W Gwatemalii
26 czerwca mija 50. rocznica śmierci Andrzeja Bobkowskiego
Kronikarz klęski Europy
Za podstawowy obowiązek intelektualisty uważał służenie prawdzie. Żadnego relatywizmu. Był nieprzejednanym przeciwnikiem oportunizmu. W kodzie "genetycznym" - przyzwoitość i pryncypia. Rygoryzm i absolutyzm moralny. Andrzej Bobkowski, autor "Szkiców piórkiem", jednej z najważniejszych polskich książek XX wieku, to był człowiek, przepraszam, całkiem niedzisiejszy.
"To talent pisarza o niezwykłych walorach, o słowie elektryzującym, o brawurze narracyjnej, niespotykanie bystrym widzeniu rzeczy, odwadze sądów" - nie kryje zachwytu Kazimierz Wierzyński. "Prawość uczynił kategorią artystyczną" - komplementuje Tymon Terlecki.
Lista admiratorów jego twórczości imponuje. Poza wymienionymi Józef Czapski, Gustaw Herling-Grudziński, Jerzy Giedroyc, Jan Nowak-Jeziorański, Józef Mackiewicz, nawet Czesław Miłosz, skądinąd obrażony za niepochlebną opinię o "Zniewolonym umyśle", zamieszczoną w prywatnym liście. Ale Andrzej Bobkowski, zmarły 26 czerwca 1961 roku, jest nieobecny w powojennej literaturze polskiej. Śmiem twierdzić, że jego nazwisko nic, podkreślam - nic, nie mówi kolejnym rocznikom absolwentów polonistyki, ludziom oczytanym, jakoś zainteresowanym literaturą emigracyjną, nie wspominając o "wykształconych z dużych miast".
Roman Zimand zwraca uwagę, że w kraju Bobkowski został skazany "na śmierć przez przemilczenie" wcale nie wskutek wszechpotężnej cenzury, lecz "przez kulturę". To wykluczenie z powodu oryginalnego pisania o wojnie, naruszającego tabu zakorzenione tak głęboko, że niemal całkowicie uwewnętrznione. Arcydzieło diarystyki polskiej - "Szkice piórkiem" wydano w drugim obiegu dopiero dwa lata przed upadkiem ancien régime´u.
Absencję Bobkowskiego w świadomości narodowej spowodował także sposób pisania o komunizmie. Bezpardonowe oceny, kontrowersyjne, a nieraz przesadzone i nieprzychylne tuzom emigracji sądy, jak przykładowo w liście do Jerzego Giedroycia o Miłoszu, który opublikował w "Kulturze" pamflet, w którym spostponował emigrację, po czym wyjechał do Stanów Zjednoczonych: "(...) otóż wie Pan jak ja kocham i "szanuję" Emigrację - a jednak po przemyśleniu doszedłem do wniosku, że POMIMO WSZYSTKO on nie ma żadnego prawa wyrażać się o niej tak, jak się wyraża" (15 VI 1953).
Albo w innym liście: "(...) jestem przekonany, że dopóki ten człowiek nie potrafi wejść w siebie, SPOTKAĆ SIĘ Z SAMYM SOBĄ, i powiedzieć sobie samemu, to, co powinien był sobie od dawna powiedzieć, dotąd wszystko będzie "przez szklaną ścianę". Nie mówię o pisarzu, mówię o człowieku, uwięzionym" (12 VII 1955).
Bobkowski, syn generała, z ustosunkowanej rodziny, której losy to całkiem osobny, acz pasjonujący rozdział. W liście do Tymona Terleckiego z 20 II 1958 r. wspomina: "(...) byłem jedynakiem, zrodzonym z najbardziej nieprawdopodobnego małżeństwa delikatnej, oczytanej, obracającej się ciągle w towarzystwie pisarzy (Żeromski, Kasprowicz, Przybyszewski etc.), grającej, śpiewającej - słowem orchidei z Wilna panny Malinowskiej z żołdakiem austriackiej armii (...). Wychowanie było staranne i najbardziej zwariowane. Poezja, języki obce, literatura, muzyka, to od najwcześniejszych lat ciche godziny z matką. Potem, gdy skończyłem siedem lat, ojciec zwyczajem Słowian orzekł, że syn przechodzi pod opiekę męską. Ogolił głowę, dwie godziny konnej jazdy na czczo, nauka bridża (...), gimnastyka, szermierka, strzelanie ze wszystkiego, z działem 75 mm włącznie, wszystkie manewry z ojcem, a równocześnie podziemna praca matki dalej, a Mereżkowski, a Rousseau, a Baudelaire, a Verlaine (...)" (Listy do Tymona Terleckiego 1956-1961, Warszawa 2007, s. 97-98).
Po edukacji w Gimnazjum Kopernika w Toruniu uczęszcza do Nowodworskiego w Krakowie. Poznaje Barbarę Birtusównę, plastyczkę. Ze szlacheckiej rodziny, ale o wiele uboższej od Bobkowskich, patrzących sceptycznie na wybór syna, który w 1933 r. rozpoczyna studia w warszawskiej Szkole Głównej Handlowej. Debiutuje literacko humoreską na łamach "Tempa Dnia". Po studiach pracuje w katowickiej Hucie Laura. Barbara dorabia korepetycjami.
26 grudnia 1938 r. w Krakowie młodzieńczą miłość wieńczy ślubem. W marcu 1939 r. małżonkowie wyjeżdżają do Francji, ale ich celem jest Argentyna, gdzie on ma podjąć pracę w polskim przedstawicielstwie Exportu Żelaza w Buenos Aires. Nie wiedzą jeszcze, że wyjeżdżają z Polski na zawsze.
Bystrym okiem emigranta
Gdy czekają na wizę, wybucha wojna. Bobkowski natychmiast (7 IX) zgłasza się do polskiego wojska. Wyczekuje na powołanie. Utrzymuje się częściowo z handlu. Otwiera też pralnię Bobkowski, Chlorcio i Spółka pw. Ducha Świętego, obsługującą uchodźców z Polski. Ironizuje, że ma "interesujące zajęcie praczki". W styczniu 1940 r. zamyka interes. Podejmuje pracę w fabryce broni w Ch?tillon pod Paryżem. W biurze likwidacyjnym fabryki oddelegowany do reprezentowania robotników polskich przy Atelier de Construction de Ch?tillon w Paryżu.
"Armia Sikorskiego" nie chce Bobkowskiego. Być może z powodu "obciążonego" sanacyjnie nazwiska. W czerwcu, jak inni pracownicy (mężczyźni), dostaje nakaz ewakuacji na południe Francji. Pisze wówczas pamiętnik "Szkice piórkiem". Jeszcze nie wie, że tworzy dzieło życia, jedną z najważniejszych książek polskich XX wieku.
27 lipca 1941 r. zapisuje w okupacyjnym dzienniku: "Mówią coś o układzie polsko-sowieckim. Wszystko możliwe. Kobra z królikiem też może zawierać układy, choć w wyniku końcowym prowadzą one tylko do jednego: do połknięcia królika przez kobrę. Po dokładnym i pieszczotliwym obślinieniu, żeby gładziej poszło". A trzy dni później: "Słowo stało się ciałem i Rosja jest naszym aliantem. (...) Rosja unieważnia wszystko, co dotyczy zaboru naszych terytoriów z roku 1939. Coś w rodzaju rozmówki: "Ja ci zabrałem zegarek, on mi zabrał zegarek i wobec tego zegarek jest twój". (...) Kobra obślinia już królika, jest poczciwa, dobra i robi sobie propagandę. Uderzyli od tyłu, pomogli Niemcom, podpisali rozbiór, wywieźli setki tysięcy ludzi, których jedyną winą było to, że urodzili się Polakami, po czym wspaniałomyślnie zwalniają ich, pozwalają im się organizować i pokazują całemu światu swoją "wspaniałomyślność". I cały świat wierzy, i cały świat jest już przekonany, że to m y b y l i ś m y w i n n i i ż e t e r a z p o w i n n i ś m y b y ć w d z i ę c z n i S o w i e t o m...".
Bobkowski nie przywdziewa żadnych masek. Ani sobie, ani innym nie przyprawia gęby. Bywa ironiczny, ale i autoironiczny. Dowcipny, ale także poważny i do bólu szczery. Prawdziwy, choćby nie wiem jak banalnie to brzmiało. Jest zawsze sobą. Bystre oko i wyczulone ucho elokwentnego i dobrze wyedukowanego emigranta skłania do bardziej lub mniej odkrywczych diagnoz: "Jest coś irytującego w charakterze polskim, są te jakieś irytujące drobne cechy, i to objawiane najczęściej w jakiś bezmyślny i nietaktowny sposób. (...) Wysokie poczucie honoru wrodzone najgorszemu chamowi w stopniu niespotykanym w Europie (poza Hiszpanią) każe jednak upozorować każdy kant".
Od początku wojny doskwiera mu profetyczne przekonanie o fatalnej perspektywie narodów, których terytoria zaanektują Sowieci. Jest świadkiem i kronikarzem klęski Europy, ze szczególnym uwzględnieniem Francji. Wizja rozszerzenia wpływów komunistycznej "kultury" i postępującej sowietyzacji Europy głęboko go przygnębia, doprowadza do stanu rozpaczy. Widmo nadciągającego komunizmu jest dlań nie do zniesienia. Jest "obrzydzony", przekonany o nadchodzącym końcu europejskiej kultury, w którą od wczesnej młodości wierzył.
Bobkowski to zwolennik indywidualizmu i daleko posuniętej autonomii jednostki. Jego żywiołem jest wolność, nie tylko polityczna bynajmniej. Opisuje zagadnienie utraty wolności na przykładzie kraju od wczesnych lat wymarzonego, w jakiś sposób zmitologizowanego, na jego oczach upadającego: "Francja przeszła od swobody robienia tego, co się komu podoba, do swobody NIEROBIENIA tego wszystkiego, co bezpośrednio nie dogadza i co musi krępować, gdy nie ma wewnętrznej dyscypliny. Jest to wolność apatyczna, oportunistyczna, coraz mniej twórcza i nieruchawa".
Rowerem, jedynym dostępnym środkiem lokomocji, z południa Francji przebija się kilkaset kilometrów do Paryża. Towarzyszy mu warszawsko-paryski szofer Tadeusz. Dwaj Polacy ze smutkiem konstatują szczegóły kompromitującej klęski armii francuskiej, będącej w nieustannym odwrocie. Przygnębia zachowanie żołnierzy, którzy "wieją" na widok zauważonego przez lornetkę w oddali jednego samochodu pancernego ze znakiem swastyki na burtach.
Niegodne, tchórzliwe zachowanie Francuzów pod Petainem porusza Bobkowskiego i rozczarowuje naprawdę boleśnie, czemu daje wyraz w diariuszu wojennym. Opisuje żenującą sytuację, jak po wkroczeniu Niemców żandarmi francuscy polecają usunięcie ze ścian restauracji obrazów pokazujących polską kawalerię.
Pisarz wraca do zajętego przez Niemców Paryża. Podejmuje pracę w biurze likwidacyjnym fabryki, w której zatrudnił się przed wojną. Potajemnie pomaga polskim robotnikom. Z diariusza niewiele dowiadujemy się o jego udziale w ruchu oporu. Musi wystarczyć świadectwo Barbary Bobkowskiej: "Opuścił wiele szczegółów dotyczących jego pracy dla robotników polskich przez przesadną skromność, mówił, że przecież nie może pisać o swoich zasługach (...) nigdy nie wiedziałam, czy wróci do domu, czy go nie nakryją".
Marzec 1942 roku. Bobkowski pisze: "Mam dość tej całej kolebki obozów koncentracyjnych zwanej Europą, mam dość poszukiwania absolutu (...)".
Mocno. Zdecydowanie. Powiedzmy od razu - całkiem w stylu Bobkowskiego. Pod datą 27 IV 1943 r. odnotowuje: "Makabryczny, ale doskonały dowcip w dzisiejszym "Le Petit Parisien". Olbrzymi Stalin pochylający się nad małym Churchillem i mówiący konfidencjonalnie, przysłaniając ręką usta i spoglądając na sylwetkę oficera polskiego, odwróconego do nich tyłem: "Miejsce pewnego generała polskiego nie jest w Londynie... lecz w Katyniu"".
Autor, mający piłsudczykowskie koneksje rodzinne, nie darzy atencją Władysława Sikorskiego. Ale jako państwowiec słusznie ocenia, że generał jest w tamtym historycznym momencie symbolem Polski, której broni w oczach świata, na ile potrafi. I kimś, kogo nie sposób całkiem pominąć w dyplomatycznych rozmowach, co jest dla kilku potęg bardzo niewygodne. Zauważył profetycznie: jak będzie "za dużo" Sikorskiego, to chociaż jego sprzątną, skoro całej Polski nie można sprzątnąć. Zawalidroga. Na miejscu Sikorskiego zacząłbym się teraz bardzo pilnować.
A ponad miesiąc później, 5 VII, jakby spełnienie przepowiedni: "Skończyli go. I uwaga: Któż został? Nikt. Nie mamy teraz nikogo".
Dwa dni później, nie mniej gorzko: "Kto wie, czy pokolenie polskie, które śpiewało "Kto mi powie, że Moskale są to bracia nas, Lechitów, temu pierwszy w łeb wypalę pod kościołem Karmelitów...", nie miało racji (...) nie potrafię uważać Moskali za braci nas, Lechitów".
Widmo końca cywilizacji
W ostatniej dekadzie stycznia 1944 roku Bobkowski leży w paryskim szpitalu. Opuchlizna szyi, gorączka, operacja, rekonwalescencja. Jak nigdy ma wiele czasu. Rozmyśla o walcu miażdżącym właśnie porządek świata i wypadkach przybliżających paradoksalny i tragiczny upadek europejskiej kultury. "Jak złowrogi cień, z każdym dniem bardziej rozpościera się nad całą przyszłością widmo Rosji (...) podporządkowującej sobie wszystko. Więc co? Więc Europa wschodnia ma popaść pod panowanie tego zmechanizowanego barbarzyńcy, chama, tej ideologii, która zabija w człowieku wszystko, co w nim jest człowieczego? Po tylu latach kłamstwa, tego wstrętnego, duszącego i pętającego myśl kłamstwa (...) mamy znowu pogrążyć się (...) w dogmatach, w upaństwowionym zakłamaniu?".
Pytania te trapią go 26 I 1944 roku. Dwa dni później "połyka jednym tchem" Nowy Testament, należący do zajmującego sąsiednie łóżko wąsatego Bretona starej daty: "Po łacinie miało to specjalny urok. Naprawdę piękne opisy życia Chrystusa. Tak bezpośrednie, że chwilami wydawało mi się, jakby to było wczoraj, gdy chodził i nauczał, gdy objawił ówczesnemu światu tę wielką i nieznaną rzecz: litość i miłość bliźniego, godność ludzką, nawet w najbardziej poniżonych (...)".
Bobkowskiego zachwyca scena w świątyni, z faryzeuszami. Słowami Jezusa miałby "ochotę zawołać" w każdej rozmowie z komunistami...
Tymczasem nowe wydarzenia dają Bobkowskiemu asumpt do przygnębiających rozważań: "Warszawa walczy (...) Rosja, jak zawsze, nie chce tej Polski i takiej Polski, jaką ona sama chciałaby być. Niemcy i Rosjanie unicestwiają TO SAMO, są zgodni (...) Niemcy na pożegnanie, Rosjanie na powitanie (...) tu nie chodzi o żaden komunizm, o zmianę ustroju. To są dobudówki - istota to Rosja, odwieczna Rosja, która nie zna i nie rozumie pojęcia "wolność" do tego stopnia, że jej nie potrzebuje. (...) Wobec tej nocy, która zapada, średniowiecze wydaje mi się okresem odrodzenia. Stoją tuż, po drugiej stronie Wisły i przyglądają się, jak tam tysiące młodych, w najszlachetniejszym porywie, walczy kamieniami przeciwko najbardziej nowoczesnej armii. Jest w tym cynizm, który przekracza wprost zdolność reakcji. (...) Do wielu rzeczy, których nie możemy im przebaczyć, dodają to, czego nie będzie wolno im nigdy przebaczyć. Nienawidziłem ich zawsze, od małego dziecka, dziś nienawidzę ich tak samo "czysto", jak "czystym" jest ich cynizm. Nie wolno nienawidzić, ale może są czasem takie nienawiści, tak usprawiedliwione, że zrezygnowanie z nich byłoby zrezygnowaniem z siebie samego" (13 VIII 1944).
Przytacza dialog własnej żony z rodowitym Francuzem:
- Co pani myśli o ostatnich wydarzeniach? Czy nie będzie trzeba, aby Polska oddała Rosji jej granice etniczne?
- Czy pan nie sądzi, że Francja powinna by oddać Indochiny Indochińczykom, Madagaskar Madagaskarczykom i Algier Algierczykom? - odpowiada pytaniem Barbara Bobkowska.
"Stracił wątek. (...) jednak pomiędzy tą powierzchownie opoliturowaną Francją i Sowietami istnieje jakaś tajemna i bardzo mocna nić, duchowa nić chamstwa tego, które mówiąc o "granicach etnicznych" nie potrafi jednocześnie posługiwać się swobodnie nożem i widelcem. (...) Komunizm zastąpił dziś religię i stał się sam tym, o co oskarża inne religie: opium dla ludu. Francuzi zawsze mieli pociąg do rzeczy praktycznie nieosiągalnych i do głębokiej wiary w rzeczy nieosiągalne. I stąd ta powszechna sympatia do Sowietów" (20 VII 1944).
Ostatni zapis w "Szkicach piórkiem". 25 VIII 1944 roku. Andrzej Bobkowski stoi na ulicy i napawa się widokiem amerykańskich żołnierzy wyzwalających Paryż. "Wyglądają wspaniale - pisze. - To wjeżdża inny świat, wjeżdża wolność... Wysoki, chudy mężczyzna w nieodłącznych okularach na wydatnym nosie jest wzruszony i nie potrafi powstrzymać łez. (...) A potem wielka, bezbrzeżna radość ustępuje smutkowi. Koło mnie zatrzymuje się kolumna ambulansów. (...) Zaczynam nagle płakać, prawie łkać półgłosem. Dziewczyna siedząca za kierownicą ambulansu (...) pyta nagle po angielsku, dlaczego płaczę.
- Jestem Polakiem i myślę o Warszawie - odpowiadam cicho. - Oni tu mogą być szczęśliwi, nam jeszcze nie wolno".
Wynik zakończenia wojny jest niewyobrażalnie absurdalny. W lepszej sytuacji są kraje i narody pobite niż niektóre z obozu zwycięzców. Wystarczy porównać Danię, która poddała się bez wystrzału, i Polskę, wykrwawioną milionami ofiar i sprzedaną w Jałcie. Andrzej Bobkowski traci motywację powrotu do Ojczyzny. Z narastającym przerażeniem obserwuje "cywilizację w likwidacji", pozornie zwycięskiej, faktycznie pogodzonej z klęską Europy.
Nie ma żadnych złudzeń. Komunizm traktuje jak kwintesencję najgorszych wytworów ludzkiego umysłu w historii, "nowoczesnego barbarzyństwa". Żonie przedstawia clou życia po ewentualnym powrocie do Polski: "(...) będziemy mieszkać w bloku i nosić ubrania nr 1 i jeść według tygodniowego jadłospisu i czytać jakąś "Polskę Proletariacką", redagowaną przez byłego członka ZNMS. (...) Będziemy chodzić na zebrania, dyskutować Marksa, Lenina, Stalina i wmawiać sobie, że dopiero teraz życie jest piękne" (30 VII 1944).
Krótko kieruje księgarnią polską w Paryżu. Trudni się naprawą rowerów, jest jednocześnie magazynierem w polskiej YMCA. Z Andrzejem Chciukiem współredaguje nielegalne pismo "Razem Młodzi Przyjaciele", ukazujące się od 1944 r. w Lyonie, a od lutego 1945 do maja 1947 r. w Paryżu. Podejmuje współpracę z emigracyjną organizacją Niepodległość i Demokracja. W jej piśmie - "Trybunie" - zamieszcza krytyczne opinie o stanie powojennej kultury europejskiej. Nie akceptuje zadekretowanego w Poczdamie podziału kontynentu. W każdy możliwy sposób kontestuje powojenny "ład" europejski.
Antykomunistyczne teksty publikuje również w "Wiadomościach" londyńskich oraz pismach krajowych - "Tygodniku Powszechnym", "Twórczości". Dziesięć lat później napisze do Tymona Terleckiego o swoim ówczesnym przekonaniu, że "dopóki można, trzeba się pchać"; w domyśle - na łamy pism krajowych.
Samotność antykomunisty
Dyskomfort pisarza pogłębia narastające, zwłaszcza wśród francuskich intelektualistów, zaślepienie nową wiarą, implantowaną z azjatyckich stepów. Opiewany po salonach i kawiarniach zachwyt Rosją, bez mała kult Sowietów, fascynacja Stalinem dla antykomunisty, jakim był Bobkowski, rzecz absolutnie nie do pojęcia, zjawisko irracjonalne, wróżące jak najgorzej. "Bobkowski (...) nie widział dla siebie żadnych perspektyw w tonącej w próżni Europie wyrzekającej się swej wielowiekowej tradycji, zatrutej panicznym strachem przed hordami Wielkiego Językoznawcy, zahipnotyzowanej miazmatami marksizmu i rojącej obłąkane iluzje co do intencji Sowietów i istoty komunizmu" (Krzysztof Ćwikliński: Znani i nieznani. Studia i szkice o Andrzeju Bobkowskim i innych pisarzach emigracyjnych, Wydawnictwo Naukowe UMK, Toruń 2011, s. 43).
Zawiedziony i rozczarowany rzeczywistością nie tyle samej Francji, ile Starego Kontynentu podejmuje wraz z żoną najważniejszą decyzję w życiu. Szalę przeważa niedosyt estetyczny i potrzeba prawdziwej wolności, której nie dostrzega ani nie czuje na Starym Kontynencie. Daje temu wyraz choćby w tak ekspresyjnym zapisie: "Chcę mieć prawo zdechnąć z głodu, jeżeli sobie nie dam rady. I żyć - na litość boską, żyć trochę tak, jak mnie się podoba, a niekoniecznie tak, jak podoba się jakiejś zas... ideologii" (10 VII 1943).
25 czerwca 1948 roku. Barbara i Andrzej Bobkowscy wchodzą na pokład statku "Jagiełło" odpływającego z Cannes do Cristobal Colon w Panamie. Celem podróży jest nieznana, egzotyczna i maleńka Gwatemala. W zbiorze powojennych szkiców pt. "Coco de Oro" (pierwodruk "Kultura", 1970) przedstawia myśli towarzyszące mu tuż przed wejściem na pokład statku i po nim: "Boję się (...) umiem wprawdzie odróżnić pilnik od żelaza od pilnika od paznokci (w czym różnię się od pisarzy realistycznych i marksistowskich Polski współczesnej), ale to jeszcze za mało (...) zamacałem portfel; w kieszeni sto osiemdziesiąt dolarów. To wszystko. I dwie ręce. Kolumb był w o wiele lepszej sytuacji".
Zajmują mieszkanko w drewnianym domku "nad garażem", ale obok "dziewiczego lasu", gdzie "świerszcze grają w bambusach, cisza. Czasem na mieście wybucha bomba (...) i podkreśla okólną ciszę".
Oboje nie znają hiszpańskiego. Barbara, absolwentka Państwowej Szkoły Przemysłu Artystycznego, dostaje pracę dekoratorki wystaw. Andrzej, absolwent Szkoły Głównej Handlowej, najpierw najmuje się jako tragarz. Potem pracuje w fabryce butów. Dopisuje mu szczęście i dostaje posadę buchaltera w wielkim magazynie traktorów i maszyn rolniczych (Ćwikliński, s. 49). Oboje zajęci są przede wszystkim walką o byt, o elementarne warunki egzystencji. Bobkowski pisze: "(...) taplam się w klejach i lakierach własnego pomysłu i konstruuję. (...) Dłuta zrobiłem sobie z połamanych specjalnie nożyków kuchennych, kupowanych po 40 centów".
Giedroyciowi opisuje kulisy realizacji przedwojennej pasji, czyli aeromodelizmu: "(...) zauważyłem, że w tutejszych sklepach z zabawkami nie ma zupełnie modeli samolotów latających. (...) Narysowałem pierwszy model, zrobiłem go, dwa tygodnie prób. W tej skali, na jaką to zamierzałem, zabawa stała się ciężką pracą, i bez przesady, trochę wiedzą. (...) Pracowałem szaleńczo - nieraz od 8 rano do 3 w nocy z jedzeniem wstawianym przez żonę przez okno. Po sześciu tygodniach takiej orki zaniosłem (...) samolot do najlepszego sklepu z zabawkami, bez słowa wstępu rąbnąłem nim o ziemię, puściłem w sklepie, żeby trzasnął o ścianę, powiedziałem 2 dolary sztuka. (...) Teraz już do mnie przychodzą i sprzedaję po 3 dolary".
Trud biedowania i egzystencji wśród obcych kulturowo ludzi rekompensuje temu intelektualiście na dobrowolnym wygnaniu budujące "poczucie wyrwania się z zatęchłej prowincji, wydobycia się z borowiny z pretensjami do źródlanej wody. Ze środowiska płaczek, skrapiających dzień w dzień gorzkimi łzami upadek Europy". Bobkowski kwituje zarzuty o ucieczce krótko: to nie Europa odrzuciła mnie, lecz mnie odrzuciło od Europy. Po trzech latach czuje się "rześko wrośnięty" w nowy kontynent. W liście do matki: "Kochana moja, najdroższa Kiciuniu! - Europa z perspektywy Gwatemali śmierdzi, jak stare karakuły".
Erudyta, wybitnie utalentowany, pozbawiony całkowicie próżności i pychy artysty. Żona wspomina, jak oponował, gdy tytułowano go pisarzem. Chociaż ma już niemały dorobek twórczy, zbywa propozycję przystąpienia do gildii zawodowych ludzi pióra: "Do Związku Pisarzy Polskich naprawdę nie mam ochoty zapisywać się - i to wcale nie dlatego, że chcę zachować jakąś splendid isolation czy wyniosłą pogardę - pisze do Michała Chmielowca 19 listopada 1953 roku. (...) nie uważam się za pisarza, a jedynie za człowieka piszącego. Pisarz - to coś więcej, coś co zanadto szanuję (...) nie mam pod pachą nawet pięciu kartek oprawnych w tekturkę i co? Naprawdę - wprost nie miałbym czoła - jak to się mówi - występować z propozycją przyjęcia mnie do towarzystwa ludzi, z których wielu na pewno nie zasługuje na miano pisarza, ale z których wielu innych na pewno zasługuje bardziej niż ja. (...) Nigdy nie byłem hochsztaplerem, więc i tu nie chcę nim być".
Zdania nie zmienił nawet wtedy, gdy miał już te "pięć kartek oprawnych w tekturkę" (Ćwikliński, s. 174).
Bobkowski, wyjeżdżając z Francji, dokonał nieprawdopodobnego wyboru. Gwatemala połowy XX w. dla intelektualisty przyzwyczajonego do europejskich standardów nie jest miejscem wymarzonym ani krainą mlekiem i miodem płynącą. Bobkowski przedstawia swoją sytuację Giedroyciowi, z którym toczy spory o detale i pryncypia, ale ogólnie ma w nim życzliwego protektora i wyrozumiałego redaktora: "Co tu dużo owijać w bawełnę i choć nie lubię się skarżyć, to mówię Panu po prostu: nędza. Biała nędza, jak to nazywa Basia, która zmuszona jest mówić przy lada głupstwie, że może (...) będziemy mogli sobie (...) kupić np. rondel (...). Ja może na starość kupię sobie drelichowe spodnie za 7 dolarów, bo te fasowane Laffitte już się zupełnie podarły (...) BOB (...) jest właściwie zupełnie zbankrutowany, co mu jednak od czasu do czasu psuje humor (...) Nieraz zmuszony jestem ofiarować mój cały wysiłek wprost Bogu, jak modlitwę lub ofiarę, mówić w duchu "Dla Ciebie, Boże" i jechać dalej. Gdyby nie konieczność spłacania zaciągniętych długów, byłoby nam luźniej, a tak każde pięć centów jest majątkiem i to męczy piekielnie" (Jerzy Giedroyc, Andrzej Bobkowski, Listy 1946-1961. Wybrał, opracował i wstępem opatrzył Jan Zieliński, Czytelnik, Warszawa 1997, s. 120).
Ambicja i konsekwencja w dążeniu do uzyskania niezależności, czyli upragnionej wolności, jest dla intelektualisty kosztowna, sprawia egzystencjalny ból. Bobkowski wierny jest odwiecznej etyce, niepozwalającej na odstępstwa od zasad: "Przyparty do muru umiem wydobyć tylko "tak" lub "nie" - reszta to dialektyka i kłamstwa. (...) I dlatego wszelkie faszyzmy i nazizmy nie były w końcu tak potworne, jak komunizm, bo nie naruszały wewnętrznej warstwy" (Jerzy Giedroyc, Andrzej Bobkowski, Listy 1946-1961. Wybrał, opracował i wstępem opatrzył Jan Zieliński, Czytelnik, Warszawa 1997, s. 120).
Już z Gwatemali napisze: "Europejczyk, który nie chce być wolny, przestaje być Europejczykiem. Aby nim pozostać, musiałem wyjechać" (Coco de Oro. Szkice i opowiadania, Paryż 1970, s. 80). Rozsmakowany na dobre i złe upragnioną wolnością, dokonuje oryginalnego podsumowania: "Jestem nareszcie tak wolny, iż mogę swobodnie umrzeć z głodu. Pozwolą mi. I to jest najwspanialsze uczucie" (tamże, s. 77).
Postawa życiowa Bobkowskiego, opinie i dokonywane wybory zachwycają ludzi po przejściach i świadków wschodniej satrapii. Należy do nich Józef Czapski, z którym Bobkowski współpracował w paryskiej placówce II Korpusu. Po wydaniu przez Instytut Literacki "Szkiców piórkiem" (1957) Czapski, nawiązując do Józefa Wittlina, który nazwał Bobkowskiego zawiedzionym kochankiem Francji, rozważał, czy w omawianym dziele "jest więcej zachwytu i poczucia związania, czy krytyki i gwałtownej parodii" kolaborujących z okupantami Francuzów. Kultura, która nie chce się bronić, która ulega bez walki, zdaniem wybitnego, nietuzinkowego obserwatora i nieraz kontrowersyjnego analityka traci walor siły twórczej, a jest siłą rozpadu i rozkładu.
Czapski rozszerza interpretację Wittlina: "Bobkowski był [też] zawiedzionym kochankiem całej Europy, zdawała mu się ona już bezsilna i zatruta strachem przed Rosją. (...) Antykomunizm Bobkowskiego jest konsekwentny i zabarwiony pasją; za paryskich czasów nieustannie porównuje komunizm ze znienawidzonym hitleryzmem, już wtedy demaskując złudzenia i optymizmy, tyczące błogiej ewolucji komunizmu po wojnie. (...) U Bobkowskiego każdy socjalizm jest już podejrzany. To zasadzka na wolnego człowieka, to według niego ruch, który jeżeli zwycięży, wychować może jedynie posłusznych urzędników, ludzi niezdolnych do ryzyka, gotowych tylko m ó w i ć o wolności" - pisał w paryskiej "Kulturze" nieskory zazwyczaj do pochwał autor.
Czapski zastanawia się, jak o Bobkowskim pisać: "Człowiek przesłaniał mi zawsze pisarza, bo też Andrzej nie był "czystym" pisarzem, nie lubił "czystych" intelektualistów (...) sama walka o byt, o niezależność czy wprost leżenie na trawie, pływanie - to było dla niego równie ważne jak pisanie".
Autor "Szkiców piórkiem" nie uznawał pisarstwa obojętnego, zimnego. Temperament polemisty łączył z prezentacją własnej niezależnej postawy oraz z ocenami i sądami, które przysparzały mu niemało antagonistów. Nie zważał na tę dolegliwość. Wiedza i doświadczenie życiowe skłaniają Bobkowskiego do wyznania, że nie "przełyka nic rosyjskiego", a Sowietów "nienawidzi od dzieciństwa".
Nie sposób pominąć jego pochodzenia. Domu rodzinnego zasadzonego mocnymi korzeniami na specyficznej glebie monarchii habsburskiej, Galicji, z tradycjami inteligenckimi i szlacheckimi (po matce). Trudnej, bardzo intymnej religijności (Ćwikliński, s. 132). Z odniesieniami, powiedziałbym, ekumenicznymi, wynikającymi z dziejów niedawnych przodków, gdzie Dekalog był przede wszystkim.
Opuścił gniazdo rodzinne z kapitałem nie do przecenienia. Wyniósł kulturę oraz zasób wiedzy z wielu dziedzin sztuki, oczytanie, wynikające stąd literackie sympatie i antypatie. Jest być może typowym, a z pewnością oryginalnym przedstawicielem wywodzących się stamtąd rodzin, mających we krwi ducha europejskiego. Osobliwego tworu psychologicznego, politycznego, który sam nazwie "kosmopolakiem".
Zbigniew Branach
Autor zajmuje się literaturą faktu, jest laureatem ponad 50 konkursów publicystycznych i literackich. Pracował m.in. w tygodniku "Kultura" i miesięczniku "Reporter". Napisał kilkaset reportaży i 10 książek.
28.06.2011r.
Nasz Dziennik
Strona poświęcona Andrzejowi Bobkowskiemu