Historyczny tekst Jarosława Marka Rymkiewicza
Tekst wygłoszony w 1983 r. w Sali Lustrzanej Pałacu Staszica na konferencji zorganizowanej przez Instytut Badań Literackich z okazji 120. rocznicy Powstania Styczniowego. Zdjęty wówczas przez cenzurę przy próbie opublikowania go w miesięczniku "Powściągliwość i Praca". Pierwodruk w podziemnym kwartalniku "Krytyka" 1985, nr 19-20. Później nigdy nieprzedrukowywany.
Nie można powiedzieć, aby redaktorzy "Tygodnika Ilustrowanego" podawali jakieś nieprawdziwe wiadomości. Wydaje mi się, że zazwyczaj pisali prawdę. A może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od razu, że pisząc prawdę - zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali.
25 lipca 1863 r. - jak opowiada w piątym tomie "Dziejów 1863 roku" Walery Przyborowski, przedstawiając historię warszawskiej sekcji sztyletników - więc 25 lipca na stokach Cytadeli powieszeni zostali Antoni Heine, Ignacy Stefanowski, August Zawistowski i Franciszek Nowicki. Pierwszy był wyrobnikiem, drugi stróżem, trzeci palaczem, czwarty czeladnikiem kotlarskim. Złapano ich 8 lipca na Nalewkach, kiedy próbowali zabić rewirowego Frycza. 4 września powieszono w Cytadeli Józefa Kamińskiego, czeladnika krawieckiego, który 24 sierpnia uderzył sztyletem w brzuch Kazimierza Skowrońskiego, urzędnika w biurze oberpolicmajstra warszawskiego. Tego samego dnia, 4 września, na stoku Cytadeli powieszono jeszcze czterech sztyletników : szewca Józefa Bachlińskiego oraz czeladników Jankowskiego, Gołębiowskiego i Kochańskiego. 9 sierpnia tych czterech zamordowało właściciela domu na Świętokrzyskiej, Wicherta, jego siostrę i jego służącą. Jak podaje Przyborowski, sztyletnicy zabili także małego pieska Wichertów. Wichert oskarżony był o to, że - kiedy zgłosił się do niego poborca podatku narodowego - kazał swojej służącej sprowadzić policję. 17 września w Cytadeli powieszony został Michał Wagner, drukarz z drukarni bankowej. Dwa tygodnie wcześniej zabił on w szynku na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej szpiega nazwiskiem Bosakiewicz. 30 września na pięciu placach Warszawy - na placu Bankowym, Grzybowskim i Trzech Króli, na Rynku Starego Miasta i na Nowym Mieście - rozstrzelano publicznie pięciu rzemieślników : Stanisława Jagoszewskiego, Stanisława Janiszewskiego, Józafata Kosińskiego, Tymoteusza Raczyńskiego i Leopolda Zelnera. Aresztowano ich kilka dni wcześniej, mieli przy sobie sztylety. 13 września Wilhelmowi Algerowi, robotnikowi z fabryki Ewansa na Świętojerskiej, zgasła, kiedy wieczorem szedł ulicą, latarka. Kto wówczas w Warszawie przed godziną policyjną, ale już po zmierzchu, wychodził na miasto, musiał mieć w ręku zapaloną latarkę. Algera, z powodu tej zagasłej latarki, zatrzymano i znaleziono przy nim osiem granatów. 17 października rozstrzelano go na dziedzińcu fabryki, w której pracował , "a trupa - pisze Przyborowski - ze straszną raną w piersi, z której strumieniem krew się lała, wieziono na tak zwanej karze (to jest wózku do wywożenia śmieci) przez ulice Świętojerską i Freta do Cytadeli. Ludzie maczali w tej krwi chustki i głośno przeklinali rząd najezdniczy". Opisawszy te egzekucje, Przyborowski próbował ułożyć listę tych, którzy zostali w Warszawie zabici przez sztyletników w lipcu, sierpniu i wrześniu 1863 r. Wyliczył 18 ofiar powstańczego terroru, ale ta jego lista nie była oczywiście kompletna, bowiem, jak pisał, "wiele morderstw zostało ukrytych i nigdy na jaw nie wyszło".
W numerze 206. z dnia 5 września 1863 r. - sztyletowanie i wieszanie weszło już wówczas, rzec można, w warszawski obyczaj - czytelnicy "Tygodnika Ilustrowanego" mogli przeczytać w "Kronice tygodniowej" - pisywał ją wtedy Wacław Szymanowski - co następuje: "Rzeczywiście, co do cygar i papierosów przyznać należy, że w paleniu ich za mało może zwracamy uwagi na dogodność drugich, a zwłaszcza kobiet. Wszakże puszczanie dymu z ust nie jest niezbędną potrzebą, żeby się od niego na chwilę wstrzymać nie można było. [...] W ogóle sądzimy, że rozpowszechniające się coraz bardziej używanie papierosów bardzo niedobre przynieść może skutki dla zdrowia publicznego. Jeżeli, według zdania doktorów, sam tytuń jest szkodliwy w cygarach albo fajkach, to olejek wydobywający się z palonego papieru daleko jeszcze większą szkodę zdrowiu przynieść może". Aby nie było żadnych wątpliwości co do tego, jaką problematyką zajmowali się w tych strasznych dla Warszawy - i dla całej Polski - miesiącach redaktorzy "Tygodnika Ilustrowanego", przedstawię pełną treść dwóch numerów tego pisma. Ten numer, w którym kronikarz dywagował na temat szkodliwości palenia tytoniu, otwarty był - jak zresztą niemal każdy numer "Tygodnika" - życiorysem wybitnej postaci historycznej. Tym razem był to życiorys Jerzego Lubomirskiego, marszałka wielkiego koronnego. Następną pozycją numeru była wspomniana już "Kronika tygodniowa". Obok problemu palenia cygar i papierosów Szymanowski podejmował w niej jeszcze polemikę z "Warschauer Zeitung" na temat nazewnictwa ulic Warszawy. Zastanawiał się mianowicie, czy w niemieckojęzycznym piśmie należy używać nazwy Biergasse czy raczej Piwna. Opowiadał się, jako że był patriotą, za tą drugą ewentualnością. Czytelnicy mogli też znaleźć w tym numerze artykuł opisujący ruiny zamku w Radziejowicach, opowiadanie historyczne o Albrechcie księciu pruskim, korespondencję z Moraw i wreszcie opis wsi Lubasz pod Czarnkowem. Numer zamknięty był kącikiem szachowym i rebusem. Tak wyglądał numer z 5 września. Numer 212 z 17 października - tego właśnie dnia, przypominam, przez Świętojerską i Freta wieziono do Cytadeli trupa "ze straszną raną w piersi" - więc ten numer otwarty był opisem klasztoru kamedulskiego w Biniszewie. Autor "Kroniki tygodniowej" podejmował w niej tylko jeden temat. Piętnował mianowicie drobne kilkugroszowe oszustwa przy kupowaniu biletów w omnibusie i grze w karty oraz przywłaszczanie sobie drobiazgów: chowanie cygar do kieszeni w czasie wieczorów towarzyskich i kradzież ciastek w cukierni. "A cóż powiecie - pisał - o wypożyczających książki? Wieluż to myśli o oddaniu ich? Porachujmy się z sumieniem, bracia moi, i opatrzmy, wielu z nas posiada cudze książki. Dzieje się to bez myśli skrzywdzenia właściciela, tylko wprost oddaniu przeszkadza lenistwo i lekceważenie cudzej własności, które u nas bardzo daleko jest posunięte". Następne pozycje numeru 212. "Tygodnika" to "Przegląd polityki zagranicznej" - przynoszący wiadomości z Paryża, Madrytu, Rzymu, Kopenhagi, Berlina i Aten - oraz "Ostatnie depesze" z Paryża, Londynu i Berlina. Depesze donosiły m.in. o tym, że "królowa Wiktoria wypadła z powozu. Jej królewska mość doznała lekkiej tylko kontuzji". Dalej mamy jeszcze w tym numerze życiorys Albrechta Stanisława Radziwiłła, kanclerza wielkiego litewskiego, opis zamku książęcego w Poznaniu, ciąg dalszy "Pomywaczki", obrazka z końca XVIII wieku Józefa Ignacego Kraszewskiego, rebus i szachy. Ostatnią pozycją numeru był rysunek Juliusza Kossaka z cyklu "Dawne ubiory i uzbrojenia".
I przeszłość, i ówczesna teraźniejszość
Choć "Tygodnik Ilustrowany" reklamował się jako pismo "obejmujące ważniejsze wypadki spółczesne" , w istocie był jednak pismem zwróconym ku przeszłości i pragnącym przypomnieć swoim czytelnikom to, co minione, odległe, zapomniane. Czynił to zresztą - co na dobro jego redaktorów godzi się zapisać - w sposób bardzo udatny. Dwa działy pisma, którym Ludwik Jenike - jak mówiono wówczas: "redaktor główny" - poświęcał niewątpliwie najwięcej uwagi, to owe wspomniane już życiorysy wybitnych postaci historycznych oraz opisy "miejscowości, kościołów, zamków i gmachów" . Ten drugi dział wydaje się szczególnie interesujący, albowiem zestaw artykułów, które nań się składały, ujawnia dość nieoczekiwaną - chciałoby się rzec: liberalną - stronę ówczesnej cenzury, skądinąd, jak wiadomo, niebywale wtedy rozzuchwalonej. W dziale tym w drugim półroczu 1863 r. ukazały się między innymi następujące - zawsze pięknie ilustrowane - artykuły: "Pińsk i Pińszczyzna", "Kościół św. Stefana i klasztor mariawitek w Wilnie", "Skała Czackiego pod Żytomierzem", "Góra Ochrymowa w Żytomierzu", "Kościół św. Rafała i figura Zbawiciela w Snipiszkach", "Kościół św. Krzyża czyli bonifratrów w Wilnie", "Zamek w Białej". Na 31 artykułów pomieszczonych w tym dziale w owym półroczniku aż osiem ma za temat miejscowości i zabytki znajdujące się na ziemiach zabranych. Na marginesie warto zauważyć, że niebawem miało być już znacznie gorzej i w drugiej połowie roku 1865 spośród artykułów, które zamieszczono w tym dziale, tylko jeden był poświęcony zabytkowi znajdującemu się na ziemiach zabranych, a to kościołowi bazylianów w Poczajowie i wiszącemu w tym kościele cudownemu obrazowi Bogurodzicy. Te artykuły przedstawiające przeszłość ziem zabranych mówiły coś istotnego o intencjach redaktorów "Tygodnika" i dlatego o nich wspominam. Ale o tych intencjach za chwilę.
Teraz należy zauważyć, że choć "Tygodnik" zwrócony był ku przeszłości, to obecna była w nim również i ówczesna teraźniejszość. Jakież to "ważniejsze wypadki spółczesne" mieli na oku jego redaktorzy? "Tygodnik" przynosił przede wszystkim wiele wiadomości z zagranicy. W styczniu 1863 r. jego czytelnicy mogli się dowiedzieć, że "w bitwie pod Fredericksburgiem separatyści stracili tylko 3000 ludzi. Federaliści uderzyli na Kingston w Karolinie, lecz i tu odparci, cofnęli się ze stratą". W tym samym miesiącu "Tygodnik", relacjonując atak generała Shermana na Vicksburg - "obie strony walczyły z zajadłością dobrze już znaną z dziejów tej smutnej bratobójczej wojny" - przepowiadał, że jeżeli "wojna potrwa rok jeden jeszcze w takich rozmiarach, ojczyzna Waszyngtona zniszczoną będzie do gruntu". Obok wojny toczącej się w Stanach między federalistami a separatystami - w roku 1863 "Tygodnik" informował o niej czytelników niemal w każdym numerze - szczególną uwagę redaktorów przyciągała wojna tocząca się w Meksyku . "Depesze z New Yorku z dnia 5 stycznia donoszą, że Francuzi zdobyli Pueblę, skąd po otrzymaniu posiłków wyruszyć mają na Meksyk". Tę wiadomość "Tygodnik Ilustrowany" podał 24 stycznia. Ciekawe, kogo zdobycie meksykańskiej Puebli mogło wówczas w Warszawie zainteresować? Pewnie nikogo, jeśli się zważy, że dzień wcześniej wybuchło powstanie, o czym, z niejasnych przyczyn, czytelnicy "Tygodnika" poinformowani nie zostali.
Wśród informacji z zagranicy, zamieszczonych w "Tygodniku" w roku 1863, znalazłem jednak dwie takie, które, owszem, mogły się wydać ówczesnym czytelnikom dość znaczące. W połowie stycznia "Tygodnik" informował, że w Mediolanie "kilku wieśniaków wykonało demonstrację przed kościołem św. Łucji. Proboszcza i kilkanaście innych osób aresztowano i zabrano piśmienne dokumenta". W lutym natomiast czytelnicy "Tygodnika" mogli się dowiedzieć, że król Wiktor Emanuel przyjął na audiencji posła pruskiego i "w tymże dniu w Neapolu rzucono bombę pomiędzy arkady pałacu podczas balu u księżny genueńskiej". Nie były to zapewne informacje aluzyjne, ale wreszcie za takie właśnie mogły lub mogłyby zostać uznane. Wypada więc przyjąć, że ukazały się w "Tygodniku" dzięki przeoczeniu starszego cenzora Antoniego Funkensteina. Nazwisko godne jest zapamiętania - Funkenstein - bo żeby wymyślić coś takiego jak ten "Tygodnik Ilustrowany" w roku 1863, na pewno nie wystarczy być zwykłym cenzorem i trzeba być przynajmniej starszym, a może nawet najstarszym cenzorem.
Choć gorzej, to lepiej
W Warszawie - według Funkensteina i redaktorów "Tygodnika Ilustrowanego" - oczywiście nie rzucano wówczas bomb jak na balu u księżny genueńskiej, nie dokonywano aresztowań, nie konfiskowano piśmiennych dokumentów. Działy się jednak w Warszawie, a także w tym bezimiennym, nie nazwanym kraju, w którym miasto to leżało, różne okropne rzeczy i Funkenstein, jak się zdaje, nie miał nic przeciwko temu, aby Jenike o tych okropnościach - a nawet potwornościach - informował swoich czytelników. "Korespondentka z Sokołowa Podlaskiego pisze nam, że tam stawy powysychały, a skutkiem tego wyginęły i ryby, tak iż ceny na nie do niepamiętnej z dawna doszły wysokości". Tę wiadomość przyniósł "Tygodnik" w styczniu. "Wiadomo każdemu, że pomiędzy mnóstwem źle urządzonych u nas zakładów niezaprzeczenie prym trzymają łazienki letnie wiślane. Nieporządek jest tam na porządku dziennym". To informacja z lipca. "Doprawdy, chleb jaki otrzymujemy obecnie nie jest do jedzenia. Czarny jak glina, stęchły i niedopieczony. Jak go ukroić kawałek, a położyć na obrusie, to ślady wilgoci po nim się pozostają. Taki chleb żadną miarą dla zdrowia nie może być pożytecznym. [...] I dziwna rzecz, na ulicy, gdzie mieszkam, znajduje się kramik, w którym sprzedaje się chleb wypiekany przez starozakonnego, otóż ten chleb jest daleko bielszy, smaczniejszy i lepiej wypieczony" . Tak krytykował "Tygodnik" warszawskich piekarzy we wrześniu. Można się też było dowiedzieć z tego pisma w tym pełnym nieszczęść roku 1863, że woda zalewa piwnice na Tamce, że na placu Teatralnym reperuje się bruki, "a ta naprawa tymczasem tak się odbywa, że w miejsce starych dziur powstają nowe, jeszcze gorsze" , że grabarze na Powązkach "nie odznaczają się wielką ostrożnością w dopełnianiu grobowych obowiązków swoich" oraz że omnibusy warszawskie są "niedogodne, brudne, trzęsące, zapełnione wszelkiego rodzaju śmieciami i nieczystością". Autor "Kroniki tygodniowej" nie mógł jednak nie zauważyć, że choć było coraz gorzej, to było coraz lepiej, bo komunikacja miejska funkcjonowała coraz sprawniej, gdyż omnibusów było coraz więcej. "Liczba omnibusów u nas zwiększyła się w przeciągu roku do sześćdziesięciu kilku". Było w nich co prawda coraz więcej śmieci, ale na to, dzięki Bogu, Funkenstein pozwalał.
Pisząc prawdę, haniebnie kłamali
Wziąwszy pod uwagę te wszystkie informacje, które dotąd za "Tygodnikiem Ilustrowanym" podałem, warto może zastanowić się przez chwilę nad dziwnym stosunkiem, jaki zachodzi pomiędzy prawdą a kłamstwem. Nie można powiedzieć, aby redaktorzy "Tygodnika" podawali jakieś nieprawdziwe wiadomości. Wydaje mi się, że zazwyczaj pisali prawdę. A może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od razu, że pisząc prawdę - zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali. Można przyjąć, że każda z wiadomości i opinii była i nadal jest prawdziwa. W Sokołowie Podlaskim naprawdę powysychały wówczas stawy, w związku z czym ceny ryb poszły w górę. Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z powozu i doznała lekkiej kontuzji. Federaliści naprawdę uderzyli na Kingston i cofnęli się ze stratą. Palenie tytoniu naprawdę mogło przynieść wielką szkodę zdrowiu. Skała Czackiego pod Żytomierzem naprawdę wyglądała tak, jak przedstawiała ją piękna rycina w "Tygodniku". Nie kłamały też rebusy, kącik szachowy i ryciny Juliusza Kossaka. Więc nie kłamali. Ale wszystkie te prawdziwe informacje, dodane do siebie, składały się na jedno wielkie, niesamowite kłamstwo. Kłamliwa była bowiem ze swej istoty struktura rzeczywistości: struktura, którą z prawdziwych elementów budowali zacni redaktorzy "Tygodnika", przy pomocy cenzora, a zapewne także przy pomocy i za namową - choć nic o tym nie wiem i może niesłusznie ich podejrzewam - kogoś, kto urzędował na Zamku (lub w biurze oberpolicmajstra) i komu zależało, mogło zależeć na tym, aby czytelnicy tego pisma otrzymywali co tydzień stosowną porcję obezwładniającego kłamstwa. Źródłem tego kłamstwa było oczywiście przemilczenie.
Potworność przemilczenia i kłamliwość całej struktury czyniły i czynią kłamstwem - nie wiem, nie jestem pewien, czy dla ówczesnego czytelnika, ale na pewno dla dzisiejszego - każdą informację, która sama w sobie była, mogła być prawdziwa. Te prawdziwe, ale przez wejście w związek z kłamstwem tracące swą prawdę informacje dają w sumie obraz upiornej nierzeczywistości, świata niczyjego, bo takiego, z którym nikt - nawet chyba starszy cenzor Funkenstein - nie był w stanie się utożsamić. Taka jest więc potęga kłamliwej całości: nic, co w niej uczestniczy, nie może być prawdą. I choćby było prawdą, wchodząc w kłamliwą całość prawdą być przestanie. Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z powozu. Ale ja, dowiadując się o tym z "Tygodnika Ilustrowanego", wcale w to nie wierzę. Kłamią, więc nie wypadła. I zastanawiam się tylko: dlaczego i w tej sprawie, mało wreszcie dla mnie i dla nich istotnej, też mnie okłamują.
O Polsce i Rosji inaczej
Trzeba powiedzieć, że - budując tę swoją niesamowitą nierzeczywistość z elementów prawdy - redaktorzy "Tygodnika Ilustrowanego" jawią się (z naszego punktu widzenia) jako ludzie nieoczekiwanie nowocześnie myślący, a także obdarzeni niezwykłą zdolnością przewidywania przyszłości. Ludwik Jenike, sądząc z jego wspomnień, był człowiekiem zacnym, ale jednak niezbyt inteligentnym. Sądząc natomiast z pisma, które założył i redagował, był człowiekiem szalenie inteligentnym. Pojął przecież, że znacznie ważniejsze od tego, co się mówi, jest to, czego się nie mówi. I że właśnie to, czego się nie mówi, powinno być przedmiotem dziennikarskiej manipulacji. Można więc rzec, że pojął, jaka będzie przyszłość słowa drukowanego. Pomysł, żeby kłamać, mówiąc tylko prawdę, wydaje się nam pomysłem, na który wpadli dopiero pisarze i dziennikarze wieku XX. Tymczasem Jenike wpadł na ten pomysł, bagatela, niemal sto lat przedtem, nim Czesław Miłosz napisał w "Dziecięciu Europy":
"Z małego nasienia prawdy wyprowadzaj roślinę kłamstwa,
Nie naśladuj tych co kłamią, lekceważąc rzeczywistość".
Rady Miłosza, pochodzące z roku 1946, zwrócone były do obywatela któregoś z totalitarnych państw XX w. Państwo, w którym żył Jenike, trudno nazwać totalitarnym. Ale mechanizm przemilczeń, a więc mechanizm tworzenia nierzeczywistości, jaki stosował w swoim piśmie, był akurat tak samo skuteczny - i w swej istocie właściwie taki sam - jak ten, który w wieku XX miała zastosować prasa państw totalitarnych. Ten mechanizm przemilczeń - a także jego przypuszczalny cel - najlepiej chyba widoczny jest w "Tygodniku Ilustrowanym" w sposobie używania dwóch słów: Polska i Rosja. A właściwie jednego z nich, albowiem słowa Rosja redaktorzy "Tygodnika" nie używali w ogóle . Istniały według nich na świecie różne państwa - Anglia, Francja, Włochy, Madagaskar - ale Rosja nie istniała. Czegoś takiego - zdawali się mówić ci redaktorzy swoim czytelnikom - nie ma i co więcej w ogóle nigdy nie było na świecie. W każdym numerze pisma, tuż pod tytułem, ukazywała się co prawda informacja mówiąca między innymi: "Prenumerata na prowincji i w Cesarstwie: rocznie rsr 12". Ale na to nie było po prostu rady, trzeba było jakoś licznych czytelników z Kijowa czy Żytomierza poinformować, ile mają płacić za prenumeratę.
W ciągu całego roku 1863 ukazała się natomiast w "Tygodniku" tylko jedna informacja, z której mogłoby wynikać, że coś takiego jak Rosja istnieje. Mogłoby wynikać, ale niezbyt jasno, bo nazwa państwa nie została wyraźnie wymieniona. "P etersburg. 7 kwietnia - mówiła ta informacja. - Towarzystwo rosyjskie otrzymało koncesję na budowę kolei żelaznej z Kijowa do Odessy, długiej 647 wiorst, z dwiema bocznymi liniami, każda dłuższa nad 300 wiorst. Kapitał zakładowy 55 milionów rubli, państwo zapewnia 5%". Naprawdę - była to jedna jedyna informacja, jaką w roku 1863 otrzymali czytelnicy "Tygodnika" o tym państwie, które skądinąd było przecież dość dobrze widoczne, jako że odległość między jednym a drugim jego stójkowym na ulicach Warszawy wynosiła wtedy około dwustu kroków i nie mogła - z rozkazu najwyższych władz - być większa. Zastanawiam się, czy na słowo Rosja był wtedy zapis w rosyjskiej cenzurze? Czy to raczej sam Jenike wpadł na taki pomysł zlikwidowania sprawy polsko-rosyjskiej? Jeśli chodzi o Polskę, sprawa wyglądała natomiast zupełnie inaczej. Słowa Polska i Polacy pojawiały się w "Tygodniku" bardzo często, tylko jednak w życiorysach ludzi dawno zmarłych, opisach zabytków, wspomnieniach historycznych. Cenzura była w tym zakresie widać dość łaskawa i fałszowania historii nie żądała. Redaktorzy "Tygodnika" wciąż więc przypominali swoim czytelnikom, że istniała kiedyś jakaś Polska. Przypominali też, co więcej, że ta Polska niegdyś istniejąca była wspaniała, bogata, potężna. Używali również słowa ojczyzna i z "Tygodnika" w roku 1863 można się było na przykład dowiedzieć, że Jerzy Lubomirski "zasłaniał ojczyznę" , Stefan Czarniecki był "oswobodzicielem ojczyzny" , a w artykule o Michale Mniszchu użyto nawet sformułowania "miłość ojczyzny". Bardzo starannie jednak zarazem podkreślano, że wszystkie te słowa - Polska, Polacy, ojczyzna - odnoszą się do przeszłości i tylko do przeszłości , że Polska była, właśnie była, w jakiejś przeszłości, która właśnie jest przeszłością, i że w tej przeszłości można ją było, owszem, zasłaniać i kochać. O tym, kiedy, dlaczego, w jaki sposób ta Polska przestała istnieć, oczywiście, nie wspominano, ponieważ wymawianie słowa Rosja było zakazane.
Dziedzic przeszłości bez narodowości
Co miał z tego wnioskować czytający "Tygodnik Ilustrowany" mieszkaniec miasta, w którym jeździły brudne omnibusy, a w sklepach sprzedawano źle wypieczony, niesmaczny chleb? Miał, myślę, godzić się na to, że jest jak jest, że żyje gdzie żyje, pocieszając się przy tym miłą myślą, że - choć nie ma już narodowości - to jest jednak dziedzicem wspaniałej przeszłości. Omnibusy były co prawda zaśmiecone, ale nikt go nie krzywdził, nikt nie prześladował. Rosja nie istniała. Był mieszkańcem kraju realnych omnibusów i powinien się z tym pogodzić. Powinien się pogodzić z realną rzeczywistością, bo jest jak jest, a inaczej nie będzie. O to, myślę, chyba właśnie chodziło. Nie nazywać czegoś, co nie istnieje, a przecież istnieje, nie jest jednak łatwo. Redaktorzy "Tygodnika" mieli więc wyraźne kłopoty stylistyczne, kiedy przychodziło do nazywania tej realnej nierzeczywistości, której przeszłość nazywała się Polską, ale której teraźniejszość nazwana być w ten sposób nie mogła. Dwa lata później, kiedy zaczęły ukazywać się "Kłosy", Kazimierz Władysław Wójcicki wpadł więc na fenomenalny pomysł, aby tę nierzeczywistość realnych omnibusów nazwać po prostu krajem. Z artykuliku podsumowującego pierwsze półrocze istnienia "Kłosów', opublikowanego w listopadzie roku 1865, można się było dowiedzieć, że w piśmie tym były drukowane między innymi: "opisy podróży - osobliwości kraju własnego i obszernej obczyzny - sprawozdania z literatury krajowej i zagranicznej - korespondencje z różnych miast kraju naszego".
Kogo i po co chciano oszukać?
Co potąd powiedziałem, pozwala postawić kilka pytań, z których dwa wydają mi się najistotniejsze. Na żadne z nich nie mam jednak gotowej odpowiedzi. Pytanie pierwsze jest takie . Po co to komu było, komu i jaką miało to przynieść korzyść, kogo i w jakim właściwie celu chciano oszukać, konstruując tę nierzeczywistość? Nie ulega przecież wątpliwości, że wszyscy wszystko świetnie wiedzieli. Żadna nierzeczywistość - choćby najlepiej pomyślana - nie mogła wyprzeć, zastąpić, zlikwidować strasznej rzeczywistości tamtego czasu. O tej rzeczywistości - o tym, co naprawdę dzieje się w Warszawie, w Polsce, na Litwie, na Wołyniu - informowały swoich czytelników, i to całkiem dokładnie, tak gazety wydawane przez rząd - jak go wówczas nazywano - najezdniczy, jak i gazety wydawane w podziemiu. O egzekucjach dokonywanych w Warszawie można się było dowiedzieć z oficjalnego organu najeźdźców, "Dziennika Powszechnego". Kto się tym "Dziennikiem" brzydził i czytać go nie chciał, mógł poznać prawdę, czytając powstańcze "Wiadomości z Pola Bitwy", redagowane przez Agatona Gillera, albo "Niepodległość", która była półoficjalnym organem Rządu Narodowego. Wychodząca w Warszawie "Niepodległość" miała ogromny, jak na owe czasy, nakład, niektóre jej numery były odbijane podobno w 10 tys. egzemplarzy. Liczba prenumeratorów "Tygodnika Ilustrowanego" - jak po latach skarżył się w swoich wspomnieniach Ludwik Jenike - spadła po wybuchu powstania z 3800 do 1500. Zważywszy choćby tylko na te różnice w wysokości nakładów, sam pomysł, że cokolwiek można by, cokolwiek dałoby się wówczas przemilczeć i w ten sposób zataić, wydaje się po prostu śmieszny.
Jeszcze na jedno, w związku z tym moim pytaniem, trzeba zwrócić uwagę. Na ulicach Warszawy grał się wtedy ogromny teatr śmierci, a jego widownia liczyła się na tysiące, a może i dziesiątki tysięcy. Mówiłem już o tej egzekucji pięciu rzemieślników, którzy 30 września zostali rozstrzelani na pięciu placach Warszawy. Było to już po zamachu na Berga i nowy namiestnik, pragnąc pokazać miastu, co potrafi, postarał się, aby egzekucja wypadła szczególnie okazale. "Chciał tym sposobem - pisze Przyborowski - wywołać przerażenie i postrach w mieście. Nieszczęsnych skazańców wieźli przez miasto przy huku bębnów, każdego osobno w towarzystwie kapucyna z krzyżem w dłoni. Tłumy ludu przypatrywały się temu widowisku, kobiety głośno płakały, niektóre padały zemdlone" . Kto, obejrzawszy taki spektakl na którymś z placów Warszawy, poszedł potem do domu i usiadłszy w fotelu, rozłożył "Tygodnik Ilustrowany", co sobie właściwie myślał? Ale już nie o to chodzi, co myślał sobie ówczesny czytelnik "Tygodnika". Co sobie właściwie myślał, jaki miał pomysł na rozprawienie się z Polakami ten rząd najezdniczy, który tak gorliwie - przy pomocy swoich cenzorów - rzeczywistość przerabiał na nierzeczywistość, a zarazem - i równie gorliwie - przekonywał buntowników o swojej rzeczywistej sile, swojej rzeczywistej bezwzględności, swoim rzeczywistym okrucieństwie? Dlaczego zarazem zatajał i ujawniał rzeczywistość? Po co mu to było?
Kwestia intencji
Pytanie drugie jest takie. Jakie były intencje redaktorów "Tygodnika Ilustrowanego"? Ludwik Jenike, pisząc wspomnienia - ukazały się one już w XX w. - twierdził oczywiście, że miał zawsze jak najlepsze intencje . "Działalność moja publiczna rozszerzyła się od chwili, gdy stanąłem na czele pisma, które wkrótce dość silny wpływ na społeczeństwo nasze wywierać poczęło. Każda sprawa ważniejsza, każda myśl szlachetna znajdowała w nim odbicie, a nieraz i początkowanie". Twierdził też Jenike - mając na myśli narodowość polską - że "w obronie tego właśnie skarbu >Tygodnik< od samego początku walczyć sobie zamierzał". A jeśli "Tygodnik" coś kiedyś przemilczał, to było to "przymusowe milczenie". "Powtarzam więc jeszcze raz to, co już wyżej powiedziałem, że złośliwym i zupełnie bezzasadnym był zarzut, robiony nam nieco później przez pisma tak zwane postępowe, zarzut wstecznictwa i odgrzebywania wyłącznie zmurszałych zabytków przeszłości" . Niestety, nie można doczytać się w tych dwóch tomikach "Ze wspomnień", wydanych w roku 1910, co myślał ten wielki twórca nierzeczywistości o wymyślonym przez siebie mechanizmie kreowania tej nierzeczywistości. A może w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, że taki mechanizm wynalazł? W drugim tomie "Ze wspomnień" Jenike przytoczył list, który w czerwcu 1866 r. otrzymał od Elizy Orzeszkowej. "Nim jednak zostanę pana znajomą, jestem serdeczną przyjaciółką pisma, wychodzącego pod jego kierownictwem. Dziwnie sympatyczny, poczciwy, całkiem jakoś nasz jest >Tygodnik Ilustrowany<" . Widzę panią Elizę Orzeszkową, jak po przegranej bitwie pod Kołodnem, w pierwszych dniach lipca 1863 r., wiezie w karecie chorego Romualda Traugutta - jego głowa na jej kolanach - i tak ją pytam: - Droga pani Elizo, co też pani miała na myśli, pisząc potem ten list do pana Jenike? Nie pojmuję pani. Przecież jego "Tygodnik" nie był ani sympatyczny, ani poczciwy, ani nasz. Była pani bardzo mądrą kobietą, więc chyba musiała to pani wiedzieć. - I myślę sobie, tak panią Elizę pytając, że może my ich już nie pojmujemy, tych ludzi, którzy żyli tutaj przed 120 laty? Może nie jesteśmy w stanie pojąć ich rozpaczy? Może oni naprawdę - w rozpaczy po klęsce - uznali , że Polski nie ma i nigdy nie będzie, i że wszystko, co mogą z niej jeszcze mieć, to wspomnienie o skale Czackiego pod Żytomierzem i o figurze Zbawiciela w Snipiszkach? Może uznali, że nigdy nic więcej poza tymi wspomnieniami już mieć nie będą, że więcej żądać nie należy, że to i tak dużo? Ale nawet jeśli tak było, jeśli tak myśleli, to w czasie, kiedy przez Świętojerską i Freta wieziono na wózku do wywożenia śmieci krwawiące zwłoki sztyletnika Wilhelma Algera, nie powinni mnie przekonywać, że palenie tytoniu szkodzi zdrowiu i że nie powinienem śmiecić w omnibusie. To było niegodne.
Jarosław Marek Rymkiewicz
Śródtytuły pochodzą od redakcji "Gazety Polskiej"
07.01.2013r.
Gazeta Polska