KSIĄDZ, KTÓRY MUSIAŁ ZGINĄĆ
Po 18 latach od morderstwa jednego z najbardziej nieustraszonych polskich kapłanów czasu PRL - księdza Sylwestra Zycha - wciąż nie znamy nazwisk sprawców ani okoliczności jego śmierci. Czy kiedykolwiek je poznamy? Tak czy inaczej - warto uczcić pamięć kapłana, który całym swoim życiem i męczeństwem dał wspaniałe świadectwo prawdzie Ewangelii.
11 lipca 1989 roku przy dworcu PKS w Krynicy Morskiej, kilkaset metrów od klubu nocnego "Riviera", znaleziono ciało mężczyzny w średnim wieku. Była godzina 2:15 w nocy. Przybyła na miejsce lekarka stwierdziła zgon, który nastąpił - wedle późniejszych ustaleń prokuratury - w wyniku zatrucia alkoholem. Denat miał go we krwi ponad trzy promile.
Prowadzący śledztwo prokurator Wojciech Mazurek nie przejął się innymi śladami na ciele ofiary, które stwierdzono już w trakcie sekcji zwłok - czterema złamanymi żebrami, urazami głowy oraz nakłuciami w pobliżu żył. Być może "szczegóły" te zostałyby przez prokuratora dostrzeżone, gdyby nie fakt, że ofiarą okazał się ksiądz Sylwester Zych.
Prokurator nie zastanowił się też nad zarejestrowanym na taśmie magnetofonowej testamentem, który ksiądz Zych sporządził prawie dwa lata przed śmiercią - 13 października 1987 roku. Wyraził w nim cały swój strach i całą swoją nadzieję: "Czuję, że zbliża się mój dzień - czas spotkania z Panem, który uczynił mnie swoim kapłanem. Solidarnym sercem jestem ze wszystkimi, którzy dążą do Polski wolnej i niepodległej... Niech dobry Bóg was błogosławi i sprawi, abyśmy mogli spotkać się na gruzach komuny." .
Ksiądz Sylwester Zych nagrał swój testament niespełna rok po wyjściu z więzienia, w którym odsiadywał kilkuletni wyrok za "przynależność do nielegalnej organizacji zbrojnej i posiadanie broni bez zezwolenia". Już wtedy przewidywał, że ktoś czyha na jego życie.
Wyrok
Ksiądz Sylwester przyszedł na świat 19 maja 1950 roku we wsi Ostrówek (dziś w województwie mazowieckim). W wieku 20 lat postanowił wstąpić do warszawskiego Seminarium Duchownego. Niedługo po jego ukończeniu poważnie zainteresowała się nim komunistyczna Służba Bezpieczeństwa, zaniepokojona rosnącą popularnością młodego kapłana wśród młodzieży z rozlicznych miejscowości, w których odprawiał msze (Czerniewice, Tłuszcz, Stanisławów, Grodzisk Mazowiecki).
Wkrótce potem ksiądz Zych miał po raz pierwszy narazić się fukcjonariuszom reżimu - w drugiej połowie lat siedemdziesiątych zainicjował bowiem głośną akcję wieszania krzyży w okolicznych szkołach i przedszkolach. Ten odważny akt wiary, a zarazem braku pokory wobec władz, nie mógł jednak pozostać bez wyraźnego odzewu. Okazja do uciszenia niewygodnego kapłana pojawiła się zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego - w roku 1982.
Właśnie wtedy, 23 lutego, dwóch nastoletnich członków powołanej konspiracyjnie organizacji "Powstańcza Armia Krajowa" próbowało rozbroić w warszawskim tramwaju starszego sierżanta milicji: Zdzisława Karosa. Gdy przez przypadek doszło do szarpaniny, jeden z licealistów użył broni - kula trafiła w Karosa, strzał okazał się śmiertelny. Poszukiwania zabójcy, 17-letniego Roberta Chechłacza z Grodziska Mazowieckiego, szybko doprowadziły milicję do księdza Zycha. Na plebanii znaleziono broń, z której zginął milicjant...
Propaganda komunistyczna natychmiast wykorzystała ten fakt do przedstawienia duchownego jako lidera siatki terrorystycznej, stanowiącej śmiertelne zagrożenie dla ustroju i bezpieczeństwa społecznego. Po pokazowym procesie - wyrokiem z 8 września 1982 roku - skazano księdza na 6 lat więzienia. Robert Chechłacz otrzymał karę 25 lat więzienia, inni członkowie "Powstańczej Armii Krajowej" - od 2 do 13 lat. Ksiądz Sylwester tłumaczył swoje postępowanie: "Jako ksiądz czułem się zobowiązany udzielić pomocy i schronienia wszystkim, którzy takiej pomocy potrzebują, a więc i tym chłopcom. Po wtóre - chciałem udzielić pomocy i z tego względu, że traktowałem ich jako członków organizacji o poważnych zadaniach, którzy w moim odczuciu nie popełnili zbrodni kryminalnej, prostuję - nie mieli zamiaru jej popełnić, a jedynie okoliczności doprowadziły do tego, że stali się sprawcami czynu, który tak może być traktowany. Po trzecie - chciałem im pomóc, gdyż z racji swoich powiązań i niejako opieki duchowej nad tymi chłopcami, czułem się za nich moralnie odpowiedzialny. Z tych też pobudek, w rozmowie, jaką miałem z nimi tego wieczoru, złożyłem obietnicę, że zapewnię im alibi..."
Prześladowanie
Ksiądz Sylwester został zwolniony przed końcem wyroku - dokładnie po 4 latach i 7 miesiącach więzienia. Przetrzymywany był w niezwykle ciężkich warunkach, co znacząco pogorszyło jego stan zdrowia. Za namową władz w zakładzie karnym nieustannie grożono mu śmiercią - był poniżany i upokarzany. Przez 9 miesięcy przebywał w izolatce.
Po uwolnieniu kapłan wcale nie pozbył się prześladowców; przeciwnie: odczuwał ich obecność jeszcze dotkliwiej. Wynikało to zarówno z jego przeszłości, jak i z jego ożywionej współpracy z niepodległościową opozycją po wyjściu z więzienia. Inwigilacja księdza Sylwestra, z miesiąca na miesiąc coraz bardziej wściekła i agresywna, mogła być prowokacją lub wiązać się z jakimiś oczekiwaniami SB wobec kapłana, który opuścił zakład karny przed końcem wyroku (na mocy amnestii). Wskazuje na to treść pierwszego anonimu z pogróżkami, jaki wkrótce otrzymał: "Sk***u, jak nie zaczniesz działać, to my cię załatwimy" . Następne listy nie pozostawiały już wątpliwości co do stosunku ubeków do księdza: "Niedługo zamkniemy ci mordę, klecho" , "Módl się, módl, bo twoje dni są policzone" . Anonimy podobnej treści otrzymywał ksiądz kilka razy w miesiącu, do tego dochodziły ciągłe telefony z wyzwiskami i groźbami.
Matka księdza już wtedy przeczuwała najgorsze: "Syn po wyjściu z więzienia nie miał spokoju. Tropili go wszędzie. W Zielonce, po Mszy Świętej za Ojczyznę, po raz pierwszy go pobili. Zbili i uciekli." Mimo brutalnych działań bezpieki ksiądz Sylwester Zych niewzruszenie głosił prawdę ze swojej ambony: "Wiem, że żyje się wam źle, przynajmniej wielu spośród was, że często do pierwszego brakuje pieniędzy [...] Mamy nieszczęście żyć w takim ustroju, który jest niereformowalny [...] Niektórzy z was, w tych ostatnich dniach, mieli odwagę powiedzieć: "nie!" Nie dla biedy. Nie dla zwariowanej ideologii... Z tymi ludźmi - ja, wasz kapłan - jestem solidarny." Za tę prawdę ksiądz Zych płacił jednak coraz większą cenę - Służba Bezpieczeństwa śledziła już każdy jego krok.
13 października 1987 roku ksiądz Sylwester postanowił nagrać na taśmę magnetofonową testament. Słowa, w których przepowiadał swoją bliską śmierć, uwieńczył skromnym postanowieniem: "Majątku nie posiadam. Myślę, że dobrze będzie, jak to, co jest w moim mieszkaniu, stanie się udziałem mojej Rodziny."
W styczniu 1989 roku z rąk komunistycznej służby bezpieczeństwa zginęli księża Stefan Niedzielak i Stanisław Suchowolec - równie bezkompromisowi w walce z komunizmem. Wszystko wskazywało na to, że następny będzie ksiądz Sylwester Zych. W marcu 1989 roku doszło w Warszawie do napadu, który mógł być pierwszą próbą zabójstwa. Siostra księdza opowiadała: "Brat został napadnięty przez trzech mężczyzn. Dwóch trzymało go, a trzeci usiłował lać mu do gardła wódkę. Spłoszył ich nadjeżdżający samochód. Wysiadła z niego jakaś dziewczyna, pomogła bratu się pozbierać".
Było to zaledwie 4 miesiące przed śmiercią kapłana.
Morderstwo
W lipcu 1989 roku ksiądz Zych udał się do Braniewa, gdzie proboszczem katedry był jego dobry znajomy, ksiądz Tadeusz Brandys. 10 lipca, po spożytym wspólnie śniadaniu, księdza Sylwestra odwieziono na przystań we Fromborku. Tam widziano go po raz ostatni...
Gdy znaleziono i zidentyfikowano zwłoki księdza Zycha, sprawy w swoje ręce wziął Jerzy Urban, pełniący wówczas obowiązki prezesa Komitetu ds. Radia i Telewizji. Jeden telefon do TVP w Gdańsku wystarczył, by Witold Gołębiowski nakręcił usłużny reportaż o zapijającym się na śmierć duchownym. Było to kilka miesięcy po zakończeniu rozmów "okrągłego stołu".
W swoim reportażu Gołębiowski starał się ukazać - poprzez wypowiedzi pracowników nocnego klubu "Riviera" - że w noc zabójstwa ksiądz Sylwester Zych wlewał tam w siebie wespół z jakimś towarzyszem ogromne ilości alkoholu. Rzekoma libacja miała miejsce mimo tego, iż ksiądz cierpiał na astmę oraz dolegliwości serca i nerek, co raczej wykluczało możliwość samodzielnego wypicia litra wódki (pomijając to, że ksiądz Zych nigdy nie przejawiał żadnego pociągu do alkoholu). W "oficjalnej" wersji duchowny opuścił lokal w stanie upojenia i zmarł kilkaset metrów dalej. Niestety, nikt spoza lokalu nie widział w okolicy klubu mężczyzny, który byłby choć trochę podobny do księdza. Jest to co najmniej zastanawiające - bo umierający z przepicia mężczyzna w średnim wieku, który wytacza się z dyskoteki na zapełnione ludźmi ogródki - musiałby zwrócić czyjąś uwagę... W samym klubie nikt - poza trójką pracowników "Riviery" - żadnej libacji z udziałem księdza Zycha nie zauważył.
"Oficjalną" wersję podważają także fakty każące przypuszczać, że znalezione pod dworcem PKP zwłoki... nie były zwłokami księdza Zycha. Przede wszystkim ciało rozpoznał znajomy zamordowanego, Andrzej Chmielnicki, ale dopiero w prosektorium (30 godzin po zawiadomieniu milicji) - na miejscu znalezienia zwłok policja nie wykonała żadnej (!) fotografii twarzy denata. Poza tym leżący pod dworcem mężczyzna miał na sobie koszulę zupełnie inną niż ta, w której po raz ostatni widziano księdza... i w którą ubrane były zwłoki w prosektorium. Warto też wspomnieć, że temperatura zwłok, które były w chwili odnalezienia zupełnie wychłodzone, wykluczała pobyt księdza w klubie godzinę przed śmiercią...
Nowe światło na sprawę mogłaby rzucić lektura zawartości teczki księdza, jednak została ona zniszczona w grudniu 1989 roku. Historycy mają nikłą nadzieję, że być może w teczkach spraw i osób "pobocznych" zachowały się jakieś ślady inwigilacji księdza Zycha bądź przygotowań do jego zabójstwa. Niestety, nigdy nie przesłuchano mężczyzny, który towarzyszył rzekomo w klubie zamordowanemu duchownemu - a który mógł być w rzeczywistości figurantem bądź współuczestnikiem zabójstwa. Jest on dziś znanym dolnośląskim biznesmenem, który dorobił się na interesach w branży ochroniarskiej. Jego rola w zabójstwie i późniejszy charakter działalności gospodarczej wskazywałyby na powiązanie z SB - niestety, nazwiska tej osoby możemy się tylko domyślać, gdyż zostało ono utajnione.
Wszystko wskazuje więc na to, że nigdy nie poznamy dokładnego powodu, dla którego władza zdecydowała się zgładzić księdza Sylwestra Zycha. Dziennikarzom, którzy starali się wyjaśnić okoliczności jego śmierci, próbowano zgotować podobny los. "Nieznani sprawcy" podpalili mieszkanie Jerzego Jachowicza z "Gazety Wyborczej", który zajmował się sprawą księdza - w pożarze zginęła żona dziennikarza, Maria. Niewiele brakowało, by równie tragicznie skończył się napad na autora książki Tajemnica śmierci księdza Zycha - Zbigniewa Branacha - pobitego do nieprzytomności we Wrocławiu w lutym 1991 roku.
Najlepszą odpowiedzią na pytanie o przyczynę śmierci księdza Zycha pozostają więc wciąż jego czyny i słowa. Składają się one na postać człowieka odważnego i niezłomnego, gotowego okupić życiem własne przekonanie. Człowieka, o którym ks. Leon Kantorski napisał: "Żył ewangelią. Była dla niego wszystkim. [...] Nienawidził zła pod każdą postacią: grzechu, komunizmu... Dlatego musiał zginąć."
Magdalena Żuraw
BIBLIOGRAFIA
Zbigniew Branach, Tajemnica śmierci księdza Zycha, Toruń 1996
Marek Zieleniewski, Rozkaz: zabić, Piła 1990
Artykuł ukazał się na stronie ŁUKASZA ADAMSKIEGO
RODAKpress
16.08.2007r.