MGŁA cz.7 - Wojciech Kopciński  

 

 

 

 

 

 

Część VII

W palarni codziennie toczyły się najbanalniejsze na świecie rozmowy, ale czasami zdarzały się wśród nich perełki. Berlińczyk, Mefisto i Also stali dość długo zapatrzeni w padający deszcz. Poeta natychmiast wyczuł, że być może zdarzy się coś niezwykłego i zrezygnował z powrotu do pokoju, jak to było w jego zwyczaju, zaraz po wypaleniu papierosa i by trochę ośmielić milczących, spojrzał takim samym wzrokiem, jak oni, na wciąż padający deszcz. Od strony lasu powoli zaczęła nadciągać gęsta mgła. Zacząłem się bać, czy ten niepowtarzalny obraz nie utonie jak wiele innych w jej odmętach, ale przypomniałem sobie, że na spacerach zaprzyjaźniłem się jednak z nią tak bardzo, że wystarczy jedno moje spojrzenie w jej kierunku, by zmieniła drogę swojego pochłaniania świata. Uśmiechnąłem się do niej. To wystarczyło, by płynąc dalej po łąkach ominęła naszą klinikę i wtedy Mefisto rzucił jakby na jej pożegnanie:

- Znowu pada.

Berlińczyk i Also, po długim namyśle odpowiedzieli mu chórem:

- Tak. Znowu pada.

I znowu po długim namyśle odpowiedział im Mefisto:

- Kiedy pada, nic robić nie można.

Poeta spojrzał na mnie dając mi wyraźnie do zrozumienia, że wspanialszych mądrości tutaj już dzisiaj nie usłyszymy i wrócił do swojego pokoju. Następnego dnia deszcz przestał padać, a ja dostałem od niego świetnie napisane opowiadanie o tym zdarzeniu. Zaproponowałem mu, by poszukał wydawcy, ale spojrzał na mnie bardzo podejrzliwie i nie przyjął mojej propozycji.

Kiedy chodziłem na spacery, widziałem go czasami siedzącego na ławeczce ze swoją psychoterapeutką, która mimo iż nie pracowała już w naszej klinice, raz w tygodniu przyjeżdżała tu specjalnie dla niego. Spowiadał się jej zawsze zapatrzony gdzieś w dal. Jego jasne włosy świetnie odbijały się na tle zielonego lasu. Obydwoje zawsze sprawiali na mnie wrażenie pary, która rozmawia z sobą po raz ostatni. Czasami ukrywałem się za drzewami i z oddali oczekiwałem na koniec ich rozmowy, ale doczekać się go nie mogłem nigdy. Po takich spotkaniach Poeta stawał się jakby cichszy i trochę nieobecny, a na moje pytania odpowiadał z niewielkim opóźnieniem.

Z pierwszej przepustki do domu zupełnie pijanego Owczarza przyprowadził pies. To naprawdę była sensacja. Owczarz był w domu trzy dni i choć mógł upić się tam spokojnie już pierwszej nocy, to jednak, jakby na złość wszystkim, zrobił to w pociągu wiozącym go do kliniki. Jego pies zamieszkał oczywiście razem z nim w pokoju, na co zgodził się nieświadomie jego współlokator Bezrobotny. Po kilku dniach smród z ich pokoju zaczął rozchodzić się po całym korytarzu. Mimo mojej ogromnej miłości do zwierząt podziwiałem zupełny brak reakcji Bezrobotnego na taki stan rzeczy. Po tygodniu codziennego wąchania tych zapachów wszyscy mieliśmy dość. W końcu któryś z Obgadywaczy poszedł do Szefa Kliniki, a ten bardzo szybko znalazł wyjście z tej bardzo niezręcznej sytuacji i zaproponował Owczarzowi miejsce dla jego psa, pachnącego wszystkimi przez niego kiedyś pilnowanymi owcami, w pomieszczeniu na narty w budynku stolarni. Od tego dnia każdemu naszemu porannemu paleniu papierosów zawsze towarzyszyło ciche skomlenie. Mimo ochłodzonych już wtedy moich kontaktów z Owczarzem, zaproponowałem mu zabieranie z sobą jego psa na moje codzienne spacery, ale nie otrzymałem zgody.

Z każdym dniem pies skomlał coraz dłużej i głośniej, co dla wielu z nas stało się nie do wytrzymania. Pacjenci chcąc jakoś osłodzić życie temu jedynemu prawdziwemu więźniowi w klinice, zaczęli mu przynosić smakołyki, które wrzucali mu przez okienko, mówiąc do niego przy tym dość dosadnie, kim jest jego pan. W końcu przez kilka dni Owczarz zaczął wyprowadzać swojego psa na długie, regularne spacery, ale potem znowu wszystko wróciło do normy, a Owczarz odrzucony przez wszystkich przestał opowiadać swoje dowcipy.

Do pracowni rzeźbiarsko-malarskiej wszyscy oprócz Owczarza przychodzili bardzo chętnie. Nasze zajęcia w niej tak ustawiała Dziewczyna Artysty, byśmy rzeźbiąc lub malując mogli naprawdę przestać myśleć o tym, co nas czeka po skończeniu kuracji. Przy naszym stole pracy zawsze tak siadałem, bym mógł w każdej chwili spojrzeć za okno, za którym widziałem zieleń niekończących się lasów i pojawiającą się w nich czasami mgłę. Pracując rozmawialiśmy zupełnie inaczej niż we wszystkich innych miejscach. Malowanie lub rzeźbienie w specjalnie dla nas kupionym przez Dziewczynę Artysty miękkim sztucznym marmurze jakoś nas wyciszało i byliśmy wyjątkowo serdeczni, uczynni i zawsze uśmiechnięci. Najlepszymi z nas rzeźbiarzami byli Policjant, który robił wspaniałe popielniczki, i Bezrobotny, który z każdego kawałka marmuru umiał wyczarować przeróżne zwierzęta. Czasami, w wolnych chwilach od swoich zajęć dołączał do nas, choć nie należał do naszej grupy. Lubiłem patrzeć, jak pracuje. Najpierw bardzo dokładnie i długo oglądał wiele kawałków sztucznego marmuru, potem wybierał jeden z nich i podchodził z nim do okna, by w jak najlepszym świetle znaleźć jego duszę, potem siadał i zaczynał rzeźbić to, co zobaczył przy oknie, zapominając gdzie jest i po co tu przyjechał. Czasami zagadywaliśmy go, ale on cały zatopiony w akcie prawdziwego tworzenia zupełnie nas nie słyszał.

W żadnym z nas nie było takiej pasji. My traktowaliśmy pracownię jako dodatkowe miejsce do spotkań, przy których można było wyrzeźbić lub namalować jakiś prezent dla naszych bliskich, by wiedzieli, że jako pacjenci robimy choć takie postępy, a mimo to czasami udawało się nam zupełnie przypadkowo stworzyć cudeńka. W drugim miesiącu mojego pobytu na Górze wyrzeźbiłem maleńką, tak ulotną jak mgła figurkę kobiety. Była ona zupełnie niepodobna do żadnej ze znanych mi pań. Patrząc na nią nie wierzyłem własnym oczom i choć wiedziałem, że byłem jej autorem, to wiedziałem również, że rzeźbiła ją wyłącznie moja podświadomość. Dałem ją Kokaheroinowi w prezencie wierząc, że ją zachowa. Ale spodobała się ona jednej z jego córek i on natychmiast ją jej podarował. Bezrobotnemu pracownia wypełniała wszystkie wolne chwile i pewnie była dla niego tym wszystkim, czym wcześniej był alkohol. Wielu z byłych pacjentów jako niepijący alkoholicy, by jakoś zabić ten ogrom wolnego czasu, jaki nagle pojawił się w ich życiu, zaczynało brać środki nasenne bądź uspakajające, co zawsze prowadziło do nowego, czasami jeszcze gorszego uzależnienia. Patrząc na Bezrobotnego zazdrościłem mu tej pasji, której w sobie, by znowu rozpocząć pisanie, znaleźć już nie umiałem. Wiedziałem, że jemu może się udać, jeśli po wyjściu z kliniki będzie dalej rzeźbił, wiedziałem też, że i mnie mogłoby się udać, gdybym tak jak kiedyś mógł znowu spisywać wszystkie szepty i krzyki mojej duszy, ale i na to byłem już zbyt leniwy.

Dwa razy w klinice Kokaheroin brał narkotyki. Po pierwszym odjeździe zgłosił to na ogólnym cotygodniowym zebraniu pacjentów i personelu. Mówił o tym wydarzeniu cichym spokojnym i pełnym napięcia głosem, był tak przekonywujący, że wszyscy oprócz mnie uwierzyli w jego skruchę. Ukarano go tylko dwutygodniowym zakazem oddalania się od kliniki, prawdopodobnie w nagrodę za jego tak otwarte wystąpienie. Po raz drugi odjechał w czasie urlopu naszej psychoterapeutki tak daleko, że myślałem, że już nie wróci. Zaniepokojony jego zbyt długą nieobecnością wszedłem do łazienki i zobaczyłem go leżącego pod prysznicem, w jego żyłę stopy była wbita igła. Przez długą chwilę stałem bezradnie patrząc na niego. Tylko w tej jednej jedynej chwili, jak dotąd jeden jedyny raz, żałowałem, że nie jestem narkomanem. Gdybym nim był, z pewnością wiedziałbym, jak mu pomóc. W pierwszym odruchu chciałem iść po innego narkomana, ale była trzecia nad ranem. Wróciłem więc do pokoju i paląc papierosa zacząłem zastanawiać się, czy w tym przypadku śmierć nie będzie dla Kokaheroina najlepszym wyjściem. Dzięki Bogu przed podjęciem decyzji dotarł do mnie hałas z łazienki. Zgasiłem światło i położyłem się do łóżka. Po jakiś dwudziestu minutach do pokoju wszedł Kokaheroin. Nie wiem, przez ile lat szkolił w sobie umiejętność wchodzenia w takim stanie tak cicho do łóżka, nawet gdybym spał najlżejszym snem, nie obudziłaby mnie ta jego czynność. Rano zapytałem go tylko, czy zejdzie na śniadanie, odmówił prosząc mnie, bym powiedział, że chyba ma grypę i zaczął kaszleć. Na jego twarzy po raz pierwszy zauważyłem dziury, podobne do tych, jakie mają ci, którzy chorowali na ospę. Zdziwiło mnie bardzo, dlaczego ich wcześniej nie widziałem, ale idąc na zajęcia zrozumiałem, że to jeden z objawów kokainowego kaca. Ryba oczywiście prawie natychmiast zapytała mnie, gdzie jest Kokaheroin, odpowiedziałem jej zgodnie z prawdą, że jest chory, ale ona postanowiła wykorzystać sytuację i powiedziała tylko:

- Ach tak, więc idę mu pomóc. Macie panowie pół godziny przerwy.

Kiedy po obiedzie wszedłem do pokoju, Kokaheroin był już spakowany. Ryba pewnie nie zdawała sobie sprawy, że pojedzie on prosto z kliniki na dworzec po następną dawkę i pierwszy zastrzyk zrobi sobie w tamtejszej toalecie, a może wiedziała o tym doskonale, widząc w bardzo przystojnym Kokaheroinie wszystkich swoich kochanków, którzy rzucali ją bez wspólnego śniadania już po pierwszej nocy. Usiadłem obok niego na łóżku i spokojnie zapytałem:

- Czy ty wiesz, czyim jesteś pacjentem?

- Co masz na myśli?

- Chcesz zrobić swoim wyjazdem świństwo naszej psychoterapeutce. Przecież jesteś jej pacjentem i powinieneś się z nią chociaż pożegnać.

- Oni mnie wyrzucają.

- Proszę, zaczekaj jeszcze godzinę... Zrobisz to?

Kokaheroin po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy spojrzał mi w oczy i stanowczo powiedział:

- Tak.

Przed popołudniowymi zajęciami z Rybą zapytałem wszystkich członków naszej grupy, czy chcą, by Kokaheroin pojechał do domu. Jednogłośnie odpowiedzieli mi, że tego nie chcą. Przedstawiłem im więc swoją propozycje włoskiego strajku, ale oni nie znali takiej formy protestu, więc krótko wyjaśniłem:

- Na zajęciach, dopóki nie wróci na nie Kokaheroin, tylko siedzimy milcząc i nie uczestnicząc w zajęciach. Głosujemy.

Wszyscy byli za, ale jak to w życiu bywa, któryś z nas doniósł o planowanej przez nas akcji Rybie, która zaraz po wejściu do naszej sali poprosiła mnie z kwaśnym uśmiechem na twarzy o przyprowadzenie Kokaheroina, co uczyniłem z największą radością.

Z pijaństwem w klinice personel toczył pewnie od początku jej istnienia nierówną codzienną walkę. Mimo dwudziestoprocentowej amputacji naszych mózgów, nasza pomysłowość dla alkoholowych skrytek była naprawdę genialna. Co jakiś czas na zajęciach przez wiele minut omawialiśmy alkoholowe wydarzenia po znalezieniu jakiejś pustej bądź pełnej butelki na terenie kliniki, lub po złapaniu nałogowego przestępcy na gorącym uczynku.

Pacjenci prawdopodobnie wiedzieli, kto pije, ale zawodowa lojalność eliminowała ewentualnych donosicieli. Być może tę lojalność powodowała wolność wyboru, po pierwszych czterech tygodniach pobytu na Górze, partnera do wspólnego mieszkania. Sprawdzaliśmy się nawzajem w każdej sytuacji przez pierwsze tygodnie, by przez resztę leczenia w klinice nie musieć się kryć przed swoim współmieszkańcem. Puste butelki znajdowano wszędzie, nawet w kuchennej szafce, a pełne w czasie kontroli pokoi, kiedy to uzależniani wyrzucali je z okien na trawnik przed kliniką.

Poeta, pewnie dla żartu, przyjął funkcję szefa śmietnika, do którego w wyznaczonych godzinach przynosiliśmy kosze pełne naszych śmieci, które musieliśmy przed ich wrzuceniem do pojemników posortować według niemieckiego porządku. Jedna chwila nieuwagi pilnujących naszych czynności i niemiecki porządek tracił swój sens, bo wielu z nas, jakby na złość całemu światu, bądź wyłącznie Poecie, wrzucała przyniesione odpadki, gdzie popadło. Czasami szef naszego śmietnika kontrolując wykonaną pracę przez jego podwładnych znajdował ustawione w nienagannie równym rzędzie puste butelki po alkoholu, co oczywiście rozwścieczało go na tyle, że zgłaszał to oficjalnie Szefowi Kliniki. Konsekwencją tego były wzmożone kontrole i częstsze dmuchanie w mierzące zawartość alkoholu we krwi przyrządy.

Nikt jednak z nas nie wiedział w stu procentach, kim jest Nieuchwytny Pijak, który chował swój alkohol zawsze w miejscach, do których personel nie zaglądał nigdy. Pacjenci czasami przypadkowo odnajdywali miejsce przestępstwa. Podczas spaceru Senior odkrył rzucone obok kosza na śmieci na skraju lasu małe opróżnione buteleczki. Oczywiście nie powiedział o tym nikomu, ale mnie zaprowadził na miejsce libacji, mówiąc przy tym:

- Popatrz, jakie leniuchy, nie chciało im się tych butelek wrzucić do kosza.

Wyznaczyliśmy więc swoją nową trasę spacerową tak, by codziennie przechodzić obok tego miejsca. Butelek oczywiście z każdym dniem obok kosza było coraz więcej, aż do dnia, w którym do domu pojechało w jednym dniu czterech pacjentów.

To oni właśnie najbardziej lubili odśnieżać teren przed kliniką. Do łopat byli inni, oni zawsze brali małą benzynową odśnieżarkę, którą jeździli spokojnie po parkingu i betonowych ścieżkach. Sprawiało im to ogromną radość. Czasami i ja chciałem spróbować, ale nigdy mi na to nie pozwolili tłumacząc się moją nieznajomością rzeczy, co oczywiście było prawdą, ale przecież taką czynność mógł spokojnie wykonywać nawet największy kretyn spośród nas. Siadałem wtedy w sali z komputerem i przez wielkie werandowe okna patrzyłem na fontannę śniegu wzbijającą się w górę. Odśnieżarka hałasowała zgodnie z niemieckimi normami, a mimo to było ją słychać prawie w całej klinice. Pracą dzielili się bardzo sprawiedliwie i każdy z nich otrzymywał do odśnieżenia dokładnie taki sam kawałek parkingu bądź ścieżki. Przypuszczam, że tak samo sprawiedliwie dzielili się wypijaną w lesie wódką. Pewnego dnia Owczarz podczas ich sobotniego wyjścia do miasta zaczął sam oczyszczać teren. Płynął odśnieżarką po śniegu wypisując na nim różne, nie zawsze cenzuralne słowa. Kiedy je czytałem, zrobiło mi się niezmiernie przykro, bo zrozumiałem, że jest on najbardziej opuszczonym człowiekiem spośród nas wszystkich.

W Niemczech przerwa obiadowa jest przeznaczona nie tylko na spożywanie posiłków, ale i co jest najważniejszym, na odpoczynek w ciszy, której nikomu zakłócać nie wolno. Złamanie tej zasady może skończyć się nawet karą pieniężną. My, uzależnieni, w chwilach brania i picia nigdy nie zwracaliśmy uwagi na takie drobnostki i w wielu z nas to pozostało także w chwilach przymusowej trzeźwości na Górze. Odśnieżarka, choć czyniła najwięcej hałasu, pracowała na tyle daleko od domu naszego ortodoksyjnie przestrzegającego niemieckie przepisy sąsiada, że nie mogła mu przeszkadzać w chwilach jego odpoczynku po pewnie nienajlepszych posiłkach, przygotowanych mu przez jego żonę. Jednak hałasujące o wiele mniej elektryczne przyrządy do robienia nie zawsze udanych zabawek dla dzieci przez uzależnionych pracowały w stolarni Ślązaka, która znajdowała się naprzeciwko domu tego stróża niemieckiego porządku. Było to oczywiście przyczyną ciągłych spięć pomiędzy Szefem Kliniki a tym panem, który wysyłał regularnie skargi na pacjentów, dążąc tym do zamknięcia kliniki.

Po którymś ze wspólnych spacerów, Ślązak zaprowadził mnie do pracowni, by zademonstrować mi najciekawsze sposoby pracy jego podwładnych małą elektryczną piłą do drzewa, o których w podnieceniu opowiadał mi w lesie. Włączył ją i zaczął rzeźbić nią jakąś niepotrzebną deskę. Po kilku minutach tej bardzo pouczającej demonstracji, zobaczyłem w oknie pracowni czerwoną ze złości twarz pana w średnim wieku, próbującą się przebić krzykiem przez hałas piły. Ślązak wyłączył prąd i spokojnie zapytał:

- Czego się tak drzesz?

Twarz natychmiast zamilkła, a jej kolor z czerwonego przeszedł w purpurowy. Na normalny jej kolor czekaliśmy w milczeniu i bezruchu kilka minut, po których usłyszeliśmy:

- Idę do Szefa Kliniki na skargę, a potem piszę i wysyłam pismo do odpowiednich urzędów. Tym razem nareszcie wyrzucą was stąd wszystkich.

Oczywiście, nikt nas nie wyrzucił, opowiedzieliśmy Szefowi Kliniki naszą wersję tego zdarzenia, troszeczkę różniącą się od wersji naszego sąsiada, i sprawa została zakończona. Ja jednak postanowiłem dowiedzieć się trochę więcej o tej tak wyjątkowej postaci.

Kokaheroin z nieukrywaną przyjemnością wyjaśnił mi, dlaczego nasz sąsiad marnuje konsekwentnie tyle papieru od tak wielu lat. Szef Kliniki otwierając Górę przyjmował swoich współpracowników tak samo, jak teraz, najpierw na okres próbny, co zmniejszało jego ryzyko przyjęcia kogoś zupełnie nieodpowiedniego. Na swoje jednak nieszczęście, przyjął też do pracy żonę sąsiada, a ona zamiast pracować wyłącznie dla kliniki, zaczęła marzyć o założeniu na Górze pola golfowego, jako że pracowała na obecnym miejscu Trenera Międzynarodowego. Realizacja jej planów byłaby równoznaczna z zamknięciem kliniki, bo przecież golfowi bogacze nie mogliby patrzeć dzień w dzień na ćpunów i pijaków. Szef Kliniki wiedział doskonale, że nie znajdzie lepszego miejsca dla uzależnionych i dlatego cierpliwie odpisywał i wyjaśniał wszystkie pierdoły wypisywane przez sąsiada do wszystkich możliwych niemieckich urzędów. Zajmowało mu to oczywiście wiele czasu, który z przyjemnością poświeciłby nam, ale niestety nie miał innego wyjścia.

Oglądając filmy w niemieckiej telewizji zawsze przeklinałem wstawiane w nie reklamówki. Jednak w klinice zacząłem je doceniać, bo dzięki nim mogłem wyjść na papierosa nie tracąc przy tym nic z akcji oglądanego dzieła. Palili prawie wszyscy pacjenci, bo przecież jako uzależnieni musieliśmy mieć przynajmniej jeden przez nikogo nam niezabraniany nałóg. Choć zwyczajem w Niemczech jest nieczęstowanie drugiej osoby papierosem, to jednak wielu z pacjentów z chęcią częstowała mnie nimi. Odmawiałem, bo od lat paliłem skręty i papierosy z filtrem przestały smakować mi dawno. Być może niektórzy myśleli, że w czasie spacerów zamiast tytoniu ładuję do bibułek marihuanę, ale jakoś nikt nie zapytał mnie o to nigdy. Paląc mądrzejsi recenzowali obejrzane sceny z filmu, głupsi komentowali grę aktorów. Czasami i ci i ci szukali we mnie potwierdzenia swoich opinii. Zawsze odmawiałem wyłącznie dlatego, że mogliby zrozumieć mnie opacznie.

W niemieckiej prasie z programem telewizyjnym każdy film ma znaczek w zależności od wartości filmu, uznanej bądź nie przez niemieckiego recenzenta. Z reguły film wart obejrzenia jest zaznaczony czerwoną gwiazdką, trochę podobną do gwiazdek ze stalinowskich pałaców, gorszy zaznaczony jest różową, a niewart niczego czarną. Tak się jakoś dziwnie składa, że czerwone dostają prawie wszystkie niemieckie filmy. Przed obejrzeniem któregoś z nich zawsze najpierw patrzę na jego ocenę przez tych wyrosłych w demokratycznym państwie sprawiedliwych i uczciwych wobec telewidzów krytyków i zawsze po nim wystawiam im gwiazdkę. I tak za ich oceny niemieckich filmów prawie zawsze dostawali oni ode mnie czarną gwiazdkę, a w przypadku filmów z innych krajów, oprócz czarnej, czasami też różową. Oznacza to, że niemieccy krytycy na filmach zupełnie się nie znają albo że jest im zakazane patrzeć krytycznie na niemieckie knoty, a przykazane patrzeć bardzo krytycznie na inne filmy. Pomijam oczywiście dzieła sztuki, ale na czepianie się ich naprawdę trzeba mieć odwagę i coś do powiedzenia. Moi przyjaciele z zeżartym przez alkohol w dwudziestu procentach mózgiem także oglądali te gwiazdki i na przekór im, często wydawali o wiele sprawiedliwsze opinie tak o niemieckich, jak i o zagranicznych filmach, ale któż dzisiaj liczy się ze zdaniem uzależnionego.

Szafki zamykane na klucz były tylko w pokojach dla pacjentów, do których przeprowadzali się wszyscy chorzy po co najmniej trzytygodniowej kwarantannie w starym budynku. Kokaheroin dotrzymał słowa i tak jak mi na początku naszej przyjaźni obiecał, zamieszkał razem ze mną w pokoiku na ostatnim piętrze kliniki. Kiedy spojrzałem na moje nowe lóżko i całkiem nowe meble wypełniające tę niewielka przestrzeń, poczułem się trochę lepszy od innych.

Kokaheroin wyjął spod swojego łóżka karton z kawą i małym elektrycznym garnkiem do szybkiego gotowania wody, spojrzał przenikliwiej niż zwykle na mnie i zaproponował mi schowanie tych zakazanych rzeczy w mojej zamykanej szafce, bo poprzedni pacjent zgubił klucz do jego szafki. Zgodziłem się natychmiast na jego propozycję i wszystko starannie ułożyłem na dwóch półkach. Będziemy mogli wieczorami zapraszać innych pacjentów i wspólnie przy mocnej kawie rozmawiać o tym, co będziemy robili po opuszczeniu kliniki - pomyślałem i zamknąłem szafkę na klucz. Moje szczęście nie trwało nawet jedną dobę.

Rano następnego dnia Szef Kliniki zaczął poszukiwać Nieuchwytnego Pijaka i na prośbę rewidującej pokoje komisji musiałem oddać jej klucz od mojej szafki. Oczywiście wszystko zostało zabrane do depozytu, a cała odpowiedzialność za posiadanie zabronionych w klinice artykułów spadła na mnie. Kokaheroin milczał na zajęciach z Zawsze Uśmiechniętą i wcale nie próbował mnie bronić, kiedy wszyscy zaczęli mi tłumaczyć, że uczyniłem wyjątkowo niewłaściwą rzecz. Przez chwilę chciałem powiedzieć prawdę, ale popatrzyłem na twarz Kokaheroina, jak zwykle w takich momentach odwróconą w kierunku okna, i zamknąłem moje usta gotowe do oskarżeń.

Automat do kawy psuł się z dokładnością szwajcarskiego zegarka raz w miesiącu. Za jedną markę można było sobie nalać z niego kawę we wszystkich znanych w Niemczech jej smakach, pomijając oczywiście te najlepsze uzupełnione tak kochanym przez nas alkoholem. Nie kupowałem tej kawy, bo nie miała ona z prawdziwą kawą nic wspólnego poza kolorem i czasami zapachem. Kawa uznana została przez prowadzących klinikę za narkotyk i wsypywano jej bardzo mało do automatu, by znajdująca się w niej kofeina nie uzależniła nas tak samo jak alkohol.

Nie rozumiałem zupełnie takiego sposobu myślenia, bo przecież picie trzykrotnie droższej kawy w pobliskiej restauracji nie było zabronione. Być może Szef Kliniki pozwolił na kupno automatu dla kliniki, bo wiedział o niewyobrażalnym lenistwie wszystkich uzależnionych. Pewniejszym jest jednak to, że jako Niemiec dobrze wiedział, że większość niemieckich alkoholików nie żałuje pieniędzy tylko na alkohol, wszystko inne jest im zawsze za drogie. Tak więc pacjenci nie dawali zbyt często zarobić właścicielowi knajpy i pili lurę zamiast dobrej kawy. W każdej wolnej od zajęć chwili ustawiały się długie kolejki przed automatem, a wpadające do niego jednomarkowe monety dzwoniły jak oszalałe.

Niektórzy z pacjentów zawsze mieli tylko banknoty i bezustannie pożyczali od innych potrzebne im jednomarkówki, których oczywiście nie oddawali nigdy. W końcu i ja zacząłem mieć tylko banknoty i na uprzejme prośby o pożyczki pokazywałem portfel wypełniony banknotami. Nie wszyscy jednak umieli znaleźć takie rozwiązanie i nieświadomie do końca swojego pobytu w klinice stawiali lurowatą kawę mądrzejszym od siebie.

W każdą sobotę pacjenci pod opieką Dziewczyny Artysty musieli myć kuchnię i stołówkę. W pierwszym tygodniu mojego pobytu na Górze nie znałem jeszcze dobrze obowiązujących praw, więc by nie narazić się nikomu, z zapałem zacząłem wykonywać w stołówce przydzieloną mi przez nią pracę. Jednak już po kilku minutach zmęczyłem się wycieraniem kurzu ze szklanek stojących w dwóch nowoczesnych kredensach na tyle, że postanowiłem choć chwilę odpocząć i przyjrzeć się innym pacjentom. Rzeźbiarz Seksu zabawiał rozmową Dziewczynę Artysty, która tłumaczyła myjącym zatłuszczone piece, ile powinni dodawać do wody środków chemicznych, by nie doprowadzić kliniki do bankructwa. Poeta i Kokaheroin rozmawiali po cichu w kącie jadalni, na nikogo nie zwracając uwagi. Pozostali pacjenci pracowali zupełnie się nie spiesząc tak mechanicznie, że wydawali mi się być w lunatycznym śnie. Na wykonanie całej naszej pracy mieliśmy przeznaczone dwie godziny. Oczywiście jeślibyśmy skończyli ją wcześniej, moglibyśmy wrócić do swoich pokoi. Wielu z nas czuło się jednak o wiele pewniej wśród tak wielkiej grupy uzależnionych, niż z własnymi myślami w łóżku. Te pierwsze spędzone na sprzątaniu dwie godziny dłużyły mi się tak niemiłosiernie, że postanowiłem następnym razem wyłączyć swój mózg i skoncentrować się tylko na wykonywanych czynnościach. Udało mi się to dopiero za czwartym razem, kiedy to wolny od jakiegokolwiek nawet śladu własnej myśli rozpocząłem przydzieloną mi pracę. Kiedy ją skończyłem, minęły prawie dwie godziny, a mnie, jak podczas lotów na zajęciach z hipnozy kinetycznej, wydawało się, że minęło tylko piętnaście minut. Dog twierdził, że nie ma granicy wieku dla człowieka w ćwiczeniu jego ciała i umysłu, a jeśli tego nie czynimy, przyspieszamy ich śmierć. Ten właśnie jego pewnik pozwolił mi na zrozumienie jednego z podstawowych praw naszej egzystencji. Jeśli chcemy jakoś znieść pracę fizyczną, musimy wyłączyć nasz mózg i pozbawić go na okres pracy ćwiczeń, które go rozwijają. Konsekwencją tego może być tylko narastający nasz debilizm.

Listy, co było jak najbardziej zrozumiałym, mogły być kontrolowane przez personel kliniki, bo pomysłowość narkomanów była naprawdę genialna. Przesłanie półlitrówki w niewielkiej kopercie było oczywiście niemożliwe, ale heroina, kokaina i haszysz zawsze mogły w niej dojść niezauważone przez nikogo do uzdrawianego adresata. By sprawdzić uczciwość alkoholika, wystarczyło kazać dmuchnąć mu w odpowiedni przyrząd, co oczywiście nie obciążało kosztów utrzymania pacjenta, ale by sprawdzić narkomana, trzeba było oddać jego mocz do analizy, a taka operacja kosztowała sporo pieniędzy.

Z tego powodu najczęściej kontrolowani byli pijacy, a nie ćpuny, i pewnie dlatego było im lepiej w klinice. Poprosiłem raz Owczarza, by jego kochanka przysłała nam trochę haszyszu, który chciałem wypalić w samotności, dzieląc się nim z mgłą na ławeczce przed kliniką, ale niestety zrobiłem to w chwili, kiedy nasze stosunki bardzo oziębły i moja przyjaciółka nie zakosztowała tego zakazanego w klinice leku. Kokaheroin kupując heroinę i kokainę zawsze jakoś zapominał o haszyszu, uważając go pewnie za niegodny nas narkotyk.

Samochody uzależnionych na parkingu obok kliniki z pewnością były najlepszymi skrytkami dla wszystkiego, co było zakazane. Po przyjeździe na Górę każdy z pacjentów musiał oddać klucze od swojego auta, ale mądrzejsi lub powtórni bywalcy kliniki mieli tych kluczy po kilka kompletów, które ukrywali w różnych sobie tylko znanych miejscach. Pomimo przeprowadzanych czasami rewizji personel jakoś nigdy nie wpadł na pomysł, by zajrzeć do wnętrz samochodów. Zdziwiło mnie to ogromnie, bo przecież pod latarnią jest zawsze najciemniej. Jednak w końcu bezowocne kilkunastotygodniowe poszukiwania Nieuchwytnego Pijaka zmusiły Szefa Kliniki do maksymalnego wysiłku i któregoś wyjątkowo słonecznego poranka zobaczyłem przez szybę sali komputerowo-karcianej komisję otwierającą po kolei wszystkie samochody pacjentów. Natychmiast zbiegli się prawie wszyscy uzależnieni i przykleili się do okien w oczekiwaniu na rozwiązanie zagadki.

Przeszukiwanie było bardzo skrupulatne, bo poświęcano każdemu autu w zależności od jego marki co najmniej piętnaście minut. Nie znaleziono jednak niczego i legenda Nieuchwytnego Pijaka rozrosła się do niewyobrażalnych rozmiarów. Każdy z nas od zawsze ukrywał alkohol przed swoimi bliskimi i zawsze wpadał wcześniej czy później, a Nieuchwytny Pijak bezkarnie wodził od tak dawna za nos całą klinikę. W końcu wszyscy zaczęli go szukać rozmawiając bezustannie o jego wyczynach, ale i to nie przyniosło oczekiwanych rezultatów.

Senior, jeśli pozwalało mu na to jego zdrowie, jeździł autobusem w soboty do miasteczka. Brał do ręki mały plecak, którego nigdy nie odważył się nosić na swoich plecach i pytał wszystkich, którzy pozostawali w klinice, czy ma im coś przywieźć. Jestem przekonany, że kierował się przy tym co najmniej dwoma powodami: po pierwsze uwielbiał, jak wielu Niemców, robić ogromne zakupy, a po drugie, co z pewnością było ważniejsze, najlepiej w miasteczku mógł sprawdzić swoje oceny każdego z nas na podstawie noszonych przez nas butów. Kupował z reguły czekolady i czekoladowe cukierki w szeleszczących papierkach, a potwierdzenia swych teorii szukał siedząc na ławeczkach i kręcąc się w sklepach z alkoholem. Z ławeczek obserwował wchodzących do sklepów, a w sklepach prawdopodobnie łapał niektórych na kupowaniu zakazanych nam używek. Czasami, kiedy go odwiedzałem w jego pokoju, widziałem, jak zapisywał coś w zeszycie. Senior, choć wiedział o nas bardzo wiele, nigdy nie poniżyłby się wykorzystać tego przeciwko któremukolwiek z nas. Niestety, nie wszyscy pacjenci myśleli tak jak ja i czasami mu dokopywali, by ani na chwilę nie zapomniał, że nie jest już policjantem w czynnej służbie i że oni dobrze wiedzą, jak spędza wolne soboty w miasteczku.

Na jednym z niedzielnych spacerów Senior szedł ze mną długo, nie rozpoczynając jak zwykle natychmiast ze mną rozmowy. Bardzo mnie to zaniepokoiło, ale postanowiłem nie przerywać naszego milczenia. Przez skórę czułem, jak zastanawia się, czy powinien opowiedzieć mi o tym, co go spotkało, ale ja okrutnie ułatwić mu tego nie chciałem. Szliśmy więc jak żałobnicy za karawanem zapatrzeni we własne, jeszcze nieobecne groby. Nagle w oddali na jednej z bocznych ścieżek pojawiła się czyjaś sylwetka. Senior spojrzał przenikliwie na mnie i zapytał:

- Poznałeś go?

- Przecież dobrze wiesz, jak źle widzę, więc po co pytasz? - skłamałem.

- Wczoraj nie mogłem jechać do miasta i poprosiłem go, by kupił mi camele, a on odpowiedział mi, że nie jedzie na pustynię.

Cóż miałem mu odpowiedzieć? By przestał śledzić w miasteczku pacjentów, by zrezygnował z tego, co zabija mu tu nudę i pozwala choć na chwilę zapomnieć o strachu przed śmiercią i łagodzi tęsknotę za żoną i wnuczkami? Powiedziałem więc tylko:

- Musisz się do tego przyzwyczaić, tak wychowaliście swoje młode pokolenie.

- Może masz rację, oni nie przeżyli wojny, która pomimo całego swojego przerażającego okrucieństwa, wiele nas nauczyła. Oni nie wiedzą, co to głód, odpowiedzialność za innych, rozpacz po utracie w jednej chwili wszystkich bliskich, obrzydzenie dla samego siebie i strach przed Bogiem po zabiciu drugiego człowieka.

W niedzielę po obiedzie wszyscy, którzy nie pojechali do domów na przepustki, bądź nie poszli na dół do miasta, spotykali się w stołówce na kawie i cieście zakupionymi z marży za sprzedawane pacjentom w klinice artykuły spożywcze. Lubiłem te chwile spędzone przy lurowatej kawie i tanim, zawsze tym samym cieście, bo mogłem każdej niedzieli wybierać inny stolik i poznawać coraz więcej pacjentów w bezpośredniej spokojnej rozmowie. Nie wkurzało mnie nawet dzwonienie łyżeczek mieszających cukier w kawie. Pacjentami kliniki byli policjanci, żołnierze i urzędnicy kolei państwowych. Patrząc na nich zastanawiałem się, jak mogli wykonywać tak ważne dla państwa niemieckiego czynności zanurzeni w alkohol lub narkotyki. Czasami na zajęciach któryś wkurzony maszynista pociągu pytał policjanta, obserwującego w pracy wiele monitorów, czy zawsze widział je wszystkie pojedynczo. Dzięki Bogu nigdy nie doszło do bójki, chociaż były takie chwile, że wszystko wokół nas gęstniało jak mgła o poranku za moim oknem.

Przy stołach wszyscy zachowywali się pokojowo, wyciszeni porannym spacerem, umawiając się na popołudniową grę w karty lub ping-ponga. Nigdy nie rozmawialiśmy przy kawie o naszych nałogach, pragnąc być przez tych kilka chwil normalnymi ludźmi. Byliśmy dla siebie wyjątkowo uprzejmi, a na naszych twarzach zawsze pojawiał się uśmiech. Poeta i Kokaheroin bardzo rzadko zaszczycali nas swoją obecnością, bo o czymże arystokracja miała rozmawiać z plebsem, którego nie było stać na wypicie kawy w miasteczku u stóp góry. Nie znałem sytuacji finansowej pacjentów, ale przypuszczałem, że prawie wszyscy popijający razem ze mną niedzielną kawę byli zadłużeni przez swoje długoletnie picie i branie. Były czasami takie chwile, kiedy w ich oczach pojawiał się strach, ale zauważalny był on tylko u nowych pacjentów, bo każdy dzień pobytu na Górze napełniał nas odrobiną wiary w siebie. Kokaheroin ponawiał wielokrotnie propozycje wspólnych niedziel w miasteczku, ale zawsze znajdywałem jakąś wymówkę. W końcu zrozumiał, że wystarczają mi nasze wieczorne rozmowy i zapraszać mnie przestał.

Wielu pacjentów przed posiłkami codziennie przez choć kilka minut przyglądało się kolorowym rybkom pływającym w akwarium. Oglądać dowoli mógł je każdy, ale codzienną opiekę nad nimi na okres jednego miesiąca mógł otrzymać tylko jeden z nas. Pracować musieliśmy wszyscy, bo inaczej uzależniony nie ma szans na odnalezienie swojej ludzkiej godności, ale tę wspaniałą pracę, której najważniejszą zaletą było to, że nie trzeba było jej wykonywać w wyznaczonym przez kogoś innego czasie, dzięki czemu opiekujący się akwarium był zawsze panem dla samego siebie, mógł otrzymać tylko jeden z nas. Jak o wszystko w życiu, tak i o regulaminową pracę w klinice każdy pacjent musiał walczyć. Nie wiem, jak to się odbywało, bo nie poniżyłem się do tego nigdy, ale jak to w życiu, nie wszyscy otrzymują to, na co naprawdę zasługują, i pewnie dlatego któregoś wieczoru zobaczyłem Nieuchwytnego Pijaka wsypującego pokarm dla rybek do akwarium. Ma wreszcie jakiś przyjaciół, którzy nie będą się bali jego donosów - pomyślałem i spojrzałem na Kokaheroina, ale on szepnął tylko:

- Biedne rybki.

Mnie najczęściej przypadało sobotnie sprzątanie korytarza, z czego byłem zadowolony, bo mogło mi przecież przypaść sprzątanie ubikacji. Zawsze kiedy rytmicznie wycierałem podłogę miotłą, owiniętą wilgotną szmatą, inni pacjenci zaczynali iść do swoich prac moim korytarzem. Uśmiechali się i wchodzili na mytą podłogę. Niektórzy mieli na stopach kapcie, ale nie wszyscy. Nie byłem na nich zły, bo przecież lenistwo jest podstawową cechą każdego alkoholika, a mój korytarz łączył stary budynek z nowym. Innej drogi nie wybrał nikt, bo musiałby wyjść na dwór i przejść w zimnie dodatkowych kilkanaście metrów i kilka schodów. Opuszczałem więc wtedy głowę i cicho zaczynałem się śmiać, bo na ich miejscu postępowałbym tak samo. Mogłem też zacząć myć podłogę trochę później, ale mi się nie chciało.

Chwile oczekiwania na posiłki pacjenci w większości wypełniali czytaniem gazet. Niektóre z nich prenumerowała klinika, a inne sami pacjenci. Owczarz jako intelektualista otrzymywał co tydzień "Der Spiegel" , inni z reguły gazety typu zrób to sam. Zmęczone piciem mózgi pozwalały niektórym na czytanie wyłącznie wiadomości sportowych. Nie wiem, czy pacjenci rozmawiali w swoich pokojach o przeczytanych w gazetach wiadomościach, ale na sali przed jadalnią, po przejrzeniu swojej ulubionej strony jakiejś gazety, odkładali ją na stół i wracali do swoich myśli, z których tylko na krótką chwilę potrafiło wyrwać ich czytanie.

Nic nie mogło na zawsze wypędzić z naszych głów pytań o nasze przyszłe życie. Pozornie wszyscy byli wyciszeni i o wiele spokojniejsi, niż w chwili przyjazdu na Górę, a jednak w każdym coś się kotłowało i unosząc się w górę łączyło z kotłowaniem innych i wnikało w ciszę. Takie chwile dla wielu były nie do zniesienia i każdy z nas coraz częściej zaczynał patrzyć na zegarek, lub ustawiać się w kolejce, byle tylko nie dać się uwieść tej rozgniatającej nas ciszy pełnej strachu nas wszystkich. Oczywiście nie zdarzało się to przed każdym posiłkiem.

Kiedy już trochę nauczyłem się wyczuwać nadciągającą mgłę, zrozumiałem, że to właśnie ona miała największy wpływ na nasze nastroje. Atakowała nas wyłącznie wtedy, kiedy otaczała klinikę. Wystarczyło wtedy wyjść na zewnątrz na jej spotkanie, by w jednej chwili wchłonęła całkowicie wszystkie nasze smutki. Kiedy wreszcie to zrozumiałem, zacząłem jak najczęściej uciekać w jej wilgotność. Nie powiedziałem o tym nawet Kokaheroinowi, bo z pewnością uznałby takie wyznanie za początek mojego szaleństwa spowodowanego przymusową abstynencją.

Każdego wieczoru uzależnieni rozpoczynali swoją codzienną grę w karty. Czasami obserwowałem ich zachowanie i słuchałem ich podnieconych, coraz głośniejszych głosów, bawiąc się w tej samej sali komputerem. Przypuszczam, że wszyscy grali na pieniądze, regulując swoje przegrane w zaciszu swoich pokoi. Z każdą mijającą minutą nie znajdując w sobie ani na chwilę spokoju pokerzysty, krzyczeli coraz głośniej, rzucając swoje karty na stół. Czasami przysiadali się do nich Obserwowacze i równie głośno komentowali każdy nawet najmniejszy błąd. W Niemczech grać w skata umie prawie każdy i każdy czuje się w tej dziedzinie najlepszym ekspertem. Dlatego przerywano czasami na krótko grę i w podnieceniu komentowano wisty poszczególnych graczy we wszystkich niemieckich gwarach. Do bójki jednak nie doszło nigdy.

Nie wiem, kto wygrywał najwięcej pieniędzy, ale przypuszczam, że trzech pacjentów traktowało skata jako zupełnie niezłe źródło dochodu, zapraszając coraz to nowych zawodników do swojego stołu. Mądrzejsi z nich zasiadali przy nim tylko jeden raz, ale niektórzy całymi dniami nie myśleli o niczym innym, jak tylko o ponownej szansie odegrania się wieczorem. I ja miałem takie chwile, kiedy jakaś nieznana mi dotąd siła odciągała mnie od komputera i nakazywała mi usiąść z nimi do gry. Nie uczyniłem tego nigdy tylko dlatego, że już po kwadransie ich karcianej konwersacji miałem dość i ogłuszony, jak po rockowym koncercie na stadionie, uciekałem w zacisze swego pokoju.

Wszystkie alkoholiczne skrytki Nieuchwytnego Pijaka nie zostały odkryte nigdy. Nie szukałem ich, ale często zastanawiałem się, gdzie ja na jego miejscu chowałbym swoje buteleczki. Oczywiście najlepszym miejscem był pokój w starym budynku, zawalony pustymi walizkami i torbami podróżnymi pacjentów. Wystarczyło zaprzyjaźnić się z nowym kuracjuszem, pomóc mu rozpakować jego rzeczy, a potem tak poprowadzić rozmowę, by zapytał, gdzie może złożyć swoją pustą torbę, zaprowadzić go do pokoju w starym budynku i dokładnie zapamiętać miejsce, na którym ją położy, a potem włożyć do niej swoje butelki. Można też było zapisywać dni odjazdu pacjentów i spokojnie przechowywać swoje flaszeczki w dowolnych bagażach do trzech dni przed wyjazdem zwalnianych do domu. Nie wolno jednak było przeprowadzać się nigdy do nowego budynku, by kręcąc się po starym, gdzie przechowywano puste torby podróżne, nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Można też było przygotować kilka skrytek na wypadek wpadki. Przezorny jednak musiał mieć zapas alkoholu co najmniej na tydzień. Do takich celów nadawały się doskonale biblioteka i pracownia Dziewczyny Artysty, które też znajdowały się w starym budynku. Można też było ukryć alkohol w lesie i chodząc na spacery spokojnie go spożywać, ale wiedziałem doskonale, że ci, którzy tu piją, nie przyjechali przecież na Górę po to, by spacerować.

Jednak najlepszą skrytką, jaką z pewnością wymyślił Nieuchwytny Pijak, był piasek na dnie akwarium. Codzienna opieka nad rybkami należała przecież do jego oficjalnych obowiązków narzuconych mu przez władze kliniki. Nikt nigdy nie mógł więc podejrzewać go o cokolwiek, widząc go zbyt często przy wykonywanej tak gorliwie pracy. Moimi przypuszczeniami nie podzieliłem się nawet z Kokaheroinem. Nie odmówiłem sobie jednak ich sprawdzenia. Któregoś z wieczorów zapytałem Nieuchwytnego Pijaka:

- Czemu tak często zmieniasz wodę w akwarium?

- Bo te rybki bardzo, bardzo to lubią - odpowiedział mi po zbyt długiej chwili namysłu.

Od tamtej wymiany tak ważnych i niebezpiecznych dla niego zdań zaczął mnie na każdym kroku, do chwili swojego ostatniego dnia pobytu w klinice, traktować z ogromnym szacunkiem.

...>>>czytaj dalej

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet