MGŁA cz.13 - Wojciech Kopciński  

 

 

 

 

 

 

Część XIII

Trochę więcej. By odjechać, musiał też kupić w aptece jednorazowe strzykawki, co zawsze wywoływało w nim największy stres. Zawsze kiedy brał je do ręki podane przez sprzedawcę, wydawało mu się, że wszyscy patrzą na niego i czekał tylko aż wszyscy stojący w kolejce wyciągną ręką w jego kierunku i krzykną chórem:
- Narkoman.

Czasami stres był tak duży, że natychmiast wchodził do najbliższej ubikacji i drżącą ręką wbijał sobie igłę w żyłę. My, alkoholicy, nie mamy takich problemów i być może właśnie dlatego jest nas o wiele więcej niż narkomanów. Kokaheroin nigdy nie opowiadał mi o światach, do których wkraczał po dawce kokainy, ale wiele z nich widziałem na malowanych przez niego obrazach. Dał mi jednak do przeczytania prospekty opisujące działania wielu narkotyków. Oddając mu je zapytałem go, jaka jest różnica między braniem dożylnym, a wąchaniem.
- Taka sama jak między butelką piwa, a dużym kieliszkiem wódki - usłyszałem w odpowiedzi.

Przez moment zastanawiał się, czy wyjść z pokoju, ale po chwili zaczął mówić ściszonym głosem:
- Kiedy bierzesz do żyły, odjeżdżasz prawie natychmiast, wąchanie to taka dziecinna zabawa, teraz prawie wszyscy to robią, łącznie z posłami i telewizyjnymi prominentami, ale niewielu z nich przesiada się na dożylne branie, bo większość tych gówniarzy boi się ukłucia igły i nigdy nie przejdzie na tamtą stronę. Wąchacze plączę się gdzieś pomiędzy tobą, a mną, jak dziewice przed pierwszym razem. Możesz ich poznać po zbyt częstym pociąganiu nosem.

W klinice było kilku wąchaczy. Czasami siadali w grupce z dala od nas wszystkich i cicho rozmawiali wymieniając swoje doświadczenia. Kokaheroin był dla nich królem i na każdym kroku okazywali mu ogromny szacunek. Pewnie prosili go o rady, bo za znajomość narkotyków, ich porcjowania i oddziaływania powinien dawno otrzymać stopień naukowy.

Te rozmowy z nimi bardzo dobrze wpływały na jego nastrój, ale nigdy nie zechciał mi ich powtórzyć. Pewnie dlatego, że nie chciał, bym i ja po wyjściu z kliniki zaczął wąchać, zamiast pić.

- Żaden z narkomanów nie jest idiotą, bo narkotyki w większości biorą wyłącznie inteligentni ludzie, a światy, do których odjeżdżają, nieprawdopodobnie rozwijają ich osobowość, zresztą ty, jako najinteligentniejszy ze wszystkich alkoholików, jakich dotąd poznałem, wiesz o tym równie dobrze jak ja - powiedział mi któregoś wieczoru na dobranoc Kokaheroin.
- Nie wiem, ilu ich znasz.
- Wystarczająco dużo, byś nie brał tego, co mówię, jako komplement, ale stwierdzenie faktu - zakończył rozmowę i zgasił światło.

Niemcy przejęli o wiele więcej amerykańskich wzorców niż Polacy, co dzięki Bogu dotychczas nam się jeszcze nie udało, być może dlatego, że po prostu w przeciwieństwie do nas finansowo było ich na to stać, a być może dlatego, że po wojnie nie umieli już stworzyć własnych nowych. Z początkiem wiosny na wszystkich niemieckich drogach zaczynają wyrastać jak grzyby po deszczu czarni jeźdźcy na błyszczących motorach. Pojedynczy motocyklista nie robi tak dużego wrażenia, jak kilku jadących obok siebie tych Jeźdźców Apokalipsy, których przed przyjazdem do Niemiec mogłem oglądać tylko na amerykańskich filmach. Jednak przerażenie, które wtedy mnie ogarniało, było nieporównywalnie mniejsze od tego, jakie ogarnęło mnie całego, kiedy zobaczyłem naraz kilkudziesięciu z nich po raz pierwszy na żywo.

W chwilach odpoczynku od brania, Kokaheroin jeździł bardzo szybko swoim motocyklem szukając kicku, bez którego żyć już nie umiał. Na przywiezienie na Górę jego Harleya z pewnością nie otrzymałby pozwolenia Szefa Kliniki. Tuż przed jego powrotem do domu w ciepły i słoneczny piątek namówił mnie, byśmy siedli na ławeczce przy drodze. Nagle zza zakrętu wyjechał pierwszy motocyklista. Dostrzegł nas, natychmiast dodał gazu i wjechał na środek szosy, dając tym zapewne znak do przegrupowania tym, którzy jechali za nim. Jeźdźcy Apokalipsy w jednej chwili zajęli całą szerokość drogi, a ich maszyny zaczęły wyć jak oszalałe. W miarę zbliżania się do nas, huk motorów stawał się coraz bardziej nie do zniesienia. Chciałem uciec, ale Kokaheroin złapał mnie mocno za rękę. Jeźdźcy tylko na to czekali. Znowu dodali gazu i zaczęli pojedynczo przejeżdżać obok ławki w bardzo niebezpiecznej dla nas odległości. Niektórzy z nich wjeżdżali nawet na trawnik, przejeżdżając po obu jego stronach, by przestraszyć mnie jeszcze bardziej. Nie wiem, ilu było ich w tej ogromnej grupie, ale wydawało mi się, że przed zobaczeniem ostatniego z nich, moje serce stanie na zawsze. Czułem uścisk Kokaheroina i czułem strach, jaki pewnie będę odczuwał w chwili mojej śmierci. Kiedy ostatni z nich zniknął za następnym zakrętem, usłyszałem najcudowniejszą ciszę Góry, której wcześniej jakoś nigdy usłyszeć nie mogłem. Kokaheroin puścił moją rękę i powiedział:
- Właśnie dlatego lubię tu przychodzić.

- Nie czułeś mojego strachu?
- O to właśnie chodzi. Jeśli się boisz, to znaczy, że chcesz jeszcze żyć. Niektórzy z tych motocyklistów też byli pacjentami kliniki i dlatego od czasu do czasu lepiej od naszych psychologów sprawdzają postępy w naszym leczeniu. Przestraszyłeś się, masz więc szansę na rozpoczęcie życia od nowa.
- A ty?
- Niestety nie - odpowiedział mi Kokaheroin i wrócił do kliniki.

Wyjąłem zeszyt i ołówek, by opisać to, co wydarzyło się przed chwilą. Kiedy go otwierałem, usłyszałem delikatnie rzucone zza moich pleców zdanie:
- A jednak zacząłeś pisać.

Wstałem i nie odwracając głowy odpowiedziałem Rudej Dziewczynie:
- Pisać? Skrobię coś na tych kartkach zeszytu, by cię nie zawieść... i nie stracić.
- Nigdzie indziej nie ma takiej mgły jak tu, a ty musisz niebawem wrócić do domu.
- Muszę?
- Twój czas jeszcze nie nadszedł.
- Dobrze wiesz, jak będzie przebiegała reszta mojego życia.
- Właśnie, że nie wiem. To twoje życie i to ty będziesz o wszystkim decydował.

Odwróciłem się do niej i zapytałem:
- O śmierci też?

Tym razem Ruda Dziewczyna nie rozmyła się we mgle, ale zniknęła tak nagle, że musiałem się uszczypnąć, by sprawdzić, czy to nie był tylko sen. Kiedy chowałem zeszyt do kurtki, na ławce obok niego zobaczyłem kartkę z zapisanymi na niej pięcioma wersetami. Przeczytałem je całym sobą, bo wiedziałem, że napisała je Ruda Dziewczyna i postanowiłem mieć ją zawsze w zasięgu mojej dłoni.

Najczęściej odwiedzanym na Górze pacjentem był Kokaheroin. Poznałem prawie wszystkich jego bliskich. Ich przyjazd do kliniki zawsze sprawiał mi ogromną radość, bo ludzi na takim poziomie w Niemczech nie spotkałem nigdy dotąd. Każdy z nich był nienagannie ubrany i wychowany i choć czuło się w nich moc posiadanych pieniędzy i pewność w dążeniu do wyznaczonego celu, byli w każdym momencie tylko i wyłącznie sobą. Rozmawiając z nami uśmiechali się do nas życzliwie, rozumiejąc grozę sytuacji każdego z nas. Rodzice Kokaheroina z pewnością przyjeżdżali nie tylko po to, by odwiedzić syna, ale i po to, by wspólnie z Szefem Kliniki i Zawsze Uśmiechniętą ustalić plan opieki nad nim po jego powrocie do domu.

Była jego żona przyjechała na Górę tylko dwa razy. Kiedy usiedli razem na drewnianej kładce, prowadzącej przez łąkę do domku, w którym paliliśmy papierosy, aż zamarłem na chwilę z wrażenia. Dawno nie widziałem tak pięknego obrazu. Zwrócone do siebie profile i ich włosy oświetlało zachodzące marcowe słońce. Szeptali coś po cichu, zupełnie zapominając o bawiących się obok nich, pięknych jak aniołki dwóch kilkuletnich dziewczynkach.

Moc zieleni lasu w tle wtopiła w siebie ich ubrania i ich głowy stały się centralnym punktem tego obrazu. Dzieci czasami podchodziły do nich zmieniając na chwilą tę kompozycję, ale oni po krótkich z nimi rozmowach znowu zwracali głowy do siebie. Razem wydawali się być najszczęśliwszą rodziną na świecie do chwili, kiedy była żona Kokaheroina wstała i spokojnie zaczęła iść kładką w kierunku swojego samochodu. Kokaheroin spojrzał za nią i po raz pierwszy zobaczyłem w jego wzroku zupełną bezradność. Jego dzieci na chwilę przerwały zabawę i podbiegły, by przytulić się do ojca i razem z nim zaczęły patrzeć na odchodzącą mamę. Wieczorem przyjechał jego brat, by odwieść te dwa nieskończenie piękne i sympatyczne aniołki do domu.

Nie mogło być inaczej, Kokaheroin zapadł się wieczorem w siebie najgłębiej jak mógł. Próbowałem z nim rozmawiać, by choć na chwilę oderwać go do marzeń o oczekujących go spotkaniach w narkotycznym śnie, ale on odchodził coraz dalej i dalej aż do nieskończoności. Po kilku dniach przeżyte na kładce chwile uderzyły go tak mocno, że wziął po raz drugi na Górze do ręki strzykawkę.

Kiedy po raz pierwszy otworzyłem zeszyt i zacząłem szukać w myślach tytułu mojej książki, do pokoju wszedł Kokaheroin i zapytał:
- Napiszesz coś o nas?
- Chyba tak.
- O mnie też?
- Prawdopodobnie będziesz jednym z głównych bohaterów mojej nowej książki.
- Będziesz w niej sprawiedliwym?
- Nie jestem przecież sędzią, tylko pisarzem.
- Więc jak będziesz ją pisał?
- Na Górze prawdopodobnie zrobię do niej tylko notatki, bo jak wiesz, moją pamięć troszeczkę zżarł już alkohol. Zresztą pisanie mojej książki tutaj na bieżąco nie dałoby mi odpowiedniego dystansu do was i przede wszystkim do siebie samego. Nie wiem też, czy kiedykolwiek ją skończę, a jeśli nawet tak się stanie, to będzie mi bardzo trudno znaleźć dla niej wydawcę. Dobrze wiesz, co o takich jak ty i ja myślą zdrowi ludzie.

- Nie musisz jej wydawać, wystarczy, że ją napiszesz.
- Przecież napiszę ją po polsku.
- Wiesz dobrze, że w krainach, w jakich bywałem i prawdopodobnie znowu bywać będę, język nie ma najmniejszego znaczenia.
- Więc mam napisać książkę dla tych krain?
- Nie, masz napisać o tym, czego mnie się opowiedzieć nie odważyłeś.

W specjalnych klinikach dla narkomanów codzienność przebiegała zupełnie inaczej niż na Górze. Wszyscy ich pacjenci musieli poza obowiązkowymi zajęciami pracować prawie od świtu do nocy. Każdy nawrót choroby lub inne złamanie regulaminu kończyło się przeważnie odesłaniem uzależnionego do domu. My mogliśmy dzwonić i otrzymywać listy, im pozwalano na to dopiero po miesiącu kwarantanny. Poza obręb kliniki mogli wychodzić tylko pod opieką w grupach, a po powrocie wielu z nich musiało oddać mocz do analizy. My jedliśmy przygotowane przez gospodynie domu i dyżurnych dla nas posiłki, oni musieli i to robić sami dla siebie w czasie całej kuracji. Kokaheroin mówił mi o często zdarzających się w tych klinikach kradzieżach. Bardzo wielu uzależnionych nie wytrzymywało życia bez narkotyku i kupowało go za pieniądze ze sprzedaży ukradzionych rzeczy.

Przypuszczam, że działy się tam dantejskie sceny, ale Kokaheroin, w imię solidarności z innymi narkomanami nie mówił mi o tym zbyt szczegółowo. Wspominał najchętniej ze swojego tam pobytu tylko trenera sportowego, który codziennymi wspaniale prowadzonymi zajęciami pomógł mu przetrwać najgorsze chwile. Po zakończeniu kuracji narkomani nie wracali jak alkoholicy do domów, ale zamieszkiwali w specjalnie dla nich przygotowanych mieszkaniach na pół roku, by pod bacznym okiem opiekunów powoli wracać do normalnego życia.

Na drugą wycieczkę rowerową, tuż przed końcem mojej kuracji, Trener Międzynarodowy zabrał Rybę i dlatego jechaliśmy tempem, z utrzymaniem którego nikt z nas nie miał najmniejszych kłopotów. Choć byłem przekonany, że znam wszystkie leśne drogi i ścieżki wokół kliniki, Trener Międzynarodowy bardzo zaskoczył mnie wyborem trasy. W pewnym momencie skręcił w wąską ścieżkę i wjechaliśmy w zupełnie nieznany mi świat, obok którego przejeżdżałem tak wiele razy, ale jakoś nigdy nie było mi dane go poznać. Po pięciu minutach jazdy wokół nas nagle wyrosły kilkusetletnie drzewa, a w nasze nozdrza wdarł się prawdziwy polski zapach lasu. Zakręciło mi się w głowie, bo poczułem go po raz pierwszy w Niemczech. Popatrzyłem na innych pacjentów, ale na nich otaczający nas świat nie zrobił najmniejszego wrażenia. Pewnie wszyscy tu już byli - myślałem.

Nagle za drzewami zobaczyłem siedzącą na pniu Rudą Dziewczynę. Trzymała w ręce mój zeszyt i coś poprawiała w nim moim ołówkiem. Podjechałem do niej i zsiadłem z roweru.

- Cenzurujesz moje pisanie? - zapytałem.
- Nie, robię tylko delikatną korektę. Chcę, by twoja książka była mniej żywiołowa, a bardziej selektywna.
- Myślisz o świecie, który poznałem dzięki mgle?
- Tak. Wiesz dobrze, że uzależnionego naprawdę zrozumieć może tylko inny uzależniony, ale nie chcesz wiedzieć, że przyszli czytelnicy twojej książki nigdy nie byli w kuli.
- Więc jak mam ją opisać.
- Tak, jak to poprawiłam.
- Przecież moje chwile w kuli też mają swoją prawdę.
- Ona jest zbyt odległa od innych prawd.
- Od prawdy Kokaheroina też?
- Tak.
- Dlaczego?
- Bo ty wszedłeś do kuli za moim przyzwoleniem, a jego przyprowadziła do niej kokaina.
- Jakaż jest w tym różnica?
- Ty oglądałeś wnętrze kuli i przejście na tamtą stronę własnymi oczyma. On oczyma kokainy. Dlatego nie wolno ci powiedzieć mu prawdy. Tylko przez moment widziałeś świat za kulą i w tej samej chwili postanowiłeś wyfrunąć z własnego ciała. Gdyby nie ja, pewnie by ci się to udało. Kokaina nie będzie dla niego nigdy tak dobra.
- Zostawisz mnie niebawem po tej stronie zupełnie samego.
- Zawsze będę przy tobie, ale to, co dzieje się teraz między, nami niebawem się skończy... Myślisz, że to mnie nie boli.
- To po co pozwoliłaś spotkać mi siebie?
- Byś wreszcie zrozumiał.
- Co?
- Że twoje życie naprawdę ma sens. Jeśli to zrozumiesz, przestaniesz myśleć o przejściu na tamtą stronę. Jesteś jednym z tych, którzy promieniują, bo od wielu lat żyjesz wyłącznie dla innych. Coraz mniej jest takich ludzi. Wiem, że masz już dość. Wiem, że jesteś przekonany, że twój czas się skończył, ale wiem też, że on tak naprawdę jeszcze nie nadszedł. Proszę, zaufaj mi.

...>>>czytaj dalej

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet