FOT. R. SOBKOWICZ Adam Michnik i Agora w ostatnich latach sięgają po instrumenty administracyjno-prawne, by regulować społeczną przestrzeń myślenia i debatowania
Wolność słowa sprzedam
Każdy rząd potrzebuje jakiegoś nadzoru. Skoro rząd Donalda Tuska jest już nadzorowany przez "Gazetę Wyborczą", przez własne tajne służby (których nie jest w stanie kontrolować), przez krajowych oligarchów (pod których kroi ustawy), przez wielkie międzynarodowe korporacje, przez Unię Europejską i przez Rosję Władimira Putina, to po co jeszcze miałby mieć dodatkowego kontrolera w postaci własnych obywateli? Gdy kontrolerów jest zbyt wielu, to przecież nie sposób dobrze pracować.
Czyż powyższy akapit nie szkicuje właściwej, niesentymentalnej perspektywy na sprawę wolności słowa, na jego obrońców i nieprzyjaciół?
Ile kosztuje wolność?
Wolność słowa, jak wszystko, co wartościowe, ma swoją cenę. Świat ludzki tak jest skonstruowany, iż - jeśli pominiemy wymiar metafizyczny, nadnaturalny - wszystkie wartości są ustalane przez odniesienie do innych wartości. Korzystając z wolności, zużywamy pewne zasoby, co powoduje, że może tych zasobów zabraknąć, gdy będziemy chcieli realizować inne cele. Pracownik, który niebacznie skorzysta z zachęty do swobodnej krytyki swego przełożonego, może zapłacić cenę w postaci opóźnienia swego awansu, na który od dawna, wydawałoby się, zasłużył.
Na problem wolności słowa można spojrzeć od strony etyczno-godnościowej, czyli od strony jednostki ludzkiej. Ale można spojrzeć też bardziej chłodno - socjologicznie i systemowo. Można rozważyć, z jakiego typu strukturami społecznymi wolność słowa jest dobrze stowarzyszona, a z jakimi nie. Mówiąc najkrócej: można spojrzeć od strony człowieka i od strony systemu. Przyjmuję owocność połączenia obu tych spojrzeń.
Amerykański filozof Richard Rorty jest autorem formuły: "Zatroszczmy się o wolność, a wtedy prawda sama zatroszczy się o siebie". Koncepcja amerykańskiego myśliciela jest pod wieloma względami sympatyczna. Zapomina chyba jednak, iż w procesie debatowania i konfrontowania np. różnych wizji społecznych czy różnych ocen osób publicznych nie wszyscy mają głos o takiej samej sile. I nie wszyscy chcą godzić się, by inni wypowiadali się swobodnie i bez lęku.
Nadgryziona cześć Redaktora
W III RP funkcjonuje obywatel podpisujący się jako Adam Michnik. Podobnie jak wielu innych obywateli uczestniczy w społecznych sporach i przedstawia swe interpretacje spraw publicznych. Zarówno te interpretacje, jak i sposób ich propagowania spotykają się z krytyką z różnych stron. Sprawiedliwą, rzeczową oraz nierzeczową, niesprawiedliwą. Obywatelowi Michnikowi nie wystarcza jednak, że może swoje wizje rzeczywistości społecznej propagować i bezpośrednio, i za pomocą gromadki uzależnionych od niego podległością służbową redaktorów "Gazety Wyborczej". Nie wystarcza, że - tak się akurat składa - wizje te są też często promowane przez inne zaprzyjaźnione media i środowiska. Obywatel Michnik i wydająca jego gazetę firma Agora, chociaż same są rozbudowaną maszyną propagowania idei, w ostatnich latach sięgają jeszcze po dodatkowy instrument regulowania społecznej przestrzeni myślenia i debatowania. Sięgają po instrumenty administracyjno-prawne: składają pozwy z żądaniami publikowania kosztownych przepraszających oświadczeń, wysokich wpłat na cele społeczne i pokrywania opłat. A sądy III RP często przychylają się do Michniko-agorowych, choć z duchem swobodnej debaty niezgodnych, pozwów. Może jest tak dzięki temu, iż - jak wskazuje ogłoszony niedawno "Raport o zagrożeniach wolności słowa w Polsce w latach 2010-2011" - "W sądach "przyjęła się" najwyraźniej opinia, że Agora i Michnik są wzorcami wolności słowa, a więc korzystają tu oni z renty sławy opozycji antykomunistycznej". Trudno bowiem inaczej życzliwie wyjaśniać takie orzeczenia sądów, których efektem jest podnoszenie ceny wolności słowa, czyli w efekcie zamrożenie debaty publicznej na tematy związane z Adamem Michnikiem, jego środowiskiem ideowo-biznesowym oraz ich wizją spraw publicznych.
Podajmy jedną tylko ilustrację owego zamrożenia. Dziennikarz pyta historyka, prof. Antoniego Dudka: "Mówi Pan, jak należy pisać biografię. Ale faktem jest, że rozmawiamy teoretycznie - właściwie poza Domosławskim [autor głośnej biografii Ryszarda Kapuścińskiego - dopisek A.Z.] nikt w Polsce nie zdecydował się napisać książki o ważnej postaci naszego życia publicznego. Czemu?". Profesor odpowiada: "Bo jest ogromna presja na autorów, by pewne kwestie omijać" ("Polska The Times", 6 marca 2011).
Gdy zanika wolność słowa, kurczy się strefa myśli
W jednych strukturach społecznych ludzie nie obawiają się mówić tego, co w ich subiektywnym odczuciu jawi się jako prawdziwe, w innych zaś gryzą się w język. Gryzą się w język, gdy zauważają, iż głośne wypowiadanie swoich prawd może być ryzykowne. To, co tylko pomyślane, może jednak czasem się nam z głowy wymknąć i narazić na kłopoty, dlatego w społeczeństwach o ułomnej przestrzeni wolności ludzie nie tylko nie mówią prawdy, ale z czasem przestają samodzielnie myśleć. I dzięki temu za jednym zamachem rozwiązują dwa swoje problemy. Po pierwsze, unikają ryzykownych konsekwencji społecznych - gdyby, myśląc nieprawidłowo, jednak swoje błędne myśli odsłonili, choćby przez zwykłe gadulstwo. Po drugie, unikają napięcia wewnętrznego, zwanego dysonansem poznawczym, związanego z wizją siebie jako osoby kłamliwej lub tchórzliwej, takiej, która co innego myśli, co innego głosi. I gdy już ani nie mówią, ani nie myślą - wtedy wszystko gra.
Spójność: nie myślisz nieprawidłowo i nie mówisz nieprawidłowo
Takie uspójnienie już niedaleko. Gdy socjolog słyszy słowa o zatroszczeniu się o wolność, jego myśl podąży w stronę rozwiązań instytucjonalnych, które tworzą i chronią przestrzeń wolności. Jakie rozwiązania muszą funkcjonować, byśmy uznali, iż są warunki wystarczające do tego, by prawda sama zatroszczyła się o siebie? Dobrym kontrapunktem do udzielenia odpowiedzi na to pytanie są społeczeństwa totalitarne. Jakie ich rozwiązania instytucjonalne powodują, iż praktykowanie prawdomówności jest cnotą nieopłacalną? To wiemy, jest nim np. cenzura. Ale nie w pełni rozumiemy mechanizmy paraliżujące wolność słowa w kapitalizmie.
Wolność słowa - czyj to problem?
Czyj to jest problem? Odpowiedź może brzmieć zaskakująco. To problem, po pierwsze, tej części dołów społecznych, która, by walczyć o swoje interesy i godność, musi się organizować. Bez swobodnej komunikacji społecznej oddolne organizowanie się jest bardzo utrudnione (I o to chodzi! - dodałby ktoś). Lud, który nie jest w stanie się komunikować i organizować, zostaje sprowadzony do poziomu motłochu.
Skoro taki mechanizm działa, to dlaczego wolność słowa w ogóle w dziejach się pojawiła, a nawet tu i tam zatriumfowała? Dlaczego są kraje, w których bogaci i potężni pozwalają, by uderzało w nich ostrze swobodnej, publicznej (nie zawsze rzeczowej) krytyki?
Otóż, władcy niektórych państw wiedzą, że - skoro mają być samodzielnymi podmiotami gry międzynarodowej - muszą tworzyć przestrzeń dla innowacyjnego rozwoju, który bez wolności słowa karleje. Dlatego m.in. zdemokratyzowały się takie gospodarcze tygrysy Pacyfiku, jak Korea Południowa i Tajwan.
Natomiast władcy państw, które w systemie międzynarodowym godzą się na pozycję klientów krajów potężniejszych, wolności słowa nie potrzebują. Mentalność postkolonialna (zob. mój tekst w "Naszym Dzienniku", 6-7 sierpnia 2011) nie jest kreatywna; ona kopiuje wzorce importowane. Gdy obserwuję dzieje rządów SLD/PSL/PO, odnoszę wrażenie, że ekipom kierującym tymi partiami wystarcza Polska, która po prostu imituje rozwiązania instytucjonalne i technologiczne stworzone w innych krajach - w takich, gdzie przestrzeń wolności jest lepiej instytucjonalnie chroniona.
Demokracja hipermarketowa zamiast wolności słowa
Pamiętajmy, że wolność słowa może być ciężarem. Bo gdy wolność taka jednak istnieje, to trudniej o wymówki, gdy rezygnujemy z - możliwego przecież w warunkach tej wolności - zabiegania o prawdę. W Polsce tymczasem wiele osób boi się mówić prawdę. To, rzecz jasna, jedno z dziedzictw dekad komunizmu w naszym kraju. Dziedzictwo, które w III RP tylko częściowo zostało zniesione, a częściowo reaktywowane. Jak? Na przykład przez mechanizm mody odwołujący się do ludzkiej mentalności stadnej. W przypadku osób niedojrzałych lęk przed tzw. obciachem nierzadko występuje jako skuteczny ogranicznik wolności słowa.
Ale ludzie tak łatwo nie sprzedają swojej skóry, nie rezygnują ze swej godności za darmo. Nie. Sprzedają ją za coweekendowe zakupy w hipermarketach. Ostatnie wybory pokazały, iż spora część rodaków woli demokrację hipermarketową niż demokrację mozolnego zabiegania o prawdę. (Nie tylko o katastrofie smoleńskiej).
We współczesnym świecie wolność słowa z poziomu praktyki może być sprowadzona do poziomu sloganu, samej tylko metafory. To od nas zależy, czy przyzwolimy, by metafora wolności słowa została skazana na losy metafory patriotyzmu. Patriotyzmu, który próbuje się zesłać na półkę do archiwum.
A można zacząć od czegoś bardzo prostego. Od prostego ćwiczenia charakteru. Od magii słowa. Powtórzmy sobie: "Nigdy nie dam się zastraszyć!".
Prof. Andrzej Zybertowicz
socjolog, Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu
Autor kieruje Podyplomowym Studium Socjologii Bezpieczeństwa Wewnętrznego UMK (www.bezpieczenstwo.umk.pl). Ostatnio ukazała się jego książka "Pociąg do Polski. Polska do pociągu".
07.11.2011r.
Nasz Dziennik