Tradycja i jej wrogowie
Gdy w XX wieku "awangardą" i "lokomotywą" historii stała się "ojczyzna światowego proletariatu", "nowoczesność" przybrała postać "sowietyzacji"; obecnie analogicznego znaczenia nabrała "europeizacja". Iście szatańskim narzędziem "detradycjonalizacji" i rzekomej modernizacji jest schlebianie "młodym, świetnie wykształconym i dobrze zarabiającym" mieszkańcom wielkich miast oraz szczucie ich przeciwko starym, niewykształconym, "brudnym" i prymitywnie "ksenofobicznym", "zabobonnie" religijnym i "ślepo" przywiązanym do tradycji mieszkańcom wsi i małych miasteczek. Jedyne co ci "ciemnogrodzianie", zasługujący na pogardliwe miano "moherów", "talibów" itp., mogliby pożytecznego zrobić, to ustąpić czym prędzej miejsca "młodym, wykształconym" i dać się wyeliminować z przestrzeni zbiorowej, ażeby nie zawstydzać samym swoim istnieniem i widokiem wrażliwości oświeconych obywateli Europy.
Źle się dzieje, gdy przywiązanie do tradycji sprowadza się wyłącznie do bezrefleksyjnego sentymentu dla tego, co "zadawnione", albo upodobania do pewnych nawyków, zwyczajów, sposobów postępowania i oceniania rzeczy lub nawet "smaków". Taki tradycjonalizm bardzo łatwo jest strywializować i "obłaskawić", już to dla celów komercyjnych - tym przecież wabią nas producenci rozmaitych "przysmaków Babuni" ("Whiskasu dla ludzi", jak mówi mój syn), już to nawet cynicznych i perfidnych - jak "sianko pod obrus wigilijny" dla Irokezów z rezerwatu "katolicyzmu kremówkowego", jako dodatek do "Gazety Wyborczej". Taka "tradycja" może być co najwyżej pobłażliwie tolerowana w ramach "stylu życia" indywidualnych osób, zwłaszcza "starej daty", oczywiście pod rygorystycznie egzekwowanym warunkiem wyrzeczenia się przez nie jakiegokolwiek wpływu na kształt życia publicznego, a nawet - coraz częściej - rodzinnego i prywatnego, oraz zakazu wypowiadania swoich "wstecznych" (na przykład "homofobicznych") przekonań.
Lecz nawet i na wyższym oraz bardziej wyrafinowanym poziomie pojmowania tradycji szkodliwe i błędne może okazać się jej zupełne identyfikowanie z historią (przeszłością). Historia bywa bowiem także niszcząca, korodująca tradycję, zwłaszcza jeżeli zasadniczo zdrowy "historyzm" (czyli znajomość i szacunek dla dorobku poprzedników) przeistacza się w relatywistyczny "historycyzm". Zwłaszcza prądy myślowe i polityczne wywodzące się z heglizmu - na czele z marksizmem - posługują się wręcz "terrorem Historii" jako deterministycznego, nieubłaganego walca, dialektycznie "przezwyciężającego" zużyte formy, a opornych lokującego na "śmietniku historii". Zapewne i niejeden zachowujący cześć dla tradycji katolik i patriota mógłby przeprowadzić rachunek sumienia, pytając sam siebie, czy nie zachował - choćby z PRL-owskiej szkoły - nawyku mówienia i myślenia, że "coś" było "postępowe jak na owe czasy". Jeżeli przeto chcemy ocalić nasz tradycjonalizm, to musimy poszukać, odwołać się i zakorzenić w znaczeniu tradycji wyższym i pełniejszym niż to ścieśnione do historii, a przede wszystkim nieprzemijające i niezniszczalne.
Nikt z nas - bez narażenia się na śmieszność lub przynajmniej niezrozumienie - nie mógłby powiedzieć, że ma własną (osobistą) tradycję. Zdaniem francuskiego pisarza Paula Bourgeta (1852-1935), tradycjonalizm uczy nas, że żadne społeczeństwo nie może przetrwać, jeśli zrujnowane zostaną dwie instytucje odróżniające człowieka od świata zwierzęcego, czyli rodzina i naród. Naród zaś to oczywiście nie jedno, tu i teraz żyjące pokolenie, ale wspólnota wielu generacji: umarłych, żyjących i tych, którzy dopiero mają się narodzić, a wszystkie te pokolenia wzięte z osobna to tylko "etapy tej samej drogi". Każdy dojrzewający normalnie - czyli poznający historię swojego narodu - młody człowiek odkrywa, że nasza "dusza zbiorowa", to znaczy "dzieło rodzinnej ziemi i zmarłych", jest "mądrzejsza od rozumu indywidualnego". Ta dusza zbiorowa daje jednostce siłę potrzebną do wypełnienia czynu prawdziwie wolnego i moralnego. Jej najwyższym organem jest naród; pośrednim - prowincja; najmniejszym, ale zarazem najintymniejszym - rodzina. Każda zaś zdrowa rodzina to mikronaród złożony z jaźni czujących swoją duszę zbiorową i świadomych swojej żywotności.
Nie wolno wszelako zapominać o konieczności selekcji tego, co dobre i złe w przeszłości, a także o obowiązku twórczej kontynuacji. Prawdziwy tradycjonalista nie gromadzi bezładnej rupieciarni, nie jest też - jak pisał Juan Vázquez de Mella (1861-1928) - "tym, który tylko zachowuje, ani tym, który gardząc zachowywaniem, tylko zmienia; tradycjonalista tworzy i przedłuża istnienie swoich i cudzych dzieł". Pewne tradycje mogą być przecież ze sobą sprzeczne, nawet w obrębie tej samej instytucji. Eklektyzm wykluczających się tradycji wytwarza ich kakofonię, groźną dla zdrowia moralnego i psychicznego społeczeństwa, czego jednym z przykładów jest zainaugurowana w Rosji za prezydentury Władimira Putina, a zupełnie niemożliwa, synteza trzech tradycji: carsko-prawosławnej, okcydentalistyczno-liberalnej i bolszewicko-sowieckiej. Przypomnijmy, że komuniści też mieli swoją "postępową tradycję", do której dobierali sobie, w zależności od aktualnych potrzeb, zupełnie dowolne i najczęściej zmistyfikowane fakty czy postaci z przeszłości.
Święta Tradycja
Dzięki Bogu posiadamy idealny wzorzec Tradycji (winniśmy ją pisać właśnie majuskułą, w odróżnieniu od tradycji w omawianym wyżej sensie) w postaci depozytu Wiary (depositum fidei), danego nam przez Boskiego Założyciela religii katolickiej i strzeżonego przez Jego Kościół; Tradycji prawdziwej, absolutnej i niezmiennej. O "rozwoju Tradycji" możemy mówić - jak wyjaśnił to z niezrównaną subtelnością, wyniesiony właśnie na ołtarze bł. John Henry kard. Newman (1801-1890) - tylko w tym znaczeniu, że odkrywamy i lepiej rozumiemy prawdy już dane i objawione, nigdy zaś w takim, żeby cokolwiek się w niej zmieniało lub aby coś do niej dodawano.
Jak nauczał św. Tomasz z Akwinu (1225-1274), życie wspólnoty politycznej też może być urządzone w duchu Tradycji, jeżeli jej przewodnicy są - starają się być - "naśladowcami Chrystusa", rozplanowującymi rzeczy w państwie tak, jak Bóg uczynił to w świecie. Pomimo wszelkich błędów, ludzkich słabości i nawet zbrodni taki porządek starano się zbudować w średniowiecznej Christianitas, którą nazywano też Res Publica Christiana; można powiedzieć, że aż do XIII wieku, będącego epoką szczytowego wzniesienia ludzkiego ducha, sprawy szły zasadniczo w dobrym kierunku.
Niestety, już od schyłku średniowiecza nastąpiło załamanie. Niepodobna opisać w kilku słowach wszystkich tego powodów. Historycy i myśliciele wskazują zresztą wiele przyczyn rozpadu świata Tradycji: zgubny wpływ nowych prądów intelektualnych, takich jak przeciwstawiający sobie rozum (dla elity) i wiarę (dla maluczkich) awerroizm oraz negujący realność uniwersaliów nominalizm; wyniszczający obie strony spór kompetencyjny "Pałacu" i "Świątyni", czyli władzy politycznej i kościelnej, "ześlizg" od teologicznego do wyłącznie antropologicznego sensu polityki oraz sprowadzenie religii do "sprawy prywatnej" jednostki podlegającej kontroli ze strony państwa.
Antytradycja i dyktat modernizacji
O ile wspomniane wyżej ujemne prądy i zjawiska występujące u schyłku średniowiecza i we wczesnej nowożytności (XVI-XVII wiek) skaleczyły głęboko świat Christianitas, o tyle trzy ostatnie stulecia, począwszy od epoki tzw. Oświecenia, wyzwoliły potężne i rozległe siły wprost przeciwstawne i nienawistne chrześcijaństwu, zwłaszcza rzymskiemu katolicyzmowi, oraz tym formom egzystencji społeczno-politycznej, które stanowiły inkarnację Tradycji w zbiorowe życie doczesne. Inaczej mówiąc, narodził się wówczas i rozszerzał w toku kolejnych, coraz głębiej niszczących tkankę życia społecznego, rewolucji politycznych, społecznych, religijnych i kulturalnych, świat Anty-Tradycji: Anty-Kościoła, Anty-Ojczyzny, Anty-Rodziny, Anty-Hierarchii, Anty-Monarchii etc.; świat inwersji wobec wszystkiego, co konstytuuje normalne, zdrowe społeczeństwo, co jest "po bożemu"; świat świadomie urządzany "na wspak". Lapidarnym streszczeniem najgłębszych pragnień wrogów Tradycji była słynna maksyma "encyklopedysty" Denisa Diderota (1713-1784), iż nie będzie dobrze na świecie, dopóki "na kiszkach ostatniego króla nie powiesimy ostatniego klechy".
Autorytet Tradycji, zarówno religijnej, jak i politycznej, podlegał odtąd systematycznemu rugowaniu i podważaniu, przy czym najbardziej zabójczą i z premedytacją stosowaną bronią był tu proceder ośmieszania, wyszydzania i celowego bluźnierstwa, połączony z wielokroć wypróbowaną sztuczką prezentacji (i autoprezentacji) szyderców i bluźnierców jako "męczenników" rozumu, wolności, tolerancji, praw człowieka etc., jeśli tylko ich prowokacje spotykają się z najdelikatniejszą choćby formą oporu i braku akceptacji. Strategia ta nie przyniosłaby wszelako sukcesu, gdyby wrogowie Tradycji nie dokonali uwieńczonego sukcesem "marszu przez instytucje" nauczania i wychowania wszystkich szczebli, do czego walnie przyczyniło się powstanie systemu państwowej, przymusowej, "bezpłatnej" i przede wszystkim laickiej edukacji (nie na darmo już w XIX-wiecznej Francji nauczycieli szkół publicznych nazywano "czarnymi huzarami Republiki"), jak również prasy i nowoczesnych, zwłaszcza masowych, mediów manipulujących zbiorową wyobraźnią. Także uprawiana przez nie celowa deprawacja moralna, wzbudzanie przyzwolenia dla wszelkich dewiacji i bezwstydu ("odważne przełamywanie tabu"), umożliwiała "zmianę mentalności" (ulubione słowo "socjalnych inżynierów") paraliżującą zdolność do stawiania oporu wszelkim rewolucjom.
Dzieje ostatnich stuleci aż po nasze czasy stanowią wszędzie monotonną matrycę tego samego mechanizmu, który jest stosowany wobec narodów i krajów "zacofanych", to znaczy dochowujących w pewnym przynajmniej stopniu wierności Tradycji katolickiej i tradycji lokalnej (jak już wspomniano, w Europie dotyczy to zwłaszcza Hiszpanii i Polski). Polega on na natarczywym i bezwzględnym - acz różnymi metodami - żądaniu, aby porzuciły one trwanie w tym "zaściankowym zacofaniu", aby się "zmodernizowały" i stały się "jako inne narody", czyli te, które są przodujące w nowoczesności i postępie. Jako że niezbadanym dla naszego (ograniczonego) umysłu zrządzeniem Opatrzności pierwszym narodem i krajem, który dokonał najpierw intelektualnej (Oświecenie w jego najbardziej radykalnej postaci), wkrótce zaś fizycznej i jawnie barbarzyńskiej (Rewolucja) apostazji od Tradycji była akurat "najstarsza córa Kościoła" i arcywzór (zwłaszcza w epoce Ludwika Świętego) chrześcijańskiej monarchii, czyli Francja, to upodobnienie miało być w pierwszym rzędzie "francyzacją", od początku wszelako identyfikowaną z "europeizacją". Gdy w XX wieku "awangardą" i "lokomotywą" historii stała się "ojczyzna światowego proletariatu", nowoczesność przybrała z kolei postać "sowietyzacji"; obecnie analogicznego znaczenia nabrała na powrót "europeizacja", tym razem jednak w formule "wolnej" od jakichkolwiek konotacji narodowych, ale także "amerykanizacja", identyczna z kolei z "globalizacją".
Tę zasadniczą, choć występującą w różnych formułach i kostiumach ideologicznych, konfrontację hiszpański filozof tradycjonalistyczny Rafael Gambra (1920-2004) nazywa przeciwstawieniem Tradycji (Tradición) i imitacji (mimetismo). Tradycja to religijna postawa wobec życia, jedność duchowa społeczeństwa chrześcijańskiego, duch krucjaty oraz współżycie wspólnotowe oparte na wykształconych w toku dziejów przez daną społeczność narodową zwyczajach i instytucjach; imitacja to laicka koncepcja polityki, sformalizowany porządek tolerujących się nawzajem jednostek i grup heterogennych oraz ciągłe dążenie do narzucenia własnej wspólnocie projektów modernizacyjnych, naśladujących kolejne mody ideologiczne, jakie wymyśla "rozum oświecony" i "duch dziejów". To samo co Gambra opisuje wnikliwie i wyczerpująco na wielu stronach, z właściwą sobie finezją oddał w genialnym skrócie angielski pisarz - konwertyta Gilbert Keith Chesterton (1874-1936), powiadając: "To, co nie jest tradycją, jest plagiatem".
Terror praw człowieka
Naśladownictwo pod hasłem "modernizacji" czy "europeizacji" występuje w dwu zasadniczych postaciach. Pierwsza to krwawa rewolucja wewnętrzna (często jednak, jak w Hiszpanii z lat 1936-1939, wspomagana z zewnątrz) lub najazd zewnętrzny i brutalna okupacja. Europa, a w XX wieku cały glob, przeszła kilka potwornych fal podobnych modernizacji: najpierw wojny napoleońskie, podczas których na bagnetach Wielkiej Armii roznoszono "francuską chorobę", nie tylko w krajach okupowanych, lecz i sojuszniczych (to przecież także w Księstwie Warszawskim zlaicyzowano małżeństwo, wprowadzając śluby cywilne i rozwody). W XX wieku to oczywiście rewolucja komunistyczna, rozwleczona z bolszewickiej Rosji na wszystkie kontynenty, ale również - choć na mniejszą skalę i znacznie krócej - podboje hitlerowskiej III Rzeszy (tak, tak, narodowi socjaliści byli także "nowocześni"). Współcześnie doprowadzoną do perfekcyjnej obłudy formą przymusowej modernizacji są "humanitarne interwencje" przynoszące "zacofanym ludom", bez ich wiedzy i zgody, dobrodziejstwa zachodniej demokracji. Kwintesencją toku rozumowania stojącego u podstaw tego modelu modernizacji były złowieszcze wynurzenia - które tak dwuznacznie fascynowały Czesława Miłosza - kakodemonicznego filozofa (nie bez powodu nazywanego "Tygrysem"), Tadeusza Krońskiego (1907-1958): "My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie, bez alienacji".
Metodą drugą - często wszelako sprzężoną z pierwszą i wówczas przybierającą postać "wewnętrznej okupacji" - jest ochotnicza kolaboracja rodzimych Hunów nowoczesności, w Hiszpanii nazywanych już w XVIII wieku "sfrancuziałymi" (afrancesados); na określenie ich postawy Roger Scruton ukuł też termin: "ojkofobia", czyli wstręt do własnego "gniazda": rodzinnego, narodowego, wreszcie cywilizacyjnego, połączony z narzucaniem się w edukowaniu pogardzanych przez nich rodaków do nowoczesności. Pierwszy taki "najazd wewnętrzny" do Polski opisał prześwietnie Mickiewicz, wkładając ów opis w usta Podkomorzego: "Ach, ja pamiętam czasy, kiedy do Ojczyzny / Pierwszy raz zawitała moda francuszczyzny! / Gdy raptem paniczyki młode z cudzych krajów / Wtargnęli do nas hordą gorszą od Nogajów, / Prześladując w Ojczyźnie Boga, przodków wiarę, / Prawa i obyczaje, nawet suknie stare"; personifikujący owych "paniczyków" Podczaszyc "zapowiedział, że nas reformować, / Cywilizować będzie i konstytuować" (Pan Tadeusz, ks. I, 415-420, 460-461).
Jak to wybornie opisał w "Eseju o duszy polskiej" (Kraków 2008) prof. Ryszard Legutko, ten sam schemat myślenia "reformatorów", który po raz pierwszy w Polsce ujrzano w czasach stanisławowskich, a w paroksyzmie terroru objawił się w epoce komunistycznej, powrócił znowu, w innym przebraniu i z innymi hasłami, lecz z taką samą intencją podstawową, w III Rzeczypospolitej. Polacy znowu są besztani i chłostani za opóźnienie w rozwoju i przynoszenie wstydu Europie, toteż znowu "poczuli się nieproszonymi gośćmi we własnym kraju. Znowu powiedziano im, że nie dorośli do wyzwań epoki, w jakiej żyją, i że przypominają pacjenta, na którym ma się dokonać jakaś operacja dziejowa (...). Realizacja zaś tego, co być powinno, nie mogła się dokonać bez powstania nowego człowieka, którego nowość polegała między innymi na tym, iż stanowczo odrzucał obciążające dziedzictwo złej przeszłości".
Kult "młodych, wykształconych"
Nie będzie żadnym odkryciem - dostrzegają to nawet, nieliczni wprawdzie, nieulegli wobec szerzącego się na wyższych uczelniach terroru "politpoprawności", socjologowie - stwierdzenie, że iście szatańskim narzędziem "detradycjonalizacji", wyczerpującym znamiona rasizmu (gdzie kryterium dyferencjacji jest biologiczny wiek), jest schlebianie "młodym, świetnie wykształconym i dobrze zarabiającym" mieszkańcom wielkich miast.
Ta rasistowska "pajdokracja" zbudowana została wyłącznie na kłamstwach i - być może - także samooszustwie. Kim naprawdę są owi "młodzi, świetnie wykształceni" - czyli "horda Nogajów", którą za Thomasem Jeffersonem (bądź co bądź demokratą) można by też nazwać "kanalią z zaułków wielkich miast" - widzieliśmy niedawno w całej krasie jako "młodzieżowy aktyw" rozwydrzonej tłuszczy mentalnych "palikociąt" na Krakowskim Przedmieściu. W rzeczywistości najlepsze, co można by ofiarować tym "młodym, świetnie wykształconym", to współczucie dla ich duchowej, w tym intelektualnej, nędzy. Pierwszymi ofiarami nowoczesnej edukacji stają się już w szkole uczącej ich głównie odgadywania "prawidłowej" odpowiedzi w niezliczonych testach. Potem zaś zdobywają owo "świetne wykształcenie" w umasowionych na siłę uniwersytetach (albo "wyższych" szkołach czegoś tam, co założycielowi przyjdzie do głowy), mordowanych właśnie przez "system boloński", który sprawia, że absolwent studiów pierwszego stopnia (czyli licencjackich) zdobywa tylko wycinkową i czysto instrumentalną wiedzę - dającą jedynie odpowiedź na pytanie "co?" i najwyżej "jak?", ale już nie "dlaczego?" - i nawet na kierunkach humanistycznych może w ogóle nie przejść elementarnego kursu filozofii.
Powiadają, że owi "młodzi" znają języki obce; owszem, znają, zazwyczaj przynajmniej angielski, cóż z tego jednak, skoro na ogół w żadnym języku nie mają nic mądrego do powiedzenia. Kiedyś człowiekiem wykształconym nazywano dżentelmena, który znał gruntownie, i nawet w towarzyskiej konwersacji umiał to wykorzystać, kanoniczne czy - jak mawiał jeden z fundatorów tzw. liberalnej edukacji Matthew Arnold (1822-1888) - "probiercze" dzieła literatury i myśli powszechnej i narodowej; dzisiaj "świetnie wykształconym" nazywa się tego, kto wykuł na pamięć Notatnik Brukselskiego Lektora i wie, jak dysponować "funduszami strukturalnymi", a swoją wiedzę "pogłębił" na kursach szamanów i szamanek uprawiających pseudonaukowe gusła w rodzaju Gender czy Queer Studies, najlepiej jeszcze samemu "odkrywając" w sobie "nieheteronormatywną tożsamość seksualną". Jeśli ktokolwiek miałby wątpliwości co do istnienia ciągłości pomiędzy różnymi epokami i "stylami" Anty-Tradycji, można rozwiać je, dowiadując się, że "kurs akademicki" tego rodzaju "studiów" (gdzie można nauczyć się m.in. tego, jak "queerować uniwersytety") prowadzi Kampania Przeciw Homofobii przy wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg!
Rozpacz nihilizmu
Przyjrzyjmy się na koniec skutkom wielowiekowej już antytradycjonalistycznej ofensywy. Jej antropologiczny rezultat to powstanie i zaludnienie ziemi przez nieomal nowy gatunek "wydrążonych ludzi" (the hollow men) - jak powiedzielibyśmy za genialnym angielskim poetą Thomasem S. Eliotem (1888-1965); ludzi, których głowy "napełnia słoma", których mowa nic nie znaczy; ich "kształty bez formy, cienie bez barwy / Siła odjęta, gesty bez ruchu", a ich świat kończy się "nie hukiem ale skomleniem" (przeł. Czesław Miłosz).
Ci "wydrążeni ludzie" są ofiarami "mentalności liberalnej" stojącej u podstaw wszystkich znanych (filozoficznych, etycznych, politycznych, a nawet religijnych) konkretyzacji liberalizmu, to znaczy przeświadczenia o samowystarczalności człowieka oraz koncypowanego i budowanego przezeń świata, a także o niezależności rozumu indywidualnego od Objawienia. Pociąga to za sobą dążenie do zbudowania porządku doczesnego w zupełnej separacji od porządku nadprzyrodzonego nie tyle przez otwartą i zdecydowaną negację Boga - wszakże hiszpański ultramontanin Juan Donoso Cortés (1809-1853) słusznie zauważył, że liberał to człowiek, który nie mówi ani "tak", ani "nie", a jedynie "ja rozważam", i na przykład postawiony w obliczu wyboru: uwolnić Jezusa czy Barabasza, zaproponowałby zwołanie kolejnej sesji parlamentu, poświęconej tej skomplikowanej kwestii - ile przez postępowanie tak, jak by Boga nie było. Liberał natomiast jest kategoryczny, a nawet bezwzględny, tylko w jednym: w żądaniu od wszystkich, których nazywa "monistami" (sam mianując się jedynym "pluralistą"), aby ukryli w zaciszu "prywatności" swoje "mocne", to znaczy substancjalne koncepcje dobrego życia, narzucając na nie - jak powiada guru współczesnego liberalizmu progresywnego (a właściwie socjalliberalizmu), amerykański filozof John Rawls (1921-2002) - "zasłonę niewiedzy". Tym samym liberał zupełnie jawnie przyznaje, że fundamentem życia zbiorowego ma być ignorancja.
Jeżeli raz możliwe stało się budowanie świata ludzkiego w "indyferencji" i ignorancji prawa Bożego, to logiczną konsekwencją takiego wyboru musiało stać się także wykonanie następnego kroku i postawienie człowieka na miejscu Boga, uznanie, że to sam człowiek jest lub powinien stać się "bogiem". Ten krok wykonał bardziej zdecydowany od liberalizmu socjalizm - ta najbardziej "dojrzała" ze wszystkich "świeckich religii" ery rewolucyjnej. Ów "boski" czy też "demiurgiczny", a w istocie sataniczny i nihilistyczny aspekt socjalizmu widać wyraźnie w (mało znanej, a szkoda) poezji uprawianej w młodzieńczych latach przez Karola Marksa (1818-1883), który w poemacie "Oulanem" (anagram do Emanuel - "Bóg z nami") pisze: "Jeżeli jest coś co pożera, / wskoczę w to, choć obrócę świat w gruzy. / Świat ogromniejący między mną a otchłanią / Rozwalę na kawałki moimi wytrwałymi / klątwami. (...) Będę wtedy mógł kroczyć triumfalnie, / jak bóg przez gruzy ich królestwa. / Każde moje słowo jest ogniem i działaniem / Moja pierś jest równa piersi Stwórcy. (...) Jestem wielki jak Bóg; / zamykam się w ciemności jak On" (przeł. Wit Jaworski).
Lecz przecież współcześnie i liberalizm stał się "miękką" czy też "zimną" wersją totalitaryzmu, eliminującą wszystkie nakazy prawa naturalnego z przestrzeni życia zbiorowego, oraz deifikacji człowieka (czyż tym ostatnim nie jest na przykład "poprawianie" natury przez zapłodnienie in vitro?). Jak pisze autor "Tyranii liberalizmu", amerykański "paleokonserwatysta" James Kalb, "liberalna neutralność jest jednostronna, liberalna tolerancja jest dyktatorska, liberalny hedonizm odmawia nam tego, czego chcemy, liberalna wolność centralizuje władzę, eliminuje normy, które czynią możliwym wolne życie społeczne (...). W imię dostarczenia nam tego, czego pragniemy, liberalizm odmawia nam wszystkiego, co warte posiadania".
Aktualnym stadium rozkładu cywilizacji zachodniej jest, w sferze intelektualnej, tzw. postmodernizm, którego szerszy kontekst socjologiczny stanowi tzw. ponowoczesność. Postmodernizm zwraca się nie tylko przeciwko światu Tradycji, ale również (z czego akurat zarzutu nie należałoby mu czynić) podważa roszczenia oświeceniowego racjonalizmu. Niestety, to ostatnie popycha go do jeszcze bardziej radykalnej negacji, ponieważ kwestionując zideologizowany "rozum" racjonalizmu, postmodernizm odrzuca wszelką racjonalność. Nędzę kondycji "wydrążonych ludzi" ponowoczesności rozpoznać można w dziełach reprezentatywnych dla sztuki postmodernistycznej i bez wątpienia nieprzeciętnych artystycznie, jak "Nieznośna lekkość bytu" Milana Kundery, "Cząstki elementarne" Michela Houellebecqa czy film Wayne'a Wanga "W centrum świata". Ich bohaterowie różnią się w pewien sposób od tysięcy żałosnych istot pogrążonych w "bydlęcym szczęściu", ponieważ zdają sobie sprawę z beznadziejnej pustki życia wypełnionego jedynie konsumpcją, "ekstremalnym" seksem, narkotykami albo "wyścigiem szczurów". Pragną, lecz niejasno, czegoś innego, bardziej "substancjalnego", zdobywają się nawet chwilami na odruchy protestu przeciw takiej (własnej) egzystencji, ale to tylko krótki, stłumiony skowyt (samo) udręczonego ludzkiego zwierzęcia, po którym natychmiast następuje kapitulacja. Nie do pomyślenia nawet jest dla nich choćby przeczucie, iż jedynym wybawieniem byłoby dla nich nawrócenie, ponieważ pochodzą oni ze świata, w którym chrześcijaństwo jest już czymś tak odległym i egzotycznym, jak cywilizacja Etrusków czy Majów. Jedyne zatem, do czego są zdolni, to zadawanie samym sobie, już tu, na ziemi, cząstki tych katuszy, które zapewne, niestety, przyjdzie im cierpieć w wieczności.
Prof. Jacek Bartyzel
Autor jest kierownikiem Katedry Hermeneutyki Polityki na Wydziale Politologii i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu; autorem wielu książek z zakresu historii myśli politycznej; działaczem niepodległościowym w PRL, kawalerem Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski.
06.11.2010r.
Nasz Dziennik