O RUCHU RODAKÓW
PRZYSTĄP DO RUCHU RODAKÓW
RODAKpress - head
HOME - button
MGŁA cz.5 - Wojciech Kopciński

 

 

 

 

 


Część V

Raz w tygodniu na zebraniu całej kliniki przedstawiciel każdej grupy musiał przeczytać swoje notatki o przebiegu ostatnich siedmiu dni. Postanowiłem wykorzystać tę szansę i przygotowałem się do tego bardzo starannie. Napisałem swoje przyszłe wystąpienie po polsku i przetłumaczyłem je na niemiecki, potem poprosiłem Poetę, by wszystko przeczytał i skorygował swoim niemieckim myśleniem. Kiedy wreszcie nadeszła moja kolej, poczułem lekkie drżenie na całym ciele, bo dokładnie wiedziałem, że wszyscy będą mnie słuchali nie tylko jako pacjenta, ale i jako Polaka. Zacząłem jednak czytać nadzwyczaj spokojnym głosem:

Rytm minionego tygodnia był taki sam jak poprzednich czterech tygodni, które tutaj przeżyłem.

Poniedziałek.

W poniedziałek przed południem rozmawialiśmy w grupie o problemach i konfliktach w naszych rodzinach, w najbliższym otoczeniu przyjaciół i znajomych. Było to bolesne, ale prawdziwe. Po zajęciach w grupie odbyło się cotygodniowe zebranie pacjentów, na którym dowiedziałem się, jak wydawać mniej pieniędzy na bilety autobusowe do pobliskiego miasteczka. Po tej wiadomości uzależnieni wybrali nowego przedstawiciela do rozmów w ich imieniu z władzami kliniki. Po południu na zebraniu całej kliniki pożegnali się z nami czterej pacjenci i przedstawili się trzej nowi.

Wtorek.

Na przedpołudniowych zajęciach w grupie rozmawialiśmy o depresji tak intensywnie, że uwolniłem się od myśli o niej dopiero na zajęciach sportowych w ciepłej wodzie hotelowego basenu. Po południu z kilkoma innymi pacjentami poszedłem na długi spacer do lasu. Spacery po lesie mają dla mnie osobiście ogromne znaczenie, gdyż podczas nich zbieram siły do dalszej terapii i porządkuję swoje myślenie o mojej przeszłości.

Środa.

W ramach cotygodniowego medyczno-psychologicznego wykładu usłyszeliśmy o różnych mechanizmach wypierających wszystko co dobre z życia uzależnionego. Po wykładzie poszedłem sam na spacer do lasu, by w jego ciszy przemyśleć dokładnie to, czego się na nim dowiedziałem. Po południu w ramach kreatywnej terapii malowaliśmy obrazy na dowolny temat.

Czwartek.

Na przedpołudniowych zajęciach pisaliśmy na przygotowanych przez naszą opiekunkę kartkach plusy i minusy charakterów kolegów z grupy. Po ich przeczytaniu każdy z nas miał dość jasny ogląd samego siebie na tle grupy. Wątpliwości wyjaśnialiśmy w bezpośredniej rozmowie. W drugiej części zajęć rozmawialiśmy o znalezionych pustych flaszkach po alkoholu, które były bardzo przekonywującym dowodem, że w klinice jeden lub więcej pacjentów pije nadal. Po południu odbyło się nadzwyczajne zebranie całej kliniki i rewizja wszystkich pokoi. Sprawcy całego zamieszania nie znaleziono mimo straconych przez nas dwóch godzin.

Piątek.

Przed południem znowu rozmawialiśmy na zajęciach w grupie o znalezionych butelkach, o wypitej w pokojach wbrew regulaminowi kliniki kawie i herbacie oraz o wypalonych na balkonie papierosach. Po obiedzie i mojej cotygodniowej socjalnej pracy w kuchni przeczytałem nowy regulamin kliniki i poszedłem na spacer do lasu.

Sobota i niedziela.

Te dwa wolne od zajęć dni tygodnia każdy z nas wykorzystuje indywidualnie. Niektóry pacjenci z mojej grupy jadą do miasta załatwiać swoje sprawy osobiste, inni uprawiają sport, a ja chodzę w te dni na bardzo długie leśne spacery.

Kiedy składałem kartkę, usłyszałem gromkie brawa. Mój trud miał więc swój głęboki sens, który dostrzegło kilku pacjentów gratulując mi wystąpienia. Tego dnia zostałem zaakceptowany przez mądrą mniejszość, ale głupia większość zaczęła mi się przyglądać bardziej podejrzliwie niż zwykle. Przez chwilę poczułem się jak polski inteligent pracujący u niemieckiego chłopa podczas okupacji, ale dzisiejsze Niemcy są inne od tamtych i nie muszę tu udawać idioty, by przeżyć.

Przy obiedzie Oblizywacz, który siedział naprzeciwko mnie przy moim stole, powiedział do mnie, że dobrze wie, ile trudu kosztowało mnie napisanie mojego wystąpienia literackim językiem. Odpowiedziałem mu, że pomógł mi Poeta, ale on w odpowiedzi tylko się uśmiechnął. Oblizywacza prawie wszyscy pacjenci uważali za idiotę, pewnie z lenistwa nikt poza Rzeźbiarzem Seksu i mną nie próbował zrozumieć jego postępowania. Pewnie i ja przegapiłbym tę jedną z najważniejszych chwil w życiu każdego z nas, chwilę prawdziwego poznania drugiego człowieka, gdyby nie jego szczera opowieść o jego psie i o jego dziewczynie, która najbardziej lubiła się kochać w windzie. Rozbroił mnie jak nikt dotąd swoją szczerością. Jego ukochany pies warczał na niego, czasami nawet poważał się na gryzienie swojego pana, a jego dziewczyna wsiadała do windy nie tylko z nim.

Siedziałem razem z nim przy stole i musiałem patrzyć, kiedy słodził kilkunastoma łyżeczkami cukru swój poranny serek homogenizowany, a potem spożywał to wszystko z niebiańskim uśmiechem. Po wszystkich posiłkach oblizywał z wdziękiem swoje palce, w czym jak przypuszczam od wczesnego dzieciństwa nie przeszkadzał mu nikt nigdy. Z każdego pobytu w mieście przywoził jakąś szkaradną zapalniczkę, które zbierał od czasu zjednoczenia Niemiec. Były to ufoludki, telefony, metalowe odlewy, puszki piwa. Prawie wszystkie zapalniczki, kiedy się je uruchamiało, grały jakieś melodyjki, a czasami nawet świeciły przeraźliwym światłem. Zawsze bardzo dokładnie, jako jedyny z pacjentów, oglądałem każdą nową zapalniczkę i po kilku tygodniach stałem się w tej dziedzinie ekspertem doradzającym Oblizywaczowi nowe zakupy. Poradziłem mu nawet, by otworzył sobie sklep z tym szkaradztwem po wyjściu z kliniki, ale nie przyjął mojej propozycji.

Do naszej biblioteki zaglądałem dwa razy w tygodniu i siedząc w niej godzinami przeglądałem książki, ułożone bez jakiegokolwiek logicznego porządku w kilku drewnianych biblioteczkach opartych o ścianę. Tuż obok niej znajdował się jedyny w klinice, dostępny dla pacjentów, telefon, który czasami dzwonił niemiłosiernie długo, bo podnieść nie chciało się go nikomu. Mądrzejsi pacjenci przywozili z sobą na Górę telefony komórkowe i wisieli z nimi na balkonach swoich pokojów, by lepiej słyszeć prowadzone przez nich rozmowy. Posiadanie takich nowoczesnych przedmiotów było oczywiście w klinice zabronione, ale personel patrzył na takie wykroczenie przez palce, bo rozmowy prowadzone przez takie urządzenia były właśnie jakby na złość w tym miejscu bardzo źle słyszalne. Czasami jednak telefon dzwonił tak bezlitośnie, że podchodziłem do niego i podnosiłem słuchawkę, w której zawsze słyszałem nazwisko osoby nie posiadającej komórki. Musiałem iść po pacjenta i szukać go w całej klinice, co zawsze trwało dobrych kilka minut. Wkurzało mnie to tak, że po kilku tygodniach i ja, jak wszyscy inni pacjenci, przestałem chodzić do biblioteki.

Przyniosłem z niej zapiski autobiograficzne Fryderyka Nietschego i położyłem je na swoim biurku otwierając na stronie, po której przeczytaniu każdy Polak powinien pozbyć się kompleksów, w przeciwieństwie do Niemca. Zupełnie zdrowy jeszcze wtedy pan Fryderyk pisał: "Polacy uchodzili w moich oczach za najzdolniejszych i najbardziej rycerskich między narodami słowiańskimi, a zdolności Słowian wydawały się wyższymi, aniżeli zdolności Niemców; sądzę nawet, że Niemcy dopiero przez silną przymieszkę krwi słowiańskiej weszli do rzędu uzdolnionych narodów. Z przyjemnością myślałem o prawie polskiego szlachcica obalenia przez proste veto uchwały całego zgromadzenia, a Polak Mikołaj Kopernik wydawał mi się korzystać z tego prawa przeciw poglądom wszystkich innych ludzi w największy i najdogodniejszy sposób. Polityczne rozkiełzanie i słabość Polaków, tak samo jak ich rozwiązłość były raczej dla mnie świadectwem ich uzdolnienia, aniżeli niezdolności. Chopina czczę szczególnie za to, że uwolnił muzykę od wpływów niemieckich, od dążności do brzydoty, bezdźwięku, filisterstwa, ociężałości i blagi. Piękność i szlachectwo ducha, a mianowicie szlachetna wesołość, swawola i wspaniałość duszy, obok ciepła południowca i głębokości uczucia, nie znalazły wcale przed nim wyrazu w muzyce".

Tę książkę zabierałem z sobą do każdego nowego pokoju, do którego przenosiłem się dobrowolnie, za zgodą Szefa Kliniki, i w każdym z nich kładłem ją otworzoną na tej wspaniałej stronie na moim biurku. Nasze pokoje nie były zamykane na klucz, by personel mógł wejść do nich w każdej chwili i pewnie dlatego, któregoś dnia ta książka zniknęła, a być może dlatego, że nie wytrzymał któryś z moich ciekawskich niemieckich współmieszkańców.

W jadalni mieliśmy swoje stałe miejsca przy stolikach. Po skończeniu kuracji pacjent wyjeżdżał do domu, a jego krzesło przez kilka dni pozostawało wolne. Każdy nowy pacjent zaczynał swój pobyt jedzeniem przy okrągłym stoliku, który stał na centralnym miejscu w jadalni, by wszyscy mogli go sobie obejrzeć dokładnie. Po jakimś czasie nowego pacjenta zapraszał przedstawiciel któregoś ze stolików po wcześniejszym uzgodnieniu tego ze swoimi partnerami od jedzenia.

Były takie dni, w których wielu pacjentów kończyło leczenie w tym samym czasie. Dla pozostających na leczeniu była to okazja do poszukania sobie nowych biesiadników przy innym stole, by nie patrzeć na te same twarze przy codziennych posiłkach. Nigdy nie spróbowałem takiej zmiany, bo Technik i Rzeźbiarz Seksu tak uprzykrzali życie wszystkim mniej inteligentnym współbiesiadnikom, że rotacje przy naszym stole odbywały się prawie co trzy tygodnie.

Poeta i Kokaheroin zbyt długo tolerowali Owczarza znosząc cierpliwie jego codzienne opowiadanie dowcipów, wspierane codziennym pluciem do ich talerzy. Skończyło się to oczywiście awanturą. Pierwszy przy obiedzie nie wytrzymał Poeta i powiedział do niego kilka, jak na moją wrażliwość, zbyt ostrych słów. Kokaheroin trochę delikatniej dołożył swoje. Następnego dnia Poeta i Kokaheroin spożywali śniadanie zupełnie pozbawieni stresów, bo jedno miejsce przy ich stole było puste. W kącie sali zobaczyłem nowe królestwo Owczarza. Przy jego stole siedzieli tylko ci, którzy śmiali się z jego dowcipów i nie zwracali uwagi na takie drobnostki, jak dość często wpadająca do ich posiłków ślina współbiesiadnika. Po kilku dniach przysłuchiwania się ich bardzo głośnym rozmowom nazwałem ten stół stołem idiotów, czym rozśmieszyłem Kokaheroina do łez. Nie wiem, czy będę w życiu miał jeszcze okazję słuchać tak banalnych rozmów, w których wypowiadane słowa nie miały żadnego znaczenia. Liczyło się w nich tylko głośne mówienie zwracające uwagę całej sali. Były takie chwile, kiedy przy wszystkich innych stołach milkły rozmowy pozwalając temu radosnemu bełkotowi docierać do najbardziej oddalonych zakątków jadalni. W takich momentach zawsze szukałem wzroku Kokaheroina, albo Poety, ale oni jakby o tym wiedząc spuszczali głowy patrząc posępnie w swoje wolne od śliny Owczarza talerze.

Puszczanie bąków to niemiecka specjalność. Na stołówce nikt z pacjentów nie odważył się czynić tego głośno, ale czasami rozchodzące się przy stołach tak bardzo różniące się zapachy od zapachów potraw dowodziły niezniszczalności tej narodowej niemieckiej przywary. Kanonady strzelnicze najczęściej odbywały się po dobrym obiedzie w miejscu przeznaczonym do palenia papierosów. Chciałem o tym porozmawiać z Kokaheroinem, który jako jedyny nigdy nie poniżył się do brania udziału w tych strzelniczych konkursach, ale nie chciałem robić mu jeszcze większej przykrości, niż robili mu swoimi bąkami jego rodacy. W takich chwilach nie szukałem jego wzroku, bo wiedziałem, że spotkanie naszych oczu może skończyć się dla niego natychmiastowym nawrotem jego nałogu. Gotowy do strzału zawodnik wychodził przed palących pod zadaszeniem papierosy pacjentów, podnosił nogę do wysokości zależnej od jego fizycznej sprawności i walił smrodem i hałasem w niczym nieskażone powietrze. Czasami strzały były tak mocne i długie, że zasmucony las oddawał je swoim echem. Nic nie zrobiło jednak na mnie tak wielkiego wrażenia, jak bąk puszczony przez Poetę. Trwał on tak długo, że byłem przekonany, że wraz z nim strzela w powietrze cały jego długoletni nałóg, uwalniając go od dożywotniej z nim walki.

Śmierć tak bardzo czuwającą nad każdym z nas dopadła w końcu pacjenta, który za kilka dni miał jechać do domu po skończonej kuracji. Umierał w słoneczny dzień otulony cieniem ściany garażu, w którym było pełno rowerów. Pewnie wchodząc do niego nie przeczuwał końca wszystkich swoich lęków przed powrotem do domu. Wywrócił się na plecy i tak pozostał do chwili, w której podbiegli do niego inni pacjenci. Przerażeni przez kilka sekund nie wiedzieli, co zrobić. Stali nad nim bezradnie, zapewne myśląc o tej ich własnej chwili nieuniknionej i być może całe ich życie, tak jak mnie, mgnieniem przebiegło im przez zmęczone abstynencją mózgi. Wreszcie jeden z nich pobiegł po lekarza, a drugi rozpoczął sztuczne oddychanie. Na ratunek było już jednak za późno. Jego serce rozleciało się na kawałki.

Patrzyłem na jego buty wystające poza cień ściany garażu szukając w sobie współczucia, ale go nie znalazłem. Zacząłem więc szukać strachu przed śmiercią, ale i on był nieobecny. Narkomani takich chwil nie przeżywają umierając zupełnie inaczej. Czasami jest to przedawkowanie narkotyku, nazwane przez nich złotym strzałem, a czasami ogólne wycieńczenie organizmu. Przed złotym strzałem nie ma ratunku, z ogólnego wycieńczenia można czasami wyjść na odtruciu w dobrej klinice, tak jak udało się to Kokaheronoinowi. Alkoholicy umierają najczęściej w chwilach swojej abstynencji. Pompowany przez wiele lat alkohol do krwi zmienia organizm raz na zawsze i na to nie ma ratunku, dlatego najniebezpieczniejsze chwile dla pijaka to zupełna abstynencja. Właśnie wtedy serce najczęściej rozlatuje się na kawałki. Można oczywiście, tak jak to radził nam Dog, po kuracji zmienić całkowicie sposób odżywiania, by obniżyć zawartość cholesterolu we krwi, co wcześniej czynił wypijany alkohol, ale na to jesteśmy zbyt leniwi. W końcu każdy ma taką śmierć, na jaką sobie zasłużył swoim życiem, a ta należy oczywiście do jednych z najlżejszych.

Niedaleko od kliniki na zboczu niewielkiego wzgórza stał przepiękny, skromny kościółek, w którym raz w tygodniu była odprawiana katolicka msza. Kiedy poczułem się na tyle silny, by spojrzeć bez obezwładniającego poczucia winy na wiszącego nad ołtarzem Pana Jezusa na krzyżu, poszedłem razem z Seniorem na mszę. W drewnianych ławkach ogrzewanych elektrycznie pod ich siedzeniami zobaczyłem prawie wszystkich dorosłych mieszkańców Góry, razem z ich dziećmi i wnuczkami. Senior poszedł do pierwszego rzędu, bo z racji wieku nie słyszał już najlepiej, a ja zająłem swoje miejsce w ostatnim. Oprócz Seniora i mnie na mszę przyszedł jeszcze Chopin i była to cała reprezentacja uzależnionych, reszta wolała grać w karty albo oglądać telewizję.

Nie wiem skąd, ale pacjenci bardzo szybko dowiedzieli się o moim regularnym chodzeniu do kościółka i wielu z nich zaczęło mnie prosić o modlitwę za nich, co czyniłem chętnie, wierząc, że nie są gotowi do rozmowy z Panem Bogiem. Mijały jednak dni, Senior wrócił do domu i mimo że do końca mojego pobytu na Górze na mszach widziałem tylko Chopina, z każdą nową niedzielą proszących mnie o modlitwę przybywało.

Każdą mszę odprawiał w naszym kościółku inny ksiądz, bo dla tak małej liczby mieszkańców Góry nie opłacało się utrzymywać na niej plebani. Ich kazania, choć bardzo dobre, nie odwoływały się nigdy do narodu i jego tradycji, ale wyłącznie do wiecznych prawd Biblii. Zawsze kiedy księża zaczynali mówić o Izraelitach, zamykałem oczy i przenosiłem się w zupełnie inny czas, czas drugiej wojny światowej próbując zrozumieć, jak wówczas inne pokolenie duchownych mogło mówić kazania, unikając w nich słów doprowadzających tak wielu Niemców do szału. To naprawdę musiały być majstersztyki krętactwa i pewnie właśnie z tamtych kazań najwięcej można się dowiedzieć o współczesnych Niemcach.

...>>>czytaj dalej

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet
NASZE DROGI - button AKTUALNOŒCI W RR NAPISZ DO NAS