
W korespondencji przysłanej 12 października Wojciech Cejrowski informuje Ruch Rodaków:
...ciąg dalszy naszych (podjętych wraz z Jackiem Pałkiewiczem - red.) działań, po linii Royal Geographical Society, jest następujący:
1. Ambasador Wielkiej Brytanii w Warszawie przekazał nasz list na ręce premiera Tony Blaira do Londynu.
2. Ten sam ambasador umówił się na spotkanie w naszej sporawie ze swoim kolegą - Ambasadorem Australii w Warszawie.
3. Po tym Ich spotkaniu zostaniemy zaproszeni do Ambasady Wielkiej Brytanii na rozmowę strategoczną
4. Biuro Ambasadora USA w Warszawie też zareagowało - przygotowywane jest nasze spotkanie z Ambasadorem USA.
5. Ambasador Australii milczy, nie oddzwaniają jego sekretarki, ale my będziemy po swojemu dociskać i doprowadzimy do spotkania!!
6. Nasze pismo w sprawie Mt. Kościószko trafiło także do władz Royal Geographical Siociety i obecnie nasi koledzy w Londynie namyślają się jakie działania Towarzystwa byłyby najbardziej skuteczne.
Z szacunkiem,
Wojciech Cejrowski
***
Magia imion
Magia imion w sporze o nazwę Góry Kościuszki
Dla ludów pierwotnych rzeczy nienazwane nie istnieją. Bezimienna siekiera nie może ściąć drzewa, a nazwana będzie służyła jedynie swojemu panu.
Podarowałem Indianinowi swoją maczetę. Zanim ją wziął do ręki, zapytał, jakie jest jej imię. Nie chodziło mu jednak o ogólną nazwę przedmiotu - maczeta - tylko o imię właśnie tej konkretnej. Kiedyś by mnie to zdziwiło - nikt przecież nie pyta o to, jak ma na imię twoja siekiera, widelec czy grabie. Dziś wiem, że u ludów pierwotnych takie pytania są na porządku dziennym. Wszystko, czym się Indianin posługuje, powinno mieć imię. Rzeczy bezimienne są bezużyteczne. A niekiedy groźne. Gdyby maczeta była nowa, Indianin przyjąłby podarunek bez zastrzeżen, ale przedmiot używany słucha tylko swego pana. W przypadku pilniczka do paznokci to może nie ma znaczenia, ale maczeta potrafi odrąbać palce.
Magia imion to występujące u ludów pierwotnych przeświadczenie, że imiona mają moc. Że są jak zaklęcia i dają panowanie nad ludźmi, zwierzętami, przedmiotami, a nawet zjawiskami przyrody. Zgodnie z ta filozofia "kto włada imieniem, włada przedmiotem". A wszystko, co nie ma imienia, nie ma też swego pana - jest wolne, nieoswojone, przebywa częściowo poza naszym światem, poza ludzkim wpływem. Takich rzeczy nie ma sensu brać do ręki, bo mogą nam się wymknąć spod kontroli. Rzucimy nożem do celu, a on i tak poleci, gdzie będzie miał ochotę. Oczywiście może akurat nas posłuchać i lecieć prosto do celu, ale tego nigdy nie można być pewnym.
Siekiera bez drwala traci swój podstawowy sens. Dlatego dopóki coś nie ma imienia,
dla Indian nie istnieje - twory bez nazwy są ignorowane. Maczetę bez imienia traktowano by tak, jak my traktujemy istniejące w eterze audycje radiowe, gdy w naszym zasięgu brak radioodbiornika. Pusty potencjał.
Bardzo podobnie myśleli australijscy Aborygeni - rzeczy istotne dla człowieka miały u nich swoje nazwy, a rzeczy nienazwane pozostawały wolne. Dlatego w głośnym ostatnio sporze o to, czy przemianować Górę Kościuszki (najwyższy szczyt Australii) na inną - o aborygeńskim brzmieniu - rozstrzygająca mogłaby być magia imion.
Wielka kolorowa skała pośrodku Australii ma swoje aborygeńskie imię - Uluru. Natomiast Góra Kościuszki do czasu odkrycia jej i nazwania przez Pawła Edmunda Strzeleckiego - nie miała. Znaczy to tyle, że dla Aborygenów pozostawała nieoswojona, jakby w ogóle nie istniała. Góra ich nigdy nie interesowała i nie miała aborygeńskiej nazwy.
Jeśli już zatem chcielibyśmy coś zmienić, to może lepiej by było zmienić nazwę Australia. Bo Aborygeni nazywali swoją ziemię we własnym języku przez dziesiątki tysięcy lat przed przybyciem białych. Gdyby więc przywrócić tę pierwotną nazwę, Aborygeni odzyskaliby panowanie nad swoim kontynentem - na tym przecież polega magia imion.
Wedle tej koncepcji imiona są niezbędne do kontrolowania wszelkich bytów. W odniesieniu do ludzi magia imion ma dla Zachodu jakąś wewnętrzną logikę, ale w odniesieniu do przedmiotów wydaje się pozbawiona sensu. Przecież nóż będzie kroił niezależnie od tego, czy ma własne imię, czy nie. A jednak siła indiańskiego obyczaju powoduje, że obdarowany przeze mnie Indianin nie byłby w stanie przerąbać nie tylko gałęzi i lian, ale nawet pomidora, gdyby nie zwracał się do swojej maczety po imieniu.
W magiczną moc imion i nazw wierzą nie tylko plemiona żyjące w Amazonii.
Ważną częścią obrzędów inicjacyjnych u północnoamerykańskich ludów prerii (np. u Apaczów) było przybieranie nowego imienia. Gdy młody chłopak zostawał wojownikiem, zrzucał stare imię. W ten sposób, rytualnie, wyzwalał się spod władzy rodzicielskiej - od tej chwili jego ojciec nie mógł mu już niczego nakazać. Następnie chłopak musiał przejąć władzę nad samym sobą, a więc uzyskać samokontrolę. Służył temu obrzęd bardzo podobny do naszego bierzmowania. Odbywał się on w asyście czarownika i polegał na namaszczeniu świętym duchem. Młody wojownik poddawany był licznym próbom polegającym na umartwianiu ciała. Przemęczony i wyposzczony wpadał w trans. Wówczas komunikował się ze światem duchów i poznawał imię swego opiekuna. Poznanie imienia ducha opiekuńczego było równoznaczne z objęciem nad nim władzy. Ciało wojownika wsysało ducha i nasiakało nim jak gąbka.
Dopóki Apacz nie poznał imienia swego ducha, ten pozostawał wolny - bujał w obłokach poza przestrzenią i czasem. Pływał po zaświatach. Gdy świeżo upieczony wojownik poznał imię astralnego opiekuna, brał go tym samym pod panowanie. Od tej chwili duch był mu winny służyć opieką i pomocą, mądrością i rozumem, radą i męstwem. To dzięki opiekunowi Indianie potrafili znosić ogromny ból fizyczny, dzięki niemu zawsze nad sobą panowali - w krytycznej chwili wywoływali w myślach odpowiednie imię i wydawali własnemu ciału i duszy rozkazy. Tak znieczulali ból. Tym sposobem tłumili też głód albo strach.
Wojownik nigdy nie wypowiadał tego imienia na głos. Nie wolno go było nikomu zdradzić, bo groziło to utratą samokontroli. Gdyby imię opiekuna dotarło do obcych uszu, wówczas wojownik przestałby być panem własnego losu. Jego dźwięk stanowił tajemne hasło dostępu do duszy Indianina. Coś jak PIN. Wolność osobista zależała więc od utrzymania tego hasła w sekrecie. Sekretne imię powierzało się niekiedy szamanowi, szepcząc mu je na ucho. Po co? By w razie utraty przytomności szaman mógł nas
- po imieniu - przywołać znad przepaści śmierci z powrotem do życia.
W Paragwaju pierwotna magia imion przetrwała do czasów współczesnych w bardzo zabawnej formie. Wiele dzieci otrzymuje długie i skomplikowane imiona "indiańskie", będące czymś w rodzaju zawołań herbowych. Są to imiona-przysłowia, które mają zdeterminować resztę życia dziecka. A dla wygody zapisu w dokumentach państwowych obok tych skomplikowanych imion magicznych nadaje się dzieciom także imiona z kalendarza hiszpańskiego.
Na odludnych terytoriach Gran Chaco dzieci do chrztu przynosi się nie zaraz po urodzeniu, ale wtedy, kiedy przyjedzie ksiądz. Czasami po kilku latach. I wówczas zaczynają się kłopoty z imionami, bo rodzice najcześciej wybierają z kalendarza dowolne slowo, które dla nich ładnie brzmi. Często jest to tajemniczy wyraz, którego nie rozumieją. A potem ksiądz ma kłopot, kiedy zgłasza się do niego Pełnia albo Nów, Jesień lub Kwartał, ewentualnie Drukarnia i Skład Komputerowy. W dodatku Indianie często zmieniają rodzaj, dostosowując dany wyraz do płci dziecka i wówczas wychodzi Składa Komputerowa, Kwartała albo Pełeń.
W Europie magia imion wymarła prawie całkowicie wraz z wikingami, Celtami i Wiślanami. Prawie, bo jej nikłe szczątki można jeszcze spotkać w różnych niespodziewanych miejscach. Na przykład w moim domu, gdzie panuje zwyczaj nadawania imion ścierkom do podłogi. W czasach studenckich jeździłem pracować do Szwecji. W stadninie, gdzie było kilkaset koni i dwa służbowe samochody do jeżdżenia po polach, wszystkie miały imiona. Co do koni to nikogo nie dziwi, ale auto z imieniem Gustaw to coś ponadprzeciętnego. Magia tego imienia w odniesieniu do starego grata powodowała, że dbaliśmy o niego jak o przyjaciela. Z bezosobowej kupy złomu stał się częścią stajennej paczki i działał dużo dłużej, niż gdyby pozostał bezimienny. Kiedy w końcu padł mu silnik, wszyscy pracownicy stadniny pojechali na wrakowisko i urządzili tam bibkę"pogrzebową". Gustaw też w niej uczestniczył, bo wciąż miał sprawną baterię i radio.
Śladem pierwotnej magii imion jest bierzmowanie - sakrament wtajemniczenia chrześcijańskiego - a więc obrzęd, w którym człowiek wkracza w wiek posługiwania sie rozumem, uzyskuje duchową samodzielność i otrzymuje moc Ducha Świętego. Z okazji bierzmowania młodzi ludzie wybierają sobie nowe imię i świętego patrona. Śladem magii imion jest także zmiana imienia w chwili wstępowania do zakonu - to rodzaj wyzwolenia, uwolnienia się od zobowiazań i "zawołań" starego życia i przejście do nowego. Imiona zakonne bywają niekiedy długie, bo dodaje się do nich uzupełniające zawołania w rodzaju: siostra Akwina od Opatrzności Bożej, brat Albin od Jezusa chłoszczącego przekupniów.
Staroeuropejska magia imion dotrwała do naszych czasów także w nazewnictwie statków i jachtów. A dlaczego ten obyczaj nie przyjął się, jeśli chodzi o jednostki latające? LOT czynił wprawdzie pewne próby w tym kierunku i latało się wówczas Kopernikiem albo Szopenem, ale pomysł jakoś nie wywołał ogólnoświatowej mody.
Jak pokazały badania przeprowadzone w USA, ludzie, którzy boją się latać, boją się jeszcze bardziej, gdy samolot ma własne imię. Ta obawa jest dowodem na ukrytą w podświadomości wiarę w magiczne moce słów. Zwykły przedmiot zaczyna żyć własnym życiem. Dzięki imieniu nabiera cech podmiotu. Nikt rozsądny nie będzie twierdził, że nieodpowiednie nazwanie boeinga spowoduje jego wadliwe działanie. Ale czy ktokolwiek chciałby lecieć do Grecji Ikarem?
Wszyscy, którzy odmówią, dadzą tym dowód, że nawet w cywilizowanym świecie wciąż żyje skrywana po kątach magia imion. Ślad pierwotnych plemion, które biegały po Europie w poszukiwaniu mamutów.
Wojciech Cejrowski