Jeżeli chcesz zobaczyć, to najedź myszką na grafikę
Korespondencja z Krakowa
NIE TYLKO WE LWOWIE BEZ TRUMIEN I KRZYŻY Z LUDOBÓJSTWEM W TLE
Gdy w 1946 roku z Moskwy do Krakowa przyjechał nikomu nieznany Sergiusz Demakow i w otoczeniu partyjnej świty wytyczył kombinat i miasto Nową Hutę wszyscy byli zdumieni i przerażeni. Machnął bowiem ręką przed siebie i skazał : "tu budiet gorod, a tam kombinat", wskazując powtórnie, ale w kierunku przeciwnym. I tak miasto Nowa Huta z jej kombinatem zostały faktycznie wytyczone przez nieuka partyjnego, z politbiura, który nie zapomniał jeszcze ochrzcić przedmiotu wytyczeń imieniem wodza proletariatu, towarzysza Włodzimierza Iljicza Lenina.
W niedawnej przeszłości inny towarzysz, generalissimus Józef Stalin w otoczeniu świty; premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchila i prezydenta Stanów Zjednoczonych Franklina Delano Roosevelta, uprzednio w Teheranie, później w Jałcie, palcem po mapie wymazali z niej Kresy Wschodnie II RP na rzecz Związku Sowieckiego, m. in. rdzennie polski Lwów. Świta biła brawo, a toast Churchila: "trzykrotne hurra na cześć marszałka Stalina" pobił wszystkie inne. Świta uznała oczywistą dominację sowiecką nad Polską, a konferencja zakończyła się w atmosferze przyjaźni. Paralityk, również umysłowy /Roosvelt/, alkoholik /Churchil / i zbrodniarz wszechczasów, nieprzejednany wróg i morderca Polaków Stalin, w Jałcie zadecydowali o naszych losach po II wojnie światowej, oddając Polskę w ręce morderczego systemu sowieckiego, tym bardziej haniebnie, iż Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym znane były zbrodnie stalinowskie łącznie z pierwszym kłamstwem katyńskim.
Transakcja była identyczna jak w Monachium, gdzie Hitlerowi "przehandlowano" Czechosłowację.
W Jałcie było inaczej, nikt nikomu nie zagrażał, nie istniała jeszcze zimna wojna, a Kresy Wschodnie II RP ze Lwowem sprzedano Stalinowi bez dyskusji, wprost na jego żądanie, bez słowa protestu, bo cóż tam Polska, jakiś mały kraik, często bywała zmową katów.
Nie inaczej jest obecnie; jesteśmy świadkami drugiego kłamstwa katyńskiego.
Panowie prezydent i premier wznosząc w Jałcie kielichy toastu dla przypieczętowania następnej zbrodni dokonanej na narodzie polskim, jakoś zapomnieli o bitwie o Anglię, Tobruku, Monte Casino, "pomocy" armii sowieckiej bohaterskiemu Powstaniu Warszawskiemu, Katyniu, Miednoje, Charkowie, Starobielsku, czy Kozielsku i Ostaszkowie.
Lwów wówczas już krwawił sześć lat i krwawi nadal przeszło siedemdziesiąt lat, to pod okupacją sowiecką, to pod hitlerowską, znów sowiecką i obecnie ukraińską, jako miasto "wolnej" Ukrainy, oczywiście integralnej części agenturalnego imperium sowieckiej Rosji, której w pas kłania się obecnie polska racja stanu z rezydentem Komorowskim i premierem "miłości" Tuskiem.
Co będzie jutro?
Lwowianie z gołymi tyłkami zostali wysiudani ze swojego miasta w bydlęcych wagonach, bez wody i strawy, a to na "Ziemie Odzyskane", a to na Sybir, a to do kazamatów bolszewickich.
Wsio rawno, good bye. Po drodze nieszczęśnicy byli jeszcze przedmiotem okrucieństwa ukraińsko - hitlerowskiego batalionu Nachtigall na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie, gdzie wymordowano kwiat polskiej inteligencji - 45 profesorów wyższych lwowskich uczelni z trzykrotnym premierem II RP Kazimierzem Bartlem, lub mordów dokonanych przez hitlerowców przy współudziale ukraińskich nacjonalistów w lwowskich Brygidkach, w więzieniach przy ulicach Łąckiego i Zamarstynowskiej.
To był dopiero początek martyrologii ludności Kresów Południowo Wschodnich II RP z województw lwowskiego, stanisławowskiego , tarnopolskiego, wołyńskiego.
A cóż dzisiaj we Lwowie w kwietniu 2011 roku?
Każdego roku Święta Zmartwychwstania Pańskiego spędzam w moim rodzinnym mieście.
8 kwietnia 2011 r. we Lwowie odbył się marsz "nacjonalistów autonomicznych" na cześć 68 rocznicy utworzenia 14 Dywizji Grenadierów Waffen SS "Galicja". Według danych obecnych podczas akcji służb policyjnych, w marszu wzięło udział około 700 uczestników.
Na czele marszu, który wyruszył spod pomnika Stepana Bandery w kierunku placu Wolności, szedł koordynator akcji, radny Rady Miejskiej Lwowa z partii "Swoboda" Jurij Mychalczyszyn. W komentarzu wygłoszonym dla dziennikarzy określił akcję jako "tradycyjną", ponieważ już w ubiegłym roku podobny marsz się odbył jako "parada wyszywanek" (czyli ozdobionych charakterystycznym haftem koszul ukraińskich).
"To jest - patriotyczna młodzież Lwowa, która popiera idee sprawiedliwości społecznej i narodowej, która troszczy się o to, "aby Ukraińcy zachowali swoją pamięć historyczną, która występuje przeciwko temu, aby bojownicy o niepodległość Ukrainy byli piętnowani jako wspólnicy nazistowscy i wrogowie państwowości ukraińskiej" - powiedział.
Odnośnie Dywizji "SS Galizien" Mychalczyszyn podkreślił: "To są nasi bohaterowie, z których jesteśmy dumni, których będziemy bronić i których dzieło będziemy kontynuować".
"W rzeczywistości my nie słowami, ale czynem udowadniamy, że Lwów - to Bandersztadt, to stolica ukraińskiego nacjonalizmu" - dodał.
Bezpośrednio w trakcie przemarszu, uczestnicy skandowali hasła "Galicja" - Dywizja bohaterów!"," Melnyk, Bandera - Bohaterowie Ukrainy, Szuchewycz, Bandera - Bohaterowie Ukrainy!", "Jedna rasa, jeden naród, jedna Ojczyzna!","Pamiętaj , cudzoziemcze, tutaj gospodarzem jest Ukrainiec!", "Twoja obojętność - twoje niewolnictwo!"," Bandera przyjdzie, zaprowadzi porządek!" i inne.
Ponieważ niektórzy uczestnicy akcji ukrywali twarze pod ciemnymi maskami, jeden z nich wyjaśnił, że "są śledzeni przez służby "specjalne" i ukrywają swoje twarze dla własnego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa swoich rodzin".
W styczniu b.r. w czasie obchodów rocznicy bitwy pod Krutami odbył się we Lwowie marsz nacjonalistów ukraińskich z pochodniami. Uczestnicy marszu wznosili antypolskie okrzyki znane już przecież z przeszłości:
"Smert Lachom - sława Ukrainie"
"Lachy za San"
"Riazy Lachiw"
"Lachow budut rizaty i wiszaty"
"Dosyć już Lachy paśli się na ukraińskiej ziemi, wyrywajcie każdego Polaka z korzeniami".
Ukraińska służba graniczna nie jest życzliwa Polakom. W marcu 2011 w czasie przekraczania granicy w Medyce usłyszeliśmy z żoną od umundurowanego ukraińskiego funkcjonariusza, iż:
".. my was do tiurmy." .
W czasie podróży tramwajowej "kontrolerzy" zatrzymali tramwaj, kazali mnie i żonie wysiąść, doprowadzili nas do kantoru, pod groźba "tiurmy ", pobrali grzywnę kilkudziesięciu hrywien, po czym bez wystawienia pokwitowania uciekli.
4 lipca 1941 r. - hitlerowsko - ukraiński batalion Nachtigall na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie dokonał mordu 45 profesorów lwowskich wyższych uczelni.
Bezpośrednio po dokonaniu tej zbrodni oddziały ukraińskiego batalionu SS - Galizien maszerując ulicami Lwowa niosły transparenty z hasłami "Smert Lachom". Manifestanci to jednostka SS zbrodniczej niemieckiej formacji złożona z ukraińskich kolaborantów powołana przez Niemców dla uzupełnienia braków kadrowych.
"Wsławiła " się licznymi zbrodniami na Polakach.
Po ucieczce bolszewików ze Lwowa 22 czerwca 1941 roku brama do lwowskich Brygidek była otwarta. Sam widziałem na murach podworca krwawą maź mózgów więźniów zakatowanych tam przez NKWD kolbami karabinów.
Największą liczbę więźniów zamordowano we Lwowie. Część ewakuowano 22 czerwca 1941 roku na wschód pieszo, drogą na Tarnopol, Czortków , Berdyczów - aż do Moskwy, dokąd dotarli 28 sierpnia 1941 roku. W czasie marszu ci, którzy nie mogli nadążyć za kolumną, byli mordowani przez konwojentów.
Pozostali, załadowani w Moskwie do wagonów bydlęcych, przewiezieni zostali do Pierwouralska. W czasie przewozu wielu zmarło na tyfus.
Z ośmiuset wyprowadzonych ze Lwowa, ewakuację do Pierwouralska przeżyło tylko dwustu czterdziestu ośmiu.
Mimo ewakuacji części więźniów, więzienia lwowskie nie opustoszały, gdyż na miejsce ewakuowanych trafili tu nowi, aresztowani tuż po wybuchu wojny, zwłaszcza zaś po stłumieniu przez sowietów powstania ukraińskiego, jakie wybuchło 24 czerwca 1941 roku we Lwowie.
Wśród nowych więźniów znajdowali się zarówno Ukraińcy, Polacy i Żydzi. Łączną liczbę aresztowanych w tym czasie ocenia się na cztery do siedmiu tysięcy. Mordowanie więźniów rozpoczęto już 22 czerwca, choć - jak się wydaje - jeszcze nie na większą skalę. Starano się też jeszcze ten fakt ukrywać. Ciała zakopywano między innymi na Wzgórzach Wuleckich i na tak zwanych "Piaskach". 24 czerwca, również wskutek chaosu wywołanego ukraińskimi wystąpieniami zbrojnymi przeciw Sowietom, wybuchła w mieście panika, a w nocy z 24 na 25 czerwca służby więzienne NKWD opuściły na kilka godzin więzienia przy ul. Zamarstynowskiej, oraz "Brygidki" przy ul. Kazimierzowskiej.
Części więźniów "Brygidek" udało się wydostać z cel przez rozbite piece, których paleniska otwierały się od strony więziennych korytarzy. Ci, znajdujący się już w korytarzach, otwierali od zewnątrz drzwi innych cel uwalniając następnych więźniów, by następnie uciec na wolność przez bramę główną więzienia.
Część więźniów nie wykorzystała okazji obawiając się, iż jest to prowokacja ze strony strażników - pozostali oni w celach, albo zdecydowali się na podjęcie ryzyka ucieczki zbyt późno. W więzieniu na Zamarstynowie, gdzie zamieszanie trwało krócej i więźniowie nie wiedzieli o ucieczce personelu więziennego, pozostali oni w celach. Zamieszanie wywołane paniką minęło jednak dość szybko i 25 czerwca nad ranem NKWD powróciło do więzień, wzmocnione oddziałami wojsk pogranicza.
W "Brygidkach", więźniów znajdujących się jeszcze na dziedzińcu spędzono do budynku więziennego, a później do cel z pomocą ognia karabinów maszynowych. Do ostrzału wykorzystać miano też przejeżdżające w pobliżu sowieckie wozy bojowe. Po opanowaniu sytuacji, NKWD wypuściło więźniów kryminalnych i przystąpiło do likwidacji politycznych.
Egzekucji dokonywano w celach z broni palnej. Odgłosy strzałów tłumiły pracujące na pełnych obrotach silniki pojazdów stojących na dziedzińcu więzienia. 26 czerwca w nocy, w więzieniu przy ul. Jachowicza wywoływano w odstępach pięciominutowych więźniów politycznych, którym dla niepoznaki kazano zabierać ze sobą rzeczy osobiste, by następnie mordować ich w piwnicy więzienia strzałem w tył głowy. Zwłoki zamordowanych wynoszono na noszach i wrzucano do dużego, wypełnionego ponad powierzchnię wykopu, który na koniec przysypano cienką warstwą piasku. W więzieniu przy ul. Zamarstynowskiej, po powrocie NKWD również zaczęto wyciągać więźniów z cel. Następnie prowadzono ich na dziedziniec więzienny, gdzie dokonywano egzekucji. Także i tu jej odgłosy zagłuszano za pomocą pracujących silników.
Więźniów wymordowano również w więzieniu przy ul. Łąckiego, gdzie miano przy tym dopuszczać się szczególnego okrucieństwa, oraz w siedzibie NKWD przy ul. Pełczyńskiej. Ten ostatni obiekt miał 24 czerwca stać się celem nieudanego ataku bojówek ukraińskich, dążących do uwolnienia więźniów . Jak się wydaje, mordu dokonały oddziały wojsk pogranicza NKWD, które wcześniej opanowały sytuację w więzieniach po ucieczce służb więziennych.
W tym kilkudniowym, chaotycznym okresie, władze sowieckie zdążyły jeszcze rozplakatować w mieście zarządzenie, nakazujące wydawanie zbiegów i grożące karą za ich ukrywanie .Tylko nieliczni przeżyli masakrę więźniów w więzieniach lwowskich. Na Zamarstynowie ocalało kilka kobiet i około sześćdziesięciu mężczyzn .
Pewna liczba kobiet i mężczyzn uratowała się z opuszczonego przez NKWD po raz drugi więzienia przy ul. Kazimierzowskiej. Po wydarzeniach z 24 na 25 czerwca, więźniowie nie próbowali już uciekać. Zawiódł ich, być może, instynkt samozachowawczy na wieść o uwolnieniu więźniów kryminalnych, oraz fakt, iż większość z nich nie była skazana przez sowiecki wymiar sprawiedliwości na karę śmierci. Wywoływani z cel szli więc bez oporu licząc na to, iż wychodzą na wolność.
Przeżyli tylko ci, których nie zdołano z braku czasu wywołać, lub też ci, którzy zapędzeni nie do swoich cel, nie zgłosili się, gdy wywoływano ich nazwiska. Szacunkowe dane wskazują, że w więzieniach lwowskich zginęło łącznie kilka tysięcy więźniów.
Pierwsze meldunki jednostek niemieckiego XLIX Korpusu Armijnego, które 30 czerwca zajęły miasto, były bardzo nieprecyzyjne i podawały liczby rzędu od kilkuset do nawet kilku tysięcy ofiar. Jak się wydaje, próbie uściślenia liczby ofiar stanął na przeszkodzie strach przed wybuchem epidemii chorób, który zmusił Niemców nie tylko do zaniechania dokładnych prac ekshumacyjnych, ale również i do oddania rodzinom zwłok, których tożsamość ustalono 31 lipca 1941 roku, w meldunku Einsatzgruppen ze Lwowa precyzującym liczbę ofiar od trzech do czterech tysięcy. Narodowość ofiar określono jako ukraińską, bez uwzględnienia Polaków.
Ukraiński Czerwony Krzyż w apelu z 7 lipca, skierowanym do niemieckiej komendantury Lwowa, podaje liczbę czterech tysięcy zamordowanych. Organizacja ta zwróciła się jednocześnie o pozwolenie na zbadanie miejsca zbrodni przez przedstawicieli Czerwonego Krzyża z krajów neutralnych . Polska i ukraińska prasa "gadzinowa", która w lipcu 1941 roku rozpisywała się szeroko na temat zbrodni, o konkretach, a w szczególności o liczbach wypowiadała się nie wiele. "Goniec Codzienny" na przykład podawał, iż w "Brygidkach" zginęło około jednego tysiąca osób, a "Krakivski Visti" określały ogólną liczbę ofiar ze wszystkich lwowskich więzień na dwa do trzech tysięcy - z siedmiu tysięcy aresztowanych po 22 czerwca - przy czym tożsamość miano ustalić w przypadku siedmiuset.
Niemiecka propaganda oficjalna, wykorzystująca wielokrotnie sprawę sowieckiego mordu, podwyższyła liczbę ofiar nawet od siedmiu do ośmiu tysięcy, z czego trzy tysiące miało zginąć na Zamarstynowie, a cztery tysiące na ul. Łąckiego.
Jeden z głównych organów prasowych polskiego podziemia - "Biuletyn Informacyjny" - w numerze z 17 lipca 1941 roku podał cztery tysiące, jako łączną liczbę ofiar mordów sowieckich we Lwowie.
Natomiast Władysław Studnicki, w wydanej legalnie w czasie okupacji niemieckiej publikacji, podsumowującej sowiecką działalność na Kresach w latach 1939-1941, podaje liczbę tysiąca dwustu dwudziestu zamordowanych, w tym sześciuset Ukraińców, czterystu Polaków, oraz dwustu dwudziestu Żydów.
Analiza podanych liczb i ich źródeł pozwala przyjąć najczęściej cytowaną liczbę czterech tysięcy za najbardziej wiarygodną. I to mimo, iż według ujawnionej dokumentacji NKWD "ubyło według pierwszej kategorii" (w urzędowej terminologii NKWD eufemizm oznaczający wykonane egzekucje), tylko dwa tysiące czterystu sześćdziesięciu czterech więźniów.
Ta sama dokumentacja twierdzi, iż pozostawiono w więzieniach przeszło półtora tysiąca więźniów, podczas gdy relacje wskazują na odnalezienie co najwyżej kilkuset tych, którzy ocaleli .Podobnych zbrodni NKWD dokonało także w innych miejscowościach Kresów Południowo - Wschodnich.
22 czerwca 1941 roku straż graniczna NKWD spaliła w Oleszycach, obok Lubaczowa więźniów przetrzymywanych w zamku Sapiehów.
Prawdopodobnie 26 czerwca - według świadectwa polskiego - zamordowano w więzieniu w Rudkach przetrzymywane tam osoby, a ich zwłoki przewieziono następnie do pobliskiego lasku. Odnalezionych zostało dziewięć zwłok, z których rozpoznano cztery, przeważnie aresztowanych po 22 czerwca przedstawicieli miejscowej inteligencji.
Część więźniów zdołała uwolnić się podważając drzwi cel ryglami od pieców i uciec, kiedy NKWD na jakiś czas opuściła więzienie. Wkrótce potem enkawudziści jednak wrócili, choć na krótko i w odwecie mścili się na okolicznej ludności. Źródła niemieckie oszacowały liczbę ofiar NKWD w Rudkach i pobliskim Komarnie na około dwieście. Mieli wśród nich być mężczyźni, jak też kobiety i dzieci wyłącznie narodowości ukraińskiej, co w przypadku Rudek jest niezgodne z prawda, gdyż wśród ofiar byli tam także Polacy.
W Drohobyczu funkcjonowały dwa więzienia NKWD - większe, przy ul. Truskawieckiej, zwane również (jak jedno z więzień we Lwowie) "Brygidkami", oraz areszt śledczy przy ul. Stryjskiej. W ostatnich dniach czerwca, NKWD wyprowadziło na dziedziniec więźniów z cel aresztu przy ul. Stryjskiej informując ich, że zostają wypuszczeni na wolność.
Gdy znaleźli się już na dziedzińcu, z wież strażniczych otwarto do nich ogień z karabinów maszynowych. Pod zwałami trupów przeżyli tylko nieliczni.
Prasa ukraińska donosiła o niemal dwóch tysiącach ofiar, choć wydaje się, iż jest to liczba znacznie zawyżona - nie została ona tez potwierdzona przez polskich świadków, mówiących o kilkudziesięciu lub co najwyżej kilkuset zamordowanych.
Również wyniki ekshumacji, przeprowadzonej na terenie drohobyckiego więzienia, skłaniają do uznania za bliższą prawdy liczbę poniżej tysiąca. W wykopach na terenie więzienia znaleziono kilkaset szkieletów i ślady wskazujące na spalenie podobnej liczby zwłok ludzkich. Jeśli nawet dodać do tego pewną liczbę zamordowanych, których zwłoki zostały pochowane osobno przez rodziny, liczby podane przez ukraińską "gadzinówkę" należy uznać za zbyt wysokie. Wciąż nie wyjaśniony do końca pozostaje los więźniów drohobyckich "Brygidek". W piwnicach więzienia w Borysławiu NKWD zamordowało kilkudziesięciu młodych ludzi, głównie Ukraińców, choć byli tam także Polacy.
Przed śmiercią ofiary okrutnie torturowano, a odgłosy znęcania się zagłuszano warkotem pracującego na dziedzińcu silnika traktora. W Bóbrce, w znajdującym się obok sądu więzieniu znaleziono - według świadka polskiego - zwłoki 9-10 osób, zamordowanych przez NKWD. Zwłoki miały być popalone kwasem solnym w celu uniemożliwienia identyfikacji. Niemiecki meldunek wojskowy z tej miejscowości donosił o szesnastu ofiarach narodowości ukraińskiej .
W Nadwornej część więźniów została wyprowadzona do pobliskiej Bystrzycy Nadworniańskiej, gdzie nad rzeką Bystrzycą zamordowano około osiemdziesiąt osób, w tym kobiety i dzieci.
Ofiary zabijano uderzeniem kolby karabinu w potylicę. W Żółkwi - według relacji polskich świadków i późniejszych ustaleń - w więzieniu w Zamku Żołkiewskich NKWD zamordowało przed ucieczką trzydziestu czterech więźniów.
Także w tym przypadku, pierwsze niemieckie meldunki wojskowe podawały zawyżoną, jak się wydaje, liczbę od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu ofiar, wyłącznie narodowości ukraińskiej. Nie jest to zgodne z prawda, gdyż udowodniono, że wśród ofiar byli również Polacy. Z masakry uratowało się kilka osób; udało im się wybić dziurę w piecu znajdującym się w celi i wydostać na wolność.
Wśród uratowanych był również jeniec niemiecki. Trzydziestu więźniów zostało zamordowanych przez NKWD w Szczercu, a ich zwłoki ukryto w stodole miejscowego probostwa.
Kilkuset więźniów zamordowało NKWD w Brzeżanach. Od 26 czerwca odgłosy dokonywanej zbrodni głuszono warkotem pracującego silnika. W nocy 29 czerwca, zwłoki rozstrzelanych wrzucono do rzeki Złota Lipa. Informacje te potwierdzają niemieckie meldunki wojskowe. Ponadto w więzieniu znaleziono zwłoki dalszych stu pięćdziesięciu ofiar, a około siedemdziesiąt w zamaskowanych wykopach w okolicy brzeżańskiego zamku. Uratowało się osiemdziesięciu więźniów, którzy ocalenie zawdzięczają ucieczce enkawudzistów.
Źródło niemieckie wspomina także o znalezieniu kilkunastu okaleczonych zwłok w piwnicy jednego z domów w Premyślu. 22 czerwca, wobec groźby zajęcia Przemyśla przez wojska niemieckie, wyprowadzono z tamtejszego więzienia dwie grupy więźniów. Kilkuset więźniów politycznych doprowadzono do aresztu w Dobromilu, a druga kolumna, złożona w większości z ponad dwustu więźniów kryminalnych, natrafić miała - według informacji ukraińskiej - na niemiecki patrol, który ich uwolnił. Świadomi oczekującego ich losu, konwojenci sowieccy mieli popełnić samobójstwo. Więźniów, doprowadzonych do Dobromila, zamordowano 26 i 27 czerwca razem z przebywającymi tam już wcześniej. Początkowo, wyprowadzanych pojedynczo, zabijano uderzeniem młotem w potylicę, by następnie tych, którzy opierali się wyjściu z cel, wystrzelać przy użyciu broni maszynowej.
Z masakry ocalało zaledwie kilka osób. Część zwłok wywieziono samochodami do nieczynnego szybu kopalni soli w pobliskim Łącku. Niektóre relacje świadków polskich wskazują na to, iż oprócz zwłok przywiezionych z dobromilskiego więzienia, wrzucano tam również żywych więźniów przyprowadzonych bezpośrednio z Przemyśla. Szacunki łącznej liczby ofiar są bardzo rozbieżne.
Źródła ukraińskie, a za nimi niemieckie podają, iż ofiarą NKWD w powiatach dobromilskim i przemyskim padło około tysiąca Ukraińców. Zaliczono do tej liczby zapewne i osoby narodowości polskiej. Według tego samego źródła, w więzieniu w Dobromilu znaleźć miano też ponad pięćdziesiąt zwłok więźniów, zamordowanych przez NKWD 27/28 czerwca.
Ocaleć miało pięciu więźniów. Zwłoki zamordowanych znaleziono też w innych obiektach w mieście, zajmowanych przez NKWD. W szybie w Łącku natrafiono na około pięćset do sześciuset - wydobyto siedemdziesiąt siedem.
Dostępne dane zdają się potwierdzać jedną z relacji polskich, mówiącą o czterystu do pięciuset więźniach, przyprowadzonych do Dobromila z Przemyśla, a po zamordowaniu o wywiezieniu ich zwłok do wspomnianego szybu.
Inne polskie relacje opisują terror, jaki NKWD stosowało wobec mieszkańców obu powiatów w ostatnich dniach przed wkroczeniem Niemców. Bliżej nieznaną liczbę więźniów zamordowało NKWD w Stanisławowie.
Odgłosy rozpoczętej wkrótce po 22 czerwca akcji mordowania zagłuszano warkotem pracujących silników pojazdów. Według prasy ukraińskiej, zginąć miało około dwóch i pół tysiąca więźniów.
Relacje polskich świadków i doniesienia prasy węgierskiej, odnotowane w polskiej prasie emigracyjnej, mówiły również o uratowaniu się dużej liczby więźniów - być może około tysiąca - którym udało się zbiec w czasie chwilowego opuszczenia więzienia przez NKWD.
Pomoc uwięzionym niósł na czele grupy młodzieży ze Strzelca i Przysposobienia Wojskowego kapitan Ignacy Lubczyński. Więźniowie uciekali, między innymi, przez ogrody więzienne.
NKWD wróciło jednak i dokończyło mordu na pozostałych więźniach. 23 czerwca NKWD przystąpiło do likwidacji więźniów w Sądowej Wiszni. Przedtem, przywieziono około siedemdziesięcioosobowa grupę więźniów z Przemyśla i Mościsk - ci zostali zabrani do egzekucji jako pierwsi. Po jej wykonaniu kolej przyszła na więźniów - mieszkańców Sądowej Wiszni. Enkawudziści wymordowali ich na dziedzińcu więzienia seriami z broni maszynowej - tak i tutaj, odgłosy egzekucji zagłuszano warkotem silników. Egzekucja nie została dokończona na skutek ucieczki NKWD.
Nad ranem rodziny uwięzionych włamały się do więzienia, uwalniając około pięćdziesięciu ocalałych, głównie mieszkańców miasteczka i okolic - Polaków i Ukraińców.
Ciała ofiar NKWD, w liczbie około siedemdziesięciu, znaleziono w pobliskim lasku, obok miejscowego kościoła. Ocaleni więźniowie nie mogli jeszcze przez kilka dni powrócić do domów z powodu obecności sowieckiej w okolicy.
W Stryju enkawudziści wymordowali więźniów w więzieniu przy ul. Trybunalskiej, oraz w siedzibie NKWD.
Według świadków polskich, zabijano więźniów prowadząc ich rzekomo do łaźni. Tam byli mordowani narzędziami do uboju bydła, lub strzałem w potylicę, a następnie ich ciała - często tylko ogłuszonych - wrzucano do dołów kloacznych na podwórzu, lub do wykopu z wapnem.
Razem z ciałami ofiar wrzucono do kanałów zapasy żywności. Z masakry ocaleli tylko niektórzy - ci, którym udało się wydostać z więzienia po ucieczce NKWD, lub zostali uratowani przez przybyłych z pomocą mieszkańców miasta. Ocalała, m. in. grupa Polaków, którzy po ucieczce strażników wydostali się z celi na korytarz przez piec. Tam napotkali już grupę polskich kolejarzy spieszących z pomocą.
Wśród znalezionych w siedzibie NKWD zwłok, wiele nosiło ślady bestialskiego okaleczenia. Liczba ofiar narodowości polskiej i ukraińskiej sięgała od stu do kilkuset.
Z więzienia w Złoczowie wyprowadzono tuż po 22 czerwca kolumnę około stu więźniów, którym naczelnik więzienia oświadczył, że zostaną doprowadzeni do najbliższej stacji kolejowej i wywiezieni w głąb Związku Sowieckiego. Po dojściu do wsi Folwarki, konwojenci rozpoczęli z broni maszynowej egzekucję prowadzonych. Ocaleć miało tylko trzech więźniów, którzy zdecydowali się na ucieczkę, wykorzystując zamieszanie spowodowane niemieckim nalotem. Tych, którzy pozostali w więzieniu, również zamordowano.
Według relacji ukraińskiej zginęło sześciuset czterdziestu dziewięciu więźniów, z czego rozpoznać miano czterdziestu siedmiu - Ukraińców.
Uciekając, enkawudziści pozostawili dokumentacje więzienną, która dostała się w ręce okolicznej ludności. Według ustaleń Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Łodzi, po wkroczeniu Niemców, zwłoki ofiar znaleziono w ogrodzie więziennym oraz na dziedzińcu.
Mogło ich być znacznie więcej, niż pierwotnie sądzono - niektóre świadectwa mówią nawet o około dwóch tysiącach ofiar. NKWD wyjątkowo "sumiennie" miało wykonać swe zadanie, gdyż nikt z więźniów prawdopodobnie nie ocalał. W Samborze, tuż po wybuchu niemiecko-sowieckiego konfliktu, NKWD również zaczęło rozstrzeliwać więźniów. Początkowo mordowano ich małymi grupkami, aby następnie, nocą z 24 na 25 czerwca, wyprowadzić na dziedziniec więzienia duża grupę i zmasakrować ogniem karabinów maszynowych i granatami. Jeden z więźniów wydostał się z masakry i krzykiem zaalarmował pozostałych. Ci uwolnili się z cel i, korzystając z ucieczki części enkawudzistów, podjęli próbę wydostania się poza więzienie.
Ostrzeliwani przez pozostałych jeszcze strażników, zdołali jednak rozbić bramę główną i zbiec. Świadkowie polscy podają przeważnie liczbę ponad pięciuset ofiar, znalezionych w samym więzieniu, oraz sto szesnaście zwłok w wykopach nad Dniestrem. Ta ostatnia liczba została potwierdzona w wyniku przeprowadzonej ekshumacji. Akcją mordowania więźniów kierować mieli: sowiecki prokurator Stupakow i naczelnik więzienia Milczenko.
Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej przystąpiono do ewakuacji części więźniów z Czortkowa. Według relacji świadka polskiego, kolumnę więźniów pędzono droga na Żytomierz, przez Winnice i Humań.
Słabnących dobijano po drodze tak, że większość została zamordowana przed dotarciem do Humania.
Inną grupę więźniów transportowano koleją przez siedemnaście dni z Czortkowa do Gorkiego. Podróż w wagonach, pełnych odchodów zwierzęcych, odbywała się w ścisku i upale, co spowodowało dużą śmiertelność - w jednym z wagonów ze stu trzydziestu pięciu osób zmarły trzydzieści cztery.
Ciała zmarłych strażnicy usuwali co kilka dni. Pozostałych w czortkowskim więzieniu NKWD zamordowało przy użyciu karabinów maszynowych, a ich zwłoki zakopano na dziedzińcu więziennym.
Uciekając z miasta, enkawudziści dokonali też wielu aktów gwałtu i rabunku na ludności. Zamordowali m.in. kilku zakonników - dominikanów w ich siedzibach w mieście i poza miastem, nad przepływającym w pobliżu Seretem. Tuż przed zajęciem Tarnopola przez Niemców, NKWD wyprowadziło z tamtejszego więzienia kolumnę ponad tysiąca więźniów. Było wśród nich wielu przedstawicieli polskiej inteligencji, aresztowanych już po 22 czerwca.
Według świadectwa polskiego, nie wytrzymujących tempa marszu mordowano . Mordy rozpoczęły się już na ulicach Tarnopola. Pozostałych więźniów, głównie Ukraińców, NKWD zamordowało. Wśród ofiar byli także niemieccy jeńcy wojenni.
Ciała wrzucono do piwnic i do wykopu na podwórzu więziennym. Według niemieckiego meldunku wojskowego, zginąć miało ponad dwustu więźniów i dziesięciu niemieckich jeńców wojennych. Świadkowie polscy szacowali liczbę ofiar na mniej więcej tysiąc, a prasa polska w Wielkiej Brytanii wspominała za prasą niemiecką o kilkuset.
Na liczbę dwudziestu ofiar szacuje polski świadek liczbę więźniów, zamordowanych przez NKWD w Kamionce Strumiłowej, a dokonanie zbrodni w tamtejszym więzieniu potwierdziła również ówczesna prasa ukraińska .
W Kołomyi, likwidacją więzienia kierować miał prokurator o nazwisku Rak. Zginęli także - jak podawała prasa ukraińska - więźniowie w Przemyślanach, Pasiecznej, Otyni i Mikołajowie nad Dniestrem, a według polskich świadectw - również w Żydaczowie, Horodence i w Busku . Potwierdzają to świadectwa zebrane przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Łodzi.
NKWD likwidowało również więźniów na terenie Wołynia. W Równem zamordowano - jak podają świadectwa polskie - kilkuset więźniów. W Dubnie część więźniów, wypędzonych na podwórze, zmasakrowano ogniem karabinów maszynowych i granatami - innych mordowano w celach.
Według dość zgodnych ocen niemieckich, ukraińskich i polskich, zginąć miało ponad pięćset osób. Według tych źródeł część więźniów miała ocaleć uwolniona przez okoliczną ludność i nadciągające oddziały niemieckie, którym udało się też ująć enkawudzistów.
W Krzemieńcu, ofiarą NKWD miało paść półtora tysiąca osób - według świadectw polskich.
Również w Łucku, po wyprowadzeniu kilkutysięcznej grupy więźniów na dziedziniec więzienny, oddzielono przeszło 1500-osobową grupę Ukraińców , którą następnie przeprowadzono na sąsiednie podwórze i tam zamordowano ogniem karabinów maszynowych. To samo uczyniono z pozostałymi więźniami.
Do cel, w których byli jeszcze więźniowie, enkawudziści wrzucali granaty. W sumie, według świadectw polskich i ukraińskich, zginąć miało od dwóch do czterech tysięcy więźniów.
W Sarnach, na dwa dni przed ucieczką, NKWD dokonało jeszcze aresztowań wśród polskiej inteligencji, by następnego dnia rozstrzelać niemal wszystkich znajdujących się w tamtejszym więzieniu.
Świadectwa polskie mówią również o likwidacji więźniów we Włodzimierzu Wołyńskim.
Śmiertelne żniwo zbierała również akcja wymierzona przeciwko narodowi polskiemu na Wołyniu dokonana przez nacjonalistów ukraińskich UPA i OUN.
Przyznaną po raz pierwszy nagrodę im. Józefa Mackiewicza otrzymali Władysław i Ewa Siemaszkowie za pracę "Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945", która ukazała się nakładem wydawnictwa "Von Boroviecky".
Jacek Trznadel, jeden z jurorów, określił nagrodzoną książkę jako dzieło epokowe i unikatowe. - Tak jak zostało przez historyków stosunkowo dokładnie opracowane ludobójstwo hitlerowskie i sowieckie - mówił Trznadel - tak nie było dotąd książki, która ukazałaby ogrom zbrodni dokonanej przez Ukraińców, z których rąk w latach 1939-1945 zginęło 50-60 tys. Polaków / liczba ofiar dotyczy "Rzezi Wołyńskiej"- dopisek autora /.
Unikatowe są też relacje zamieszczone w pracy Siemaszków, gdyż opis okrucieństw przewyższa wszystko, co znaliśmy z literatury polskiej, łącznie z rzezią w Humaniu i tymi wydarzeniami, o których mówił Wyspiański: "Mego dziada piłą rżnęli/ Myśmy wszystko zapomnieli".
Przewodniczący jury, Marek Nowakowski zaakcentował fakt, że w książce Władysława i Ewy Siemaszków (ojca i córki) znajdują się również relacje o Żydach, którzy na Wołyniu pierwsi padli ofiarą rzezi, a także opisy tych wypadków, w których Ukraińcy nieśli Polakom pomoc, narażając, a i tracąc własne życie.
Ewa Siemaszko powiedziała, że w pracy, nad którą pracowała z ojcem dziesięć lat, znalazły się informacje z 1721 jednostek administracyjnych Wołynia, a więc wsi, chutorów, kolonii, osad, majątków, miast i miasteczek. Z 1787 jednostek administracyjnych Wołynia takie informacje nie zostały zebrane. Dzieło Władysława i Ewy Siemaszków będzie zatem kontynuowane.
- Musieliśmy zastąpić w pracy zawodowych historyków, którzy nie kwapili się z podjęciem tego tematu, uważanego za wysoce drażliwy - powiedziała Ewa Siemaszko. - Istnieje lęk przed presją pewnych środowisk i mediów.
Charakterystyczne, że pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej prowadzi oficjalne działania w sprawie ludobójstwa dokonanego na Wołyniu, jak zresztą i w pozostałych wschodnich województwach Rzeczypospolitej Polskiej, natomiast pion drugi - edukacji narodowej, w ogóle nie dopuszcza użycia takiego określenia.
Nagroda im. Józefa Mackiewicza (7 tys. dolarów i złoty medal z wizerunkiem patrona nagrody i słowami "Jedynie prawda jest ciekawa") wręczona została laureatom w Galerii Porczyńskich w Warszawie.
Sprawą okrutnych mordów dokonywanych na Polakach na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej zajmuje się od wielu lat również historyk zatrudniona w Akademii Górniczo - Hutniczej dr Lucyna Kulińska. Swoimi pracami wzbogaciła historię tego okresu o wiele niepowtarzalnych prac o wybitnym ciężarze gatunkowym.
Dr Lucyna Kulińska zajmuje się również publicystyką dotyczącą tego tragicznego okresu. W ofiarowanej mi książce "Dzieci Kresów III" dokumentuje zbiór wspomnień osób, które jako dzieci, lub bardzo młodzi ludzie przeżyli gehennę ukraińskiego ludobójstwa, będący niejednokrotnie bezpośrednimi świadkami mordów dokonywanych na ich bliskich, krewnych, czy sąsiadach. "Dzieci Kresów III" to wstrząsający materiał źródłowy, niezastąpiony w badaniach nad historią eksterminacji narodu polskiego.
Wg. informacji autorki na okładce książki widnieje fotografia zmarłego, uprzednio torturowanego mężczyzny, bez nosa, będąca postacią ojca chłopca około 5-6 letniego obserwującego zmarłego. W górnej części fotografii widoczni są matka chłopca i dziadek.
Ten chłopiec będący świadkiem okrutnej śmierci swojego ojca to Marian Kladny, obywatel Polski i Stanów Zjednoczonych zamieszkały obecnie w Wielkich Mostach na Ukrainie. Jak wynika z przedłożonych mi dokumentów, 6 listopada 1943 roku oddział UPA, który wkroczył do Mostów Wielkich, w okrutny sposób, na oczach p. Mariana i reszty rodziny, zamordował jego ojca Władysława.
Okrutne były losy Mariana Kladnego po zamordowaniu jego ojca, jak i w czasie trwania Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Ludowej.
Obecnie Marian Kladny znajduje się bez pracy i bez środków do życia. Zwracał się o pomoc finansową do prezydenta Stanów Zjednoczonych, oraz do Gabinetu Marszałka Senatu, Ministra Spraw Zagranicznych RP. Bezskutecznie.
Obszerny materiał źródłowy badań dr Lucyny Kulińskiej znajduje się m.in. w książce autorstwa Janusza M. Palucha "Rozmowy o Kresach i nie tylko". Ta unikalna książka - dokument pisana była przez autora 15 lat w okresie 1995 - 2010. Stanowi ona zbiór wywiadów przeprowadzonych w tym okresie przez autora z licznymi historykami, publicystami i osobami związanymi z historią Kresów Południowo - Wschodnich II Rzeczypospolitej.
Autor przeprowadził wywiady m.in. z:
Januszem Kurtyką,
Ks. Tadeuszem Isakowiczem - Zaleskim,
Jerzym Hordyńskim,
Jerzym Węgierskim,
Ks. Józefem Wółczańskim,
Dr Lucyną Kulińską,
Tadeuszem Noworolskim,
Stanisławem Dziedzicem
Aleksander Szumański
09.05.2011r.
RODAKnet.com