wątpliwości. Już się nie bałam. Zaciskałam zęby i wiedziałam, że wytrzymam, że kiedyś musi się to skończyć".
Represjonowano ją przede wszystkim w Stoczni Gdańskiej. Sprawa Walentynowicz ciągnęła się od października 1978 r. Wówczas to, zapewne w wyniku konsultacji z SB, w dyrekcji Stoczni Gdańskiej pojawił się pomysł skutecznego zneutralizowania i ograniczenia jej wpływu na załogę. Chodziło o stałe oddelegowanie suwnicowej Wydziału W-2 do związanych ze stocznią filialnych zakładów pracy, które miało swoje oddziały w Pruszczu Gdańskim oraz w Gdańsku-Wrzeszczu. Walentynowicz nie chciała słyszeć o odejściu ze stoczni. W wyniku perswazji przełożonych zgodziła się na czasową delegację. W kwietniu 1979 r. bezpieka po raz pierwszy omówiła z dyrekcją stoczni kwestię ewentualnego zwolnienia Walentynowicz. Podczas rozmowy z kontaktem służbowym z kierownictwa stoczni funkcjonariusz SB przekazał najbardziej intymne informacje na temat stanu zdrowia Walentynowicz, sugerując możliwość skierowania jej na rentę. Notatka SB nie pozostawia w tej sprawie wątpliwości: "Poinformowano KS, że Walentynowicz w przeszłości przebyła poważną operację narządów kobiecych oraz obecnie uskarża się na szereg innych dolegliwości zdrowotnych. W związku z tym można by wszcząć działania zmierzające do skierowania Anny Walentynowicz na rentę. KS wykazał zainteresowanie tą propozycją i stwierdził, że w najbliższym czasie omówi jej wykonanie z dyrektorem ds. pracowniczych". Ostatecznie Anna Walentynowicz po prawie czterech miesiącach oddelegowania do "Techmoru" wróciła do stoczni.
Z dniem 1 lutego 1980 r. dyrekcja stoczni postanowiła przenieść Walentynowicz do obsługi suwnicy na terenie Stoczni Północnej (wojskowej). O przeniesieniu powiadomiono ją 30 stycznia. Zażądała więc przeszkolenia. Została ukarana upomnieniem. Dzięki pomocy prawnej Lecha Kaczyńskiego, Walentynowicz odwołała się od decyzji o przeniesieniu na inne miejsce pracy do Terenowej Komisji Odwoławczej do Spraw Pracy w Gdańsku. Starała się w dalszym ciągu robić swoje. Kolportowała ulotki i agitowała na rzecz WZZ. W sprawę włączył się Kierownik Biura ds. Osobowych i Analiz Społecznych - Zbigniew Szczypiński, który od tej pory "pilotował" sprawę Walentynowicz. 17 marca 1980 r. Szczypiński ostrzegł Walentynowicz, że jeśli raz jeszcze zakłóci porządek w pracy, to zostanie zwolniona dyscyplinarnie ze stoczni. Swoją obietnicę zrealizował 7 sierpnia 1980 r., kiedy poinformowano Walentynowicz o jej dyscyplinarnym zwolnieniu z pracy w stoczni z "powodu naruszenia podstawowych obowiązków pracowniczych". "I jak teraz żyć bez stoczni? To koniec - wspominała tamte chwile - Poszłam do Gwiazdy, było tam kilku znajomych. - No, chłopcy, teraz będziecie musieli działać beze mnie. Mnie już nie ma".
"Przywrócić Annę Walentynowicz do pracy"
O świcie we czwartek 14 sierpnia 1980 r. ulotki Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża w obronie Anny Walentynowicz pojawiły się w pociągach Szybkiej Kolei Miejskiej, na dworcach PKP, w okolicach i na terenie największych zakładów pracy. Akcja WZZ była dobrze przygotowana i skoordynowana. Udało się. Stocznia zastrajkowała. Pierwsze postulaty strajkujących składały się jedynie z trzech żądań wymalowanych na kilku dyktach: "powrotu do pracy Anny Walentynowicz", "podwyżki płac o 1000 zł" i "dodatku drożyźnianego". Dla Walentynowicz dynamika wydarzeń z 14sierpnia była zaskoczeniem. We czwartek 14 sierpnia z samego rana (o godz. 7) poszła na badania do przystoczniowego szpitala. Tutaj dowiedziała się o strajku na Wydziale K-3 Stoczni Gdańskiej. Na korytarzu przychodni spotkała przyjaciółkę z WZZ, pielęgniarkę Alinę Pienkowską: "Alina! Co się dzieje? A ona nic nie mówi, tylko zaciąga mnie do łazienki. Naradzamy się, co robić. Alina idzie do gabinetu, żeby sprawdzić telefony. Była tam przez minutę, ale dla mnie to wieczność. Wraca. - Chyba jest strajk. Nie działają telefony. Trzeba natychmiast zawiadomić Warszawę".
Wróciła szybko do domu, a niebawem pod jej blok zajechał samochód dyrektora stoczni. Okazało się, że stoczniowcy zażądali natychmiastowego przyjazdu Walentynowicz do zakładu. W dyrektorskim polonezie oczekiwał już Piotr Maliszewski, wierny obrońca Walentynowicz z Wydziału W-2. "Samochód zajechał pod same drzwi i agenci nawet nie zauważyli, kiedy wsiadłam. Młodzi stoczniowcy byli bardzo podekscytowani. - Jest strajk. Powiedzieliśmy dyrektorowi, że nie zaczynamy żadnych rozmów, póki nie zobaczymy ciebie. Podjeżdżamy do bramy nr 2. - Otworzyć bramę - krzyczą stoczniowcy, a ja patrzę ze zdumieniem, jak straż przemysłowa słucha młodych robotników. Brama otwarta. Wjeżdżamy do stoczni. Serce podchodzi mi do gardła. Widzę nieprzebrane tłumy. Stoi koparka. Ludzie chcą mnie widzieć. Wdrapuję się na dach koparki. Ktoś podaje mi bukiet róż. Stoję z różami na koparce i widzę morze głów. Na transparencie ze spilśnionej płyty wypisane kredą słowa: >Przywrócić Annę Walentynowicz do pracy, 1000 złotych dodatku drożyźnianego<. Chcę coś powiedzieć, ale nie mogę. Kręci mi się w głowie".
Włączyła się aktywnie w strajk. Podczas negocjacji z dyrekcją odważnie stawiała sprawę budowy pomnika ofiar Grudnia '70. Z dokumentów sowieckich wynika, że już w pierwszych chwilach protestu Anna Walentynowicz upominała się nie tylko o prawdę na temat Grudnia '70, ale również o zbrodni katyńskiej. Jak raportował Moskwie Konsulat Związku Sowieckiego w Gdańsku, Walentynowicz domagała się od dyrekcji zakładu zgody na budowę pomnika upamiętniającego Polaków zamordowanych w Katyniu.
"Widok godny historycznych legend"
16 sierpnia Komitet Strajkowy osiągnął porozumienie z dyrekcją. Podwyżka, tablica, gwarancje bezpieczeństwa, przywrócenie Walentynowicz i Wałęsy do pracy w stoczni. "Stałam przed salą BHP ogłupiała i bezradna" - wspominała Walentynowicz. "Wydawało się nam, że jest to zwycięstwo. Wychodziliśmy z budynku BHP, gdy nagle Alinka Pienkowska, ta kruszynka, mało tego ludka, a taka odważna, zaczęła krzyczeć: >A co z tamtymi ludźmi!?! Jak my teraz spojrzymy w oczy wszystkim, którzy nas poparli w mieście!?!<" - opowiadała w 1980 r. Pienkowska krzyczała: "Zdradziliście nas!!!". Chwyciła Walentynowicz za rękę, mówiąc: "Ogłaszamy strajk solidarnościowy". Najpierw pobiegły w kierunku bramy nr 3 Stoczni Gdańskiej im. Lenina, skąd tłum stoczniowców z wydziału kadłubowego kierował się na dworzec PKP Gdańsk-Stocznia. Zamknęły bramę wejściową. Pienkowska, stojąc na jakiejś plastikowej beczce, wezwała robotników do kontynuacji strajku. Później obie działaczki WZZ rozbiegły się do poszczególnych bram stoczniowych (nr 1 i 2), ale tam sytuacja była w miarę opanowana. Walentynowicz dobiegła do bramy nr 1, wychodzącej na Stare Miasto. Tam spotkała zdezorientowanego Wałęsę, szarpnęła go za rękaw, chciała przemówić. Stanęła na akumulatorowym wózku i przemówiła do robotników. Oznajmiła, że właśnie proklamowano strajk solidarnościowy. Strajk został uratowany.
Walentynowicz udała się do Gdańskiej Stoczni Remontowej, której załoga wciąż nie mogła darować decyzji Komitetu Strajkowego Stoczni Gdańskiej o zakończeniu strajku. "Podeszliśmy do bramy, którą stoczniowcy nie tylko zamknęli, ale zaspawali. Kiedy się zbliżyliśmy, oni do nas: - Wy zdrajcy, łamistrajki! Wyzywali nas od najgorszych. Bałam się, że posypią się kamienie. W ogóle nie chcieli z nami rozmawiać" - wspomina. Świadek tamtych wydarzeń Krzysztof Wyszkowski wspominał: "Pamiętam ówczesny niepokój Anny i jej próby docierania do robotników Stoczni Remontowej przez zaufanych kurierów. Wszystkie działania pozostawały bez skutków. Kierownictwo strajku w Stoczni Remontowej nakazało zaspawanie bram łączących ze Stocznią Gdańską i zakazało jakiejkolwiek łączności pomiędzy załogami. Wówczas Anna znowu zdecydowała się na zdecydowane działanie. Pod bramę >remontówki< podjechała na wózkach akumulatorowych delegacja MKS. Najpierw przemówił Wałęsa. Zza bramy odezwały się tylko gwizdy. Wtedy na dach wózka weszła Anna. Nie pamiętam ani słowa z tego, co mówiła. To, co wówczas się stało, było ważniejsze od wszelkich słów. Stałem obok wózka i patrzyłem na Annę, a po plecach przechodził mnie dreszcz i do oczu napływały łzy. Nigdy nie przeżyłem równie wstrząsającego wydarzenia i nigdy nie wyobrażałem sobie, że coś podobnego może się w ogóle wydarzyć. Na dachu wózka stała drobna kobieta przemieniona w potężną skoncentrowaną energię. Była to energia tajemnicza, zapewne dostępna tylko kobietom, ale tylko obdarzonym wielką moralną siłą i absolutnym poczuciem przeznaczenia. Siła jej krzyku, natężenie emocji, gwałtowna - tragiczna i heroiczna - wyrazistość przygiętej w kolanach sylwetki była tak wielka, tak wspaniała i sugestywna, że aż straszna. Strach było wziąć na swoje sumienie odmowę wobec jej wezwania. Po drugiej stronie bramy panowała cisza. Anna zeszła z wózka i nie byłem pewien, czy ma poczucie zwycięstwa. A następnego dnia rano biegną do sali BHP młodzi chłopcy i krzyczą: >remontówka idzie!<. I to był widok godny historycznych legend - przez most zwodzony z rozwiniętymi sztandarami maszerowały karnie uformowane szeregi w niebieskich kombinezonach".
Bieg przez tor przeszkód
Jeszcze tego samego dnia Walentynowicz podjęła się misji zaproszenia do stoczni kapłana, który następnego dnia, w niedzielę o godzinie 9, miałby odprawić mszę św. dla strajkujących robotników. Było to niezwykle ważne dla zintegrowania strajkujących, ale też włączania w ich protest wszystkich mieszkańców Gdańska. Właśnie pod bramą stoczniową, w miejscu śmierci dwóch robotników w grudniu 1970 r. miała zostać odprawiona msza św., która w praktyczny sposób miała połączyć strajkujących z ludźmi zgromadzonymi pod stocznią. Brakowało kapłana. Jako że stocznia znajdowała się kanonicznie na terenie parafii św. Brygidy Szwedzkiej, to strajkujący poprosili o pomoc proboszcza Henryka Jankowskiego. Rozmowy z ks. Jankowskim toczyły się w dwóch turach. Proboszcz parafii św. Brygidy przybył do stoczni krótko po 18 w sobotę 16 sierpnia. Na dziedzińcu przed budynkiem dyrekcji stoczni wyraził zadowolenie z zakończenia strajku i wezwał do rozejścia się do domów. Pytany przez Szczudłowskiego i Walentynowicz o możliwość odprawienia niedzielnej mszy św. tłumaczył, że obowiązuje administracyjny zakaz odprawiania nabożeństw w zakładach pracy, a ponadto nie zezwala na to również bp Lech Kaczmarek. Zadeklarował wprawdzie możliwość odprawienia mszy św. w zakładzie, ale jedynie po uprzednim uzyskaniu zgody od wojewody i ordynariusza.
Anna Walentynowicz nie wiedziała wówczas, że wokół mszy św. toczy się misterna gra komunistów i ich tajnych służb, w którą wciągnięto biskupa gdańskiego Lecha Kaczmarka. Nikt nie orientował się również, że ks. Henryk Jankowski utrzymuje konfidencjonalne kontakty z mjr. Ryszardem Berdysem z SB. Dziś wiemy, że jej rozmowa z proboszczem parafii św. Brygidy została zrelacjonowana bezpiece. W swoim obszernym meldunku oficer SB, który przypisał ks. Jankowskiemu nr identyfikacyjny 11063, odsłonił kulisy całej sprawy: "do proboszcza parafi i św. Brygidy w Gdańsku ks. Henryka Jankowskiego (11063) zgłosili się przedstawiciele komitetu [strajkowego] z żądaniem, aby dnia 17 sierpnia 1980 r. odprawił na terenie stoczni nabożeństwo dla strajkujących. Ks. Jankowski nie zajął stanowiska, wyjaśniając, że sprawa ta wymaga decyzji ordynariusza bpa L. Kaczmarka. (.) W rozmowie operacyjnej z (11063), ten podał, że ordynariusz otrzymał od wojewody gdańskiego zalecenia, aby odprawione zostały dla strajkujących nabożeństwa niedzielne w kościele, a w przypadku zaistnienia sytuacji przymusowej, nawet na terenie stoczni, z zastrzeżeniem jednak, aby został do tego wytypowany rozsądny i odpowiedzialny ksiądz świecki. Stosując się do tego zalecenia wojewody, [bp Kaczmarek] wyznaczył (11063) do załatwienia tych spraw. (.) O 18.30 dnia 16 sierpnia 1980 r. (11063) przyjechał pod bramę nr 2 stoczni. Przedstawiciele komitetu bez żadnych wstępnych rozmów postawili przed nim żądanie odprawienia niedzielnego nabożeństwa pod tą bramą. Wybór tego miejsca strajkujący uzasadniali tym, że chcą, aby ich rodziny również mogły uczestniczyć w tym nabożeństwie. Ks. Jankowski (11063) stanął na stanowisku, że rodziny mogą iść do kościoła, oświadczając jednocześnie, że nabożeństwo może odprawić przed budynkiem dyrekcji, aby było ono dostępne również dla chorych przebywających w szpitalu stoczniowym. (.) Po spotkaniach ze strajkującymi (11063) udał się do Kurii i zdał relację bp. Kaczmarkowi. [Bp Kaczmarek] po wysłuchaniu relacji skontaktował się z wojewodą, informując go o ustaleniach (11063), zaznaczając jednak przy tym, że żądania strajkujących były bardzo wygórowane i oddelegowany przez niego ksiądz miałby trudności w zaspokojeniu ich postulatów. Wojewoda oświadczył, że w aktualnej sytuacji rozwiązywania się komitetów strajkowych nie ma on potrzeby odprawienia nabożeństw na terenach stoczniowych. W związku z tym [bp Kaczmarek] polecił (11063) odwołanie ustalonych terminów nabożeństw i odprawienie wieczornej mszy dla strajkujących w kościele. O 21.00 ks. Jankowski (11063) udał się do wspomnianych stoczni i zakomunikował im decyzję. Ok. 23.00 przedstawiciele komitetów strajkowych interweniowali u I sekretarza KW PZPR w Gdańsku i następnie zostali skierowani do wojewody gdańskiego".
Negocjacje Anny Walentynowicz zakończyły się późną nocą (około godziny 3). Następnie partyjny sekretarz, wojewoda i biskup gdański porozumieli się w sprawie mszy św., choć jeszcze z rana 17 sierpnia delegacja z Walentynowicz na czele kursowała między kurią, Urzędem Wojewódzkim a kościołem św. Brygidy, przełamując ostatnie przeszkody. Strajkowa niedziela mocno utkwiła w pamięci Anny Walentynowicz. Najpierw wielkie wyzwolenie, a później znów strach i pytanie: co będzie dalej? Z jednej strony wyjątkowe, publiczne świadectwo wiary Polaków, spowiadający się i przystępujący do komunii św. robotnicy, poczucie wspólnoty, zjednoczenia i siły. "Płakałam, bo jeszcze nigdy nie przeżywałam tak głęboko radości z uczestniczenia w nabożeństwie; cieszyłam się za tych wszystkich, którzy powrócili do Boga; czułam ogromną ulgę, że udało się pokonać >tor przeszkód< i wymusić zgodę tych, co rządzą, na odprawienie Mszy świętej w stoczni" - wyzna później Walentynowicz.
Drobna kobieta w okularach
W nocy z 16 na 17 sierpnia 1980 r. powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, a Anna Walentynowicz weszła w skład jego prezydium. "Pracę w Komitecie Strajkowym uważałam za służbę dla ludzi" - powiedziała po latach. Tak rzeczywiście było. Suwnicowa z W-2 była dosłownie wszędzie. Robiła kanapki i służyła robotnikom, przyjmowała delegacje pracownicze z całego kraju, trzymała pieczę nad funduszem strajkowym i składkami na pomnik Ofiar Grudnia '70, udzielała wywiadów i tłumaczyła sens sierpniowego zrywu, twardo egzekwowała ustalone zasady protestu (zakaz opuszczania zakładu, prohibicja), brała udział w modlitwach (prowadzonych głównie przez dzielne działaczki RMP - Magdalenę Modzelewską i Bożenę Rybicką), odwiedzała strajkujące załogi innych zakładów i negocjowała warunki porozumienia. Słowem - była niezastąpiona, a jednocześnie jak zawsze skromna. "Spałam najpierw na podłodze, potem na wycieraczce, aż wreszcie w fotelu i to był awans" - pisała w pamiętnikach. - "Śpię skulona na fotelu. Śni mi się straszna wichura. Chowam się pod drzewem, drzewo trzeszczy złowrogo, zaraz mnie przygniecie, a ja nie mogę ruszyć ręką ani nogą. Aż nagle budzę się. Nade mną stoi wysoki mężczyzna, to zachodni dziennikarz robi mi zdjęcia. Potem widziałam takie zdjęcia w holenderskiej gazecie. Śpię skulona w fotelu". Stała się wówczas ikoną Sierpnia '80. Drobna kobieta w okularach, z upiętymi długi włosami, w sweterku, dyskutująca z robotnikami, rozmodlona, otwierająca puszki i przyrządzająca kanapki - tak uwiecznili ją filmowcy i fotoreporterzy przebywający w stoczni.
Podobnie jak w czasach WZZ tak i teraz ingerowała i wypowiadała się tylko wówczas, kiedy była jakaś ważna sprawa do załatwienia, sprawa, na której się znała i była jej szczególnie bliska. Dlatego też podczas negocjacji z Komisją Rządową (z wielkim zapałem stawiała sprawę urlopów macierzyńskich, regulacji w kodeksie pracy, praw pracowniczych i akordu. Nie stroniła również od spraw największego kalibru - publicznie wobec wicepremiera Mieczysława Jagielskiego stawała w obronie aresztowanych działaczy KSS KOR, WZZ, ROPCiO i RMP i domagała się poszanowania praw człowieka w PRL, upominała się o budowę pomnika Ofiar Grudnia '70, legalizację Wolnych Związków Zawodowych, a nawet opowiadała się za zniesieniem cenzury. Nie bała się i nawet wątpliwości niektórych doradców, którzy straszyli interwencją sowiecką, nie były jej w stanie powstrzymać. Zyskała powszechny podziw i uznanie. Była otwarta i znajdowała czas dla każdej delegacji przybyłej do stoczni. "Tłumy dziennikarzy z całego świata, kamery telewizyjne. Idą za mną, szukają wygodnego fotela. Czy potrafię z nimi rozmawiać? Nie pamiętam, co mówiłam - wspominała kilka lat później. - Podszedł uśmiechnięty Bogdan Borusewicz. - Pani Aniu, mówiła pani tak, jakby robiła to pani przez całe życie".
W niedzielę 31 sierpnia bardzo zmęczona, ale i szczęśliwa Anna Walentynowicz mogła wreszcie wrócić do swojego małego mieszkanka w Gdańsku-Wrzeszczu. Ostatnia opuszczała stocznię: "Koniec strajku. Wałęsa wsiada do samochodu księdza Jankowskiego. Ludzie niosą samochód... Ja wychodziłam ze stoczni ostatnia. Tak po kobiecemu czułam się odpowiedzialna za to, co zostało, za te ryzy papieru, materace, koce. Przecież trzeba to wszystko gdzieś przewieźć, zabezpieczyć. Towarzyszy mi jak zwykle Alinka. Idziemy do dyrektora. Ten dzwoni: - Natychmiast wóz do dyspozycji pani Walentynowicz. Na jak długo? Na tak długo, jak to będzie konieczne. A więc jednak coś się stało. To już nie jest ten sam świat. Wóz dyrektora do mojej dyspozycji i to moje nazwisko w jego ustach wypowiedziane w szacunkiem, a nie jak przekleństwo. Zabieram z bramy dwa portrety papieża i jeden nieduży obraz Matki Boskiej, który potem zaniosłam do MKZ-u. Jest godzina 21. Pada deszcz".
"Już nie trzeba się bać"
Wielki Strajk dobiegł końca. "Już nie trzeba się bać" - westchnęła Anna Walentynowicz. Czuła się tak, jakby ukończyła pewien etap drogi. Powtarzała sobie i innym, że od teraz będzie przede wszystkim "czuwać, aby nie było ludzi skrzywdzonych, aby podać rękę każdemu, który nie umie sobie poradzić". "Może sama zbyt wiele łez wylałam w życiu, chciałabym, żeby z mojego powodu ktoś choć o jeden raz w życiu więcej się uśmiechnął". Miała pełne prawo powiedzieć później: "Byłam kroplą, która przepełniła kielich goryczy. Ale nie tylko ja nią byłam, moje bohaterstwo polegało na tym, że po prostu wytrzymałam, nie oddałam tego walkowerem. A mogłam znieść to wszystko tylko dzięki temu, że powstały Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża i grupa ludzi pomogła mi przetrwać".
Walentynowicz została etatowym związkowcem. Na wniosek Prezydium Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego od 3 września 1980 r. została formalnie urlopowana bezpłatnie do pracy związkowej. Już następnego dnia Prezydium MKZ powierzyło jej związkowe finanse i dział interwencyjny.
Szlachetność i niezłomność Walentynowicz była niewygodna dla władz, bezpieki a nierzadko również dla kolegów z NSZZ "Solidarność". Jednym z celów bezpieki od początku istnienia "Solidarności" była marginalizacja Walentynowicz. Mimo jej wielkich zasług i powszechnego szacunku, już na przełomie 1980 i 1981 r. Wałęsa i jego stronnicy robili wszystko by zmarginalizować Walentynowicz. Była związana z "gwiazdozbiorem", w okresie tworzenia "Solidarności" pilnowała publicznych pieniędzy i sporo wiedziała o kulisach działalności związkowej. Poza tym, w 1979 r. usłyszała w Wolnych Związkach Zawodowych o zaskakującym wyznaniu Wałęsy, który w mieszkaniu Gwiazdów przyznał się do związków bezpieką po Grudniu '70. Była więc groźna. Tej rywalizacji przyglądała się bezpieka, która w sporze Wałęsa-Walentynowicz stała po stronie elektryka. Już w styczniu 1981 r. analitycy Departamentu III "A" MSW przygotowywali bezpiekę do zasadniczego starcia wewnątrz "Solidarności" pomiędzy nurtem "umiarkowanym i kompromisowym związanym z osobą Lecha Wałęsy" a "konserwatywno-radykalnym, bardziej awanturniczym zgrupowanym wokół osoby Andrzeja Gwiazdy". Do grupy Gwiazdy zaliczano rzecz jasna Annę Walentynowicz. Co ciekawe już wówczas SB dość precyzyjnie zarysowała płaszczyznę konfliktu w kierownictwie gdańskiej "Solidarności": "Na skutek powstałych różnic poglądów w łonie MKZ Gdańsk, jego przewodniczący Lech Wałęsa dąży obecnie do uzdrowienia zaistniałej sytuacji, mając główny cele wyeliminowanie z grona MKZ ludzi nieukładnych, którzy nie podporządkują się w działaniu jego kierownictwu. Chodzi mu głównie o Annę Walentynowicz, której w ostatnich dniach oświadczył, aby sama zrezygnowała z działalności w Związku, gdyż nie przyczynia się ona do podnoszenia jego autorytetu, a swym nierozważnym postępowaniem, nieakceptowanym przez niego podejmuje samowolne działanie".
Tak więc zaledwie kilka miesięcy po Wielkim Strajku i narodzinach "Solidarności" zapadł polityczny wyrok na Annę Walentynowicz. Gorycz upokorzenia i swoje krzywdy ofiarowała Panu Bogu. Mówiła o tym z przejęciem na spotkaniu w Gorzowie Wielkopolskim w czerwcu 1981 r.: "Jedynym moim argumentem i to, co mnie trzyma, to jest obrazek Jezusa, który zawsze noszę przy sobie w portmonetce. Kiedy ją używam, otwieram i mówię: Boże uczyń moją twarz nieczułą na oszczerstwa. Jeżeli ten człowiek potrafił znieść wszystkie obelgi, pluto na niego, bito go, policzkowano, a on powiedział >jeśli mówię nieprawdę, to mi udowodnij, a jeśli nie, to dlaczego mnie bijesz<. Zawisnął na krzyżu najniewinniejszy z niewinnych".
W artykule wykorzystano fragmenty książki
S. Cenckiewicza pt. Anna Solidarność.
Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010),
(Wydawnictwo Zysk i S-ka)
Sławomir Cenckiewicz
28.08.2010r.
Gazeta Polska