MGŁA cz.9 - Wojciech Kopciński  

 

 

 

 

 

 

Część IX

Klub pijaków został założony dla wszystkich pacjentów Góry. Każdy z nas dzięki przynależności do niego miał prawo przyjeżdżać za własne pieniądze raz w roku na Górę, by przy obiedzie spotkać swoich uzależnionych kolegów i pogadać z nimi o ich abstynencji bądź o nowych alkoholicznych wyczynach. Taka przynależność czyniła z nas grupę ludzi wyróżnionych znamieniem uzależnienia i wszyscy byliśmy z tego przeogromnie dumni. Zapachy na takich spotkaniach, z których w czasie pobytu w klinice jedno przeżyłem, były jak zapach gówna w lesie. Wiele ciał zaproszonych gości pachniało zapachem znakomitej wody i odorem nie do końca przerobionego alkoholu. Liczyło się jednak tylko spotkanie, a nie one. Prowadzący klinikę czuli je bardziej, niż wszyscy uzależnieni, z racji swojej abstynencji, a mimo to takie spotkania sprawiały im przeogromną radość. Uzależnieni znowu zaczynali wracać do źródeł, uzależnieni bez kliniki nie będą egzystować dalej, a to oczywiście przyniesie dochody. Może byłem niesprawiedliwy, myśląc tak o personelu kliniki na tym spotkaniu, ale jak można myśleć inaczej w dzisiejszym świecie ustawionym tylko na zdobywanie coraz większych pieniędzy, bez względu na człowieka, który powinien być najważniejszy. Narkomani pachnieli wspaniale, ale ich oczy były czasem zwrócone w bardzo odległe krainy. Patrząc na nich myślałem o moim przyjeździe na Górę jako niepijący alkoholik i zazdrościłem im tych zapachów, których jako pijący mieć nie będę.

Nowy Psychoterapeuta przyszedł do naszej kliniki następnego dnia po odejściu psychoterapeutki Poety. Kokaheroin mówił o niej, że przy takim pacjencie jak Poeta można tylko zwariować i pewnie to spotkać ją musiało. Nie wiem, czy miał rację, bo przecież każdy z nas wykańczał swoimi opowiadaniami każdego ze słuchających nas zawodowo. Wrażliwsi księża też czasami szaleją po wysłuchaniu zbyt wielu spowiedzi. Zajęcia po psychoterapeutce przejął Dog. Ślązak nudził się na nich niezmiernie i pewnie przestałby na nie chodzić, gdyby nie obowiązek uczestniczenia w nich wszystkich pacjentów jego grupy. Poeta posmutniał, bo pozostały mu tylko ławeczkowe z nią spotkania, na które ona przyjeżdżała od czasu do czasu za własne pieniądze, a Kokaheroin zaczął żałować, że nie ma możliwości doprowadzenia Ryby do takiego samego stanu. Nowy Psychoterapeuta nie rozpoczął swoich zajęć od razu, bo mądry Szef Kliniki przyjął go na dość długi okres próbny, by obserwować go tak, jak każdego z nas. Nie wiem, ilu oszalało w jego klinice psychoterapeutów przed moim do niej przybyciem, ale ta ostrożność wydała mi się podejrzana. Nowy Psychoterapeuta przychodził na prawie wszystkie zajęcia i prawie bez przerwy coś zapisywał w swoim grubym notatniku, czasami patrzył znad niego w nasze oczy, szukając w nich naszych słabych punktów. Obserwowałem go nie tylko na zajęciach, ale i w stołówce. Najlepiej zrobiłbym to w saunie, gdzie moje stresy bardzo szybko pożerał gorąc, ale do niej nigdy nie przyszła żadna osoba z personelu kliniki. Być może było to zabronione, a być może mieli oni kompleksy własnych ciał, których nie chcieli obnażać przed pacjentami. Wreszcie po kilku tygodniach Nowy Psychoterapeuta rozpoczął swoje zajęcia w grupie Ślązaka.

-  On nie jest gorszy od Szefa Kliniki - powiedział mi na przedśniadaniowym papierosie Ślązak i zapalił następnego.

-  Co ty w nim widzisz? - zapytał Poeta.

-  Profesjonalistę.

-  A nasza poprzednia psychoterapeutka nim nie była?

-  Nie, bo zwariowała - zakończył rozmowę Ślązak i poszedł do swojej stolarni sprawdzać czystość warsztatów swoich podwładnych

Wszystkie opowiadania Kokaheroina o narkomanach bardzo podnosiły mnie na duchu, bo byłem tylko alkoholikiem. Moje pijackie historyki w porównaniu z jego opowieściami były bajeczkami dla grzecznych dzieci. Kokaheroin żył tak długo tylko dlatego, że jego rodzice byli bardzo bogatymi ludźmi. Jak mi mówił, narkoman na ulicy może przeżyć najdłużej jeden rok. By dostać swoją dawkę, musi zacząć kraść, lub uprawiać prostytucję. Kradzieże zazwyczaj kończą się więzieniem, a prostytucja AIDS-em. W Szwajcarii każdy narkoman może otrzymywać za darmo konieczne mu do przeżycia narkotyki i wbijać je sobie w żyły w obecności lekarza, oglądającego go zza nieprzeźroczystej szyby. Branie czystych narkotyków bardzo szybko nudzi się jednak wszystkim poszukującym prawdziwego kicku. By go znaleźć, narkomani mieszają różne narkotyki, zanim wstrzykną je sobie do żyły. Przez lata swoich poszukiwań stali się w tej dziedzinie ekspertami o wiele lepszymi od wszystkich wykształconych na różnych uczelniach lekarzy i aptekarzy, bo doświadczenia prowadzili wyłącznie na sobie, za każdym razem ryzykując własnym życiem.

Lekarze szwajcarscy nie pozwalają uzależnionym na branie mieszanek i dlatego przyglądają im się zza szyby. Jeśli któryś z narkomanów złamie obowiązującą tam zasadę, nie otrzyma swojej porcji i może byś skreślony z listy otrzymujących darmowe narkotyki. Niewielu chce więc ryzykować i dlatego przychodzą oni po swoje dawki tylko wtedy, gdy chcą się odtruć i na chwilę powrócić do w miarę normalnego życia. Oczywiście są i tacy, którym branie jednego narkotyku wystarcza w zupełności, ale o nich Kokaheroin nie miał najlepszego zdania. W niemieckich szpitalach na odtruciach nikomu nie wolno podać nawet methadonu, środka zagłuszającego narkotyczny głód.

Methadon z pewnością uratował życie niejednego narkomana. Niestety alkoholikom, jak dotąd, nikt nie wymyślił tak skutecznego lekarstwa. Z żadnego nałogu wyleczyć się nie można, ale można oszukać odpowiednimi lekami nasze preceptory bez przerwy dopominające się nowej dawki używki. Takim lekiem jest właśnie methadon. Kokaheroin był na takiej kuracji dwa razy, ale takim wielkościom brania, jak on, nic nie mogło przeszkodzić w przejściach na tamtą lepszą stronę. Za pierwszym razem zgodził się na kurację, by uspokoić swoją rodzinę. Lecząc się cały czas myślał o pokonaniu tego najskuteczniejszego lekarstwa. Za drugim razem, bogatszy o swoje przemyślenia, zaczął eksperymentować. Pierwsza dawka kokainy, którą wstrzyknął sobie do żyły, była tak duża, że mogłaby zabić człowieka o wiele więcej ważącego niż on. Następne dni rozpoczynał od wypicia zapisanej mu przez lekarza dawki methadonu, a kończył je spotkaniem z coraz to większą dawką kokainy. Aż nadszedł dzień, kiedy methadon przestał zupełnie działać i wszystko nabrało normalnego biegu rzeczy. Otaczający go świat znowu nasycił się kolorami, a jego życie znowu nabrało sensu do chwili, kiedy przywieziono go do kliniki w Szwajcarii, gdzie kurację zafundowała mu rodzina. Ważył wtedy zaledwie trzydzieści sześć kilo.

Jego przyjaciel zgłosił się na odtrucie do niemieckiej kliniki i następnego dnia wyskoczył przez okno, bo nic nie podano mu dla zabicia narkotykowego kaca. Narkoman odchodzi ze swoich rajskich ogrodów bardzo powoli. Kokaheroin wchodził do nich z kokainą, a schodził z heroiną. Alkoholik na kaca nie potrzebuje więcej poza wypijaną w rozsądnych ilościach wódką.

- Jestem geniuszem oszukaństwa - usłyszałem którejś nocy.

- Czy możesz to powtórzyć - powiedziałem cicho.

Kokaheroin zapalił światło i siadł w nogach mojego łóżka. Przez chwilę patrzył mi w oczy szacując spokojnie, czy jestem godny jego prawdy, i po długiej chwili powiedział:

- Oszukiwałem wszystkich i oszukuję nadal. W pracy nikt nie wiedział, że jestem narkomanem, dopóki nie zacząłem brać kokainy. Jak dobrze żyło mi się z heroiną. Ojciec dopiero po kilku latach mojego brania odkrył moje uzależnienie. Odwiedzałem wtedy mojego umierającego dziadka i podbierałem mu leki pobudzające. One były mocniejsze od armaty. Brałem je na odtruciu. Jak się pewnie domyślasz, kac narkotykowy jest nieporównywalny z alkoholowym. Tego dnia ojciec przyszedł do mnie zupełnie nieoczekiwanie, a ja ogłuszony prawie do nieprzytomności lekami dziadka doczołgałem się do drzwi i jakoś je otworzyłem. Mówiłem ci już, że każdy narkoman odczuwa erotyczne przyjemności, kiedy wbija sobie igłę. Nie mogę dalej mówić, cały mój mózg wypełniła kokaina, którą najchętniej wstrzyknąłbym sobie właśnie teraz. Uzależnieni od heroiny przesadzają ze swoimi bólami podczas odtruwania, ja zawsze umiałem sobie jakoś z nimi poradzić, ale kokaina to królowa wszystkich narkotyków i nawet jak najkrótsze myślenie o niej wywołuje we mnie głód, którego nic oprócz niej nie jest w stanie zastąpić. Muszę się położyć, może jakoś dotrwam do rana.

Kiedy już dobrze zaprzyjaźniłem się z mgłą, zaczęły się wyłaniać z niej najprzeróżniejsze postacie, ale żadna z nich nie była tą, której istnienie przeczuwałem całą swoją duszą. Być może zgubiły one drogę, która prowadziła je do celu, a być może mgła rozmyślnie poznawała mnie z ludźmi, których nie mogłem spotkać w klinice. Niektórzy z nich, wychodząc z niej, niemal wpadali na mnie. Czasami słyszałem tylko głosy zupełnie nie widząc przechodzących obok mnie. Pierwszą i jedyną z zapamiętanych przeze mnie postaci była protestancka zakonnica. Z mgły najpierw wyłonił się biały czepek, a potem uśmiechnięta twarz z okularami w złotej oprawie na nosie i białą muszką pod brodą. Pomimo podeszłego wieku, szła dość szybkim i pewnym krokiem, zapatrzona w koniec swoich czarnych butów. Kiedy podchodziła do mnie, zatrzymałem się, by wchłonąć w siebie całego ten niezwykły obraz. Zakonnica przeszła obok mnie i zanim zniknęła we mgle, dostrzegłem, że jej czepek ma cztery fałdki z tyłu głowy. Nie ruszyłem się z miejsca, bo wiedziałem, że na krzyżówce i ona, jak wszyscy przyjeżdżający tu turyści, będzie musiała zapytać kogoś o drogę. Po kilku minutach zakonnica wróciła i stanęła obok mnie.

-  Wyprowadzę siostrę z mgły - powiedziałem i ruszyliśmy w kierunku rozstaju dróg.

Zakonnica bez zbędnych wstępów zaczęła swój monolog:

- Od pięciu lat bez przerwy podróżuję. Mogę sobie na to pozwolić, bo jestem na emeryturze. Kiedy pracowałam, nie mogłam zwiedzać świata, bo żyłam tylko z kieszonkowego... takie są przepisy w moim zakonie. Mój brat zapisał mi w spadku swój majątek. Opiekowałam się nim przez wiele miesięcy. Miał raka i z każdym nowym dniem był coraz słabszy i bardziej wyschnięty. Wyglądał tak strasznie, że jego żona uciekła od niego, pozostawiając wszystko na moich barkach. Ucieszyłam się bardzo, kiedy powiedział mi o dokonanych zmianach na moją korzyść w jego testamencie. Chciałam te pieniądze wykorzystać na pomoc dla biednych i uzależnionych, którym przecież poświęciłam całe swoje życie, ale on mi tego kategorycznie zabronił. Otrzymany od niego spadek mogłam wyłącznie w całości przeznaczyć na podróże po świecie, a jeślibym tego nie uczyniła, nie otrzymałabym ani grosza. Podróżuję więc samotnie po tym pięknym świecie, poznaję ludzi, robię notatki i zdjęcia. Kiedy już nie będę miała siły na zwiedzanie, będę robić dla biednych wieczory wypełnione moimi opowieściami i prezentacją zdjęć dla biednych i uzależnionych, by i oni choć trochę zobaczyli. Być może pan również zobaczy wiele z nich.

Chciałem ją zapytać, skąd wie, że jestem uzależniony, ale wskazałem jej tylko właściwą drogę, prowadzącą do miasteczka u podnóża góry i zakonnica ponownie zniknęła we mgle.

W soboty i niedziele na Górze nie było nikogo z personelu, oprócz wyznaczonej przez Szefa Kliniki jednej dyżurującej pielęgniarki. Poznawałem je systematycznie podczas obowiązkowego ważenia i mierzenia ciśnienia, próbując zawsze choć chwilę z nimi porozmawiać. Czasami paliłem papierosa przed śniadaniem, bo wiedziałem, że tylko wtedy pielęgniarki przychodzą do palarni wciągnąć szybko w płuca trochę dymu, by pacjenci nie widzieli ich przy oddawaniu się temu nałogowi. Częściej niż Grubą spotykałem Inteligentną. Gruba była bardziej wrażliwa i bardziej rozmowna, ale Inteligenta miała w sobie jakąś nieznaną mi tajemnicę, która w zupełnie dla mnie niezrozumiały sposób uczyniła z niej ładniejszą, niż była. Zawsze przyglądała mi się bardzo uważnie, jakby szukając i we mnie jakiejś tajemnicy. Zapytałem ją, czy ma męża, na co odpowiedziała twierdząco i odwróciła wzrok. Po tym pytaniu nie spotkałem jej już więcej na przedśniadaniowym papierosie.

Starsza była najsympatyczniejszą z nich i często opowiadała mi o swojej hodowli koni, którą prowadziła od wielu lat, ale była na tyle odpowiedzialną w wykonywaniu swojego zawodu, że nigdy nie okazywała nam nawet najmniejszej swojej słabości i do dzisiaj nie

wiem, czy i ona pozwalała sobie na palenie papierosów.

- Skoro dacie sobie radę z alkoholem, to powinniście też dać sobie radę z nikotyną - mówiła do nas przy każdej okazji.

Całe jej ciało tętniło życiem i niespotykaną w jej wieku siłą okazywaną każdym jej krokiem.

Owczarz bardzo chciał po zakończeniu kuracji trochę u niej popracować, czym z pewnością bardzo poszerzyłby swoją wiedzę o zwierzętach, ale Starsza nie zechciała złożyć mu żadnej propozycji. Gruba często przychodziła na salę telewizyjną z alkoholometrem i z uśmiechem podawała nam go do nadmuchania, co czyniliśmy bez ociągania się, bo wszyscy bardzo lubiliśmy na nią patrzeć podczas oddawania się tej czynności, którą jakoś nigdy nie udało się nam jej zawstydzić.

Ze Ślązakiem kilkakrotnie zszedłem do miasteczka. Niekończące się lasy i otwierające się czasami wśród nich wspaniałe widoki uspakajały nasze dusze i pozwalały na szczersze niż w warsztacie rozmowy. Dzięki nim dowiedziałem się o Ślązaku prawie tyle, co jego najbliżsi. Opowiadając o swoim życiu klął jak szewc, co czyniło jego monolog jeszcze barwniejszym i godnym słuchania. Los nie oszczędził mu prawie niczego, a jednak nie zgorzkniał, jak wielu z nas. Pewnie nigdy nie trafiłby na Górę, gdyby nie jego kilka omdleń po alkoholu. Po którymś z nich poszedł do lekarza, który wykonał mu wszystkie badania i skierował go na kuracje do kliniki. Ślązak pił ani mniej, ani więcej niż wielu pracujących w jego zakładzie, ale jego serce bardzo osłabiły emigracyjne stresy, których nie mieli inni. Wypytywałem go o jego przyjaciół, ale opowiedział mi tylko o swoim sąsiedzie Cyganie, którego odwiedzał w każdej wolnej chwili. Rozmawiali godzinami popijając w przyzwoitych ilościach tanie piwo.

Cygan był byłym żołnierzem Legii Cudzoziemskiej, na którego niemiecka policja zwracała szczególną uwagę. Któregoś dnia trochę narozrabiał i dwóch policjantów przyjechało go aresztować. Cygan skorzystał ze swoich umiejętności zdobytych w Afryce, rozbroił ich i wyrzucił z mieszkania. Z zabranych im pistoletów fachowo wyjął naboje, położył je na stole i wrócił do przerwanego wizytą picia piwa. Po kilku minutach cały jego dom został obstawiony przez specjalną jednostkę do walki z terroryzmem. Tym razem Cygan nie próbował już nikogo rozbrajać i poddał się swoim nowym gościom w kominiarkach. Tego dnia Ślązak był w pracy i o wszystkim dowiedział się następnego dnia z gazety. Cygan nie odsiedział tyle, ile dostał, bo zwolniono go przedterminowo z powodu choroby jego żony. Na pierwszym spotkaniu po powrocie z więzienia powiedział do Ślązaka:

- Ale sobie wybrałem kraj. Tu nawet więźniowie nie mają poczucia humoru.

Po wyjeździe Kokaheroina przeniosłem się natychmiast do trzyosobowego pokoju, bo wiedziałem, że nowym współlokatorem, który będzie ze mną mieszkać, jest Człowiek w Chuście. Rzeżbiarz Seksu i Kucharz przyjęli mnie bardzo serdecznie, choć nie musieli, bo mój termin przeprowadzki do nich był wyznaczony dopiero za tydzień. Kiedy wszedłem do mojego nowego miejsca pobytu, zobaczyłem przez okno las i nadciągającą z doliny mgłę. W pokoju nie było nikogo. Stanąłem na jego środku i spokojnie zacząłem oglądać wszystkie przedmioty należące do moich współlokatorów. Biurko Rzeżbiarza Seksu poznałem po artystycznym bałaganie leżących na nim przedmiotów i egzemplarzach prenumerowanego przez niego "Tygodnika Komputerowego", które też rozrzucił po całym swoim biurku, a jego łóżko po wiszącym nad nim obrazie. Obok łóżka Kucharza stała półka zapełniona płytami CD. Podszedłem do niej i zacząłem czytać ich tytuły, nie włączyłem jednak żadnej z nich, bo muzyczny smak Kucharza był bardzo odległy od mojego.

Pościeliłem swoje łóżko i wszedłem do łazienki. Na półkach stały sobie spokojnie najlepsze gatunkowo wody kolońskie, a obok ubikacji zobaczyłem stos kolorowych pornograficznych pism. Przejrzałem kilka z nich, czego tam nie było. Młodzi chłopcy muszą się przecież czymś zająć - pomyślałem i poszedłem na spotkanie nadchodzącej mgły.

Tylko dwa razy w ciągu całej mojej kuracji Trener Międzynarodowy zabrał nas na wycieczki rowerowe. Za pierwszym razem nie pojechałem zbyt daleko, bo przyszedłem do garażu jako ostatni i otrzymałem od Żołnierza najgorszy rower. Oczywiście, jak każdy z pacjentów, mogłem przed wycieczką poświęcić trochę wolnego czasu i doprowadzić wszystkie zepsute rowery do stanu używalności, ale ani im, ani mnie czynić się tego nie chciało. Jeśli już coś robiliśmy dla kliniki, to wyłącznie na życzenie naszych opiekunów, bo prawie wszyscy wraz z piciem i braniem straciliśmy chęć do pracy dla innych. Seniorowi też nie dostała się najlepsza maszyna. Berlińczyk zabrał mu sprzed nosa wybrany przez niego rower. Spojrzałem na Seniora, ale on tylko machnął ręką i wyprowadził z garażu starą prawie jak on damkę.

- Będzie ci z nią do twarzy - zażartowałem, ale Senior był już zbyt daleko, by mnie usłyszeć.

Tempo jazdy zaczął nadawać Trener Międzynarodowy. Po piętnastu minutach tej zbyt szybkiej jak na rower bez przerzutek i moje lata jazdy zwolniłem i obejrzałem się do tyłu. Gdzieś daleko dostrzegłem Seniora, który wracał do domu prowadząc swoją damkę. Bliżej mnie, obok dobrze ubitej leśnej drogi, zobaczyłem Owczarza, który okręcał koło od swojego prawie nowego roweru. Zawróciłem i podjechałem do niego.

-  Co robisz? - zapytałem.

-  Nie widzisz, zdejmuję łańcuch - odpowiedział.

-  Po co?

- By go rozbić w tym miejscu o te dwa kamienie. Możesz zrobić to samo i Trener Międzynarodowy nie będzie się mógł nas czepiać za zbyt wczesny powrót do kliniki z tak cudownej wycieczki.

-  Wiesz, ile czasu zajmie ponowne skucie tego łańcucha?

-  Przecież nie ja będę go skuwał - odpowiedział i uderzył kamieniem w łańcuch.

Każde wyjście do miasta musieliśmy wpisywać do zeszytu. Czynili to tylko ci, którzy byli pewni, że nie napiją się niczego zakazanego w knajpkach u podnóża Góry. Wszyscy ci, którzy schodzili na dół wyłącznie po to, by konsumować niedozwolone napoje, otwierali zeszyt, czytali uważnie wpisane tam nazwiska i odkładali go na miejsce. Bardziej przebiegli brali do ręki długopis i kreślili nim coś w powietrzu. W takich chwilach zawsze siedziałem z Seniorem na sofie pod oknem i obserwowałem ten teatrzyk uzależnionych. Miałem wytypowanych kilku pacjentów, którzy nie przyjechali na Górę po to, by się leczyć, ale po to, by w tych komfortowych warunkach spokojnie sobie popijać. Nie mogli tego czynić oczywiście tak często jak w normalnym życiu, ale w piątki wielu z nich ogarniało szczególne podniecenie, którego nie umieli ukryć. Nie było tu przecież gderliwych żon poszukujących od rana do wieczora alkoholicznych skrytek, a współlokator znał jak nikt na świecie nawet najmniejszą potrzebę uzależnionego.

W ich pokojach odbywały się pewnie w sobotnie noce bardzo ciekawe pijackie rozmowy, którym ja przysłuchiwać się niestety nie mogłem. W niedzielę wszystko musiało wrócić do normy, bo na poniedziałkowych zajęciach psychoterapeuci przyglądali nam się ze zdwojoną uwagą. Jestem przekonany, że poza Nieuchwytnym Pijakiem wszyscy inni pili kontrolowanie, co czyniło wykrycie ich dla personelu prawie niemożliwym. Zresztą wzmożone kontrole zrobiłyby bardzo wiele szkód wszystkim poszukującym na Górze ratunku pacjentom, bo przecież uzależniony najbardziej w trakcie leczenia potrzebuje zaufania. Siedząc na sofie szukałem potwierdzenia swoich przypuszczeń. Chciałem nawet założyć loterię pieniężną z typowaniem pacjentów, którzy pójdą do miasta bez wpisania się do zeszytu, ale Kokaheroin uznał ten pomysł za zbyt odważny.

Na Górę na kilka dni Szef Kliniki zapraszał żony uzależnionych, by poznały nasze codzienne życie. Organizował dla nich w czasie ich pobytu spotkania z prowadzącymi z nami zajęcia psychoterapeutami i rożne wykłady. Miało to im pomóc w zrozumieniu problemów ich mężów i przygotować je do życia z nimi po powrocie do domu. Pacjent, do którego przyjeżdżała jego lepsza połowa, wynajmował na okres jej pobytu pokój w hotelu i praktycznie znikał nam z oczu. Niektórzy oszczędniejsi uzależnieni wykupywali dla swoich żon kliniczne jedzenie i dzięki temu wszyscy do woli mogliśmy na nie patrzyć podczas posiłków. Inni degustowali rodzinnie w restauracjach, a po nich dumnie wprowadzali swoje panie do kliniki na zajęcia.

Czasami w oczekiwaniu na nie żony siadały w sali przed jadalnią i przyglądały nam się niepewnie. Z pewnością żadna z nich nie widziała tylu ćpunów i pijaków w jednym miejscu. Wszyscy wyglądaliśmy na zupełnie normalnych, bo czerwoność naszych twarzy znikała już po kilku dniach pobytu w klinice. Nie wiem, co one myślały, widząc na raz tak wielu uzależnionych, przypuszczam jednak, że właśnie w takiej chwili każda z nich mogła sobie wreszcie uświadomić, że tak samo jak one muszą żyć miliony innych kobiet i na to nie ma rady. Przecież lepszy jest zapity lub zaćpany, niż żaden. Niektóre z nich dochodząc do takiej konkluzji bezradnie spuszczały oczy, inne pewnie myślały pełne strachu o rozpoczęciu nowego życia z innym partnerem, a jeszcze inne chłonęły z tej chwili siłę do przyszłej walki o zatrzymanie na stałe normalności męża. Tragiczność tych kobiet była nie do zniesienia i czasami zaczynała unosić się w powietrzu, dobijając wszystkich wrażliwych. Do wielu pacjentów nie przyjeżdżał jednak nikt. Ich żony odeszły od nich przed przyjazdem na Górę i to właśnie oni zawsze najbardziej unikali spotkań z paniami innych pacjentów.

Patrząc na ubrania pacjentów i personelu kliniki próbowałem znaleźć przyczynę ich kompletnego bezguścia w doborze poszczególnych części garderoby. Zawsze Uśmiechnięta ubierała się ciągle w jakieś śmieszne spodnie, być może dlatego, by nie zwracać naszej uwagi na te części jej ciała, które mogły wywołać w nas samcze pragnienia. Ryba, pomimo dużych pieniędzy ulokowanych w bieliźnie i gatunku ubrań, wywoływała zawsze oślizgłe wrażenia. Szef Kliniki chodził w eleganckich, ale nienajmodniejszych marynarkach, a pielęgniarki pewnie nigdy nie zaglądały do innych, niż niemieckie, katalogów mody. Jedynie Dziewczyna Artysty starała się podkreślić swoją osobowość i poranny nastrój założonymi na siebie rzeczami, ale czasami naprawdę dobre ogólne wrażenie niszczyła jedna źle dobrana część garderoby. Pacjenci w większości nosili na sobie typowe niemieckie ubrania, które niczym nie różniły się od ubrań niemieckich turystów spotykanych przeze mnie w rożnych krajach Europy, tak bardzo odróżniających ich od innych narodowości. Wielu z nich na posiłki przychodziło w dresach, a Trochę Piwa czasami nawet w piżamie. Jedynie na Kokaheroinie można było na dłużej zatrzymać wzrok, ale i jemu nie było najbliżej do włoskiej lekkości.

O zmierzchu którejś soboty zobaczyłem za oknem światło księżyca przebijające się przez wyjątkowo gęstą mgłę. Wzywa mnie jak wilkołaka - pomyślałem, założyłem kurtkę i poszedłem na pierwsze swoje nocne spotkanie z mgłą.

Kiedy byłem już daleko od kliniki, zobaczyłem przed sobą przesuwający się promień światła księżyca po kropelkach mgły i postanowiłem iść za nim. Skręciłem w boczną dróżkę, ale natychmiast się zatrzymałem, bo zacząłem odczuwać jakiś nieznany mi dotąd rodzaj strachu, który pomimo że się bałem, nie wypływał z mojej duszy. Czułem się tak, jakbym bał się za kogoś innego. Wiedziałem, że ten ktoś jest gdzieś bardzo blisko, ale wiedziałem też, że moje zmysły nie wystarczą do tego, bym go ujrzał bądź dotknął. Promień księżyca zaczął to przybliżać, to oddalać się zachęcając mnie do dalszego spaceru. Jeśli pójdę dalej, mogę już nigdy nie odnaleźć drogi powrotnej, ale przecież muszę tam wejść, muszę tam wejść, bo takiej szansy nie otrzymam już po raz drugi od mgły - myślałem, zmuszając się do zrobienia pierwszego kroku.

Odruchowo wyjąłem z kieszeni malutki nożyk z otwieraczem do butelek, który zawsze nosiłem przy sobie na wypadek, gdybym musiał sobie kupić i otworzyć piwo, by zaznaczyć nim strzałką na drzewie moją drogę odwrotu. Po chwili namysłu schowałem go jednak do kieszeni, bo zrozumiałem, że w świecie, w który zaraz wejdę, takie strzałki nigdy nie wskażą mi niczego i ruszyłem z miejsca. Promień księżyca rozszczepił się na miliony innych i nad moją głową zobaczyłem świetlno-mgielny baldachim pokrywający całe niebo. Drzewa zatonęły we mgle, a baldachim stał się kulą. Choć bardzo chciałem, nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie miała ona żadnych konkretnych wymiarów, w tym samym czasie dotykała moich stóp i głowy i otwierała się nade mną i pode mną nieskończoną przestrzenią. Szedłem dalej i mimo, że czułem grunt pod nogami, wydawało mi się, że jestem zawieszony w przestrzeni. Dostrzec nie mogłem nigdzie nikogo, choć wiedziałem, że z całą pewnością nie jestem tu sam. Być może były to tylko przeczucia moich zmysłów, które okazały się tak bardzo nieprzydatne w tej krainie. Nie odczuwałem żadnego strachu, zapragnąłem tylko całym sobą, by moja dusza pozbawiła się wreszcie balastu ciała. I wtedy nagle promienie księżyca zaczęły kręcić się szybko, a kula zaczęła jednolicie połyskiwać księżycowym blaskiem. Choć nie odwracałem głowy, zobaczyłem w niej otwierane na nieskończenie krótką chwilę dwa przejścia zamykające jedną z osi kuli, po której szedłem, zdawały się one być wejściem i wyjściem. Za nimi były dwa zupełnie inne światy. Z jednego z nich przyszedłem, do drugiego nie mogłem dojść, choć bardzo chciałem. Każdy postawiony przeze mnie krok prowadził mnie do nikąd aż do chwili, kiedy naprężyłem się cały, by wypychać z mojego ciała duszę. Wtedy zacząłem spadać, a otaczająca mnie srebrna kula zmniejszyła się do wielkości piłeczki od ping-ponga i zatrzymała jakiś metr ode mnie na wysokości moich oczu. Spadanie zaczęło stawać się coraz szybsze. Mimo że kula hipnotyzowała mnie nieustannie, spokojnie rozejrzałem się wokół, ale mój wzrok nie mógł się przebić przez otaczającą mnie ze wszystkich stron ciemność. To trwało i trwało. Ten stan bytu i niebytu przerwałem kładąc dłonie na udach i przesuwając je w kierunku serca, by jeszcze raz spróbować oderwać moją duszę od ciała i wtedy wszystko nagle zniknęło, a ja znalazłem się na drodze prowadzącej do kliniki przy ławeczce, obok której spaliłem "Bełkot odchodzącego."

Po dwóch miesiącach kuracji praktycznie mogłem prowadzić jako przewodnik wycieczki po wszystkich leśnych ścieżkach w promieniu dziesięciu kilometrów od kliniki. Poznawałem je na nartach, chodząc na piechotę i jeżdżąc na rowerze. Spacery były najlepszym lekarstwem na wszystko. Wśród tych niezwykle pięknych drzew najłatwiej było odnaleźć samego siebie snując plany na przyszłość. Wiedzieli o tym wszyscy pacjenci, ale tylko nieliczni chodzili regularnie na spacery. Nie wiem dlaczego, ale w sobotę i w niedzielę wielu schodziło lub jechało autobusem do miasteczka u podnóża Góry. Rozumiałem tylko tych, którzy zaopatrywali się na dole w alkohol, inni włóczyli się po sklepach i kupowali produkty, które przecież były dostępne, co prawda po wyższych cenach, w naszym sklepiku.

W takie dni na leśnych ścieżkach nie spotykałem prawie nikogo. Senior nie chodził ze mną na zbyt długie spacery, bo nie pozwalało mu na to jego zdrowie, Kokaheroina to nie interesowało zupełnie, a z Owczarzem nie miałem już najlepszych kontaktów, Ślązak zaś wolał swoją stolarnię, do której przychodziłem wracając z lasu na plotki. Właścicielami większości tych ogromnych przestrzeni, które zwiedzałem, był kościół katolicki i dlatego zachowały one niezmieniony drzewostan od kilkuset lat. Mądrzy duchowni nie zgodzili się na wycinkę lasu, by zachować to miejsce dla następnych pokoleń, inni prywatni właściciele wydali takie zgody i niektóre miejsca na zawsze straciły swój urok. Reszty dopełnił huragan, który dopadł Górę na kilka lat przed moim przyjazdem, niszcząc wiele górskich zbocz. Bez względu na wybraną drogę, co kilkadziesiąt minut wchodziłem w puste przerażające przestrzenie, pełne wystających z ziemi pni drzew. Na ścieżkach leżały podstemplowane i przygotowane do transportu drzewa. Te widoki zawsze przygnębiały mnie ogromnie. Kiedy poznałem już w miarę dobrze okolice, zawsze starałem się tak wytyczyć swoją trasę wycieczki, by jak najkrócej wchodzić w te krainy śmierci bardziej przerażające mnie, niż cmentarze.

Kokaheroin w dniu huraganu jechał z żoną i dziećmi do znajomego na weekend w okolice Góry, ale padające na autostradę drzewa tak go wystraszyły, że zawrócił. Uczynił to wyłącznie dla swoich dzieci, rezygnując z oczekującej go u kresu podróży dawki kokainy. Na

jednym z naszych nielicznych wspólnych spacerów pokazał mi pień drzewa, na którym ktoś wypalił datę tego ataku nieba na Górę, jej zbocza i doliny. Zatrzymaliśmy się na chwilę przed tym nagrobkiem i z pewnością w tym jednym jedynym momencie Kokaheroin po raz pierwszy myślał wyłącznie o tym samym, co ja.

...>>>czytaj dalej

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet