Precz z appeasement post-Sowiecji
Appeasement to łagodzenie, udobruchanie, przymilanie się. Appeasement to oficjalna polityka Zachodu wobec Moskwy. Dość tego. Postanowiliśmy publicznie wezwać do zerwanie z taką polityką. Tytuł naszego spotkania oficjalnie brzmiał "Między Rosją a NATO: Wyzwania bezpieczeństwa w Europie środkowej i wschodniej".
Konferencja nasza, czyli Piąte Doroczne Sympozjum Katedry im. Tadeusza Kościuszki w IWP to jedyna tego kalibru intelektualnego salwa w imperialnej stolicy, czyli Washington, DC. Była możliwa na taką skalę, bo wspomógł ją nasz wieloletni dobroczyńca p. Jan Małek i jego fundacja PAFERE z udziałem Chrisa Zawitkowskiego. Naturalnie wszystko zorganizowaliśmy my. Trzeba to podkreślić: bez patriotycznych i konserwatywnych przedsiębiorców nic takiego nie może zajść. (Otóż to drodzy rodacy! By co osiągnąć musi być wola do opodatkowania się na cele tej działalności - red. Rp)
Mieliśmy całą gamę specjalistów od bezpieczeństwa, wojska, wywiadu, energii. Prowadził całość Sebastian Gorka, który dwukrotnie zabierał głos. Wykładał o interesach USA w Europie środkowej i wschodniej, oraz o opcjach amerykańskiej polityki, zresztą wraz z rektorem naszej uczelni, Johnem Lenczowskim. A opcje są mocne pod wspólną rubryką: dość głaskania Kremla.
Ostro przemawiał ambasador Žygimantas Pavilonis - zupełnie niedyplomatycznie wzywając USA na pomoc Ukrainie i całej strefie postsowieckiej. Potępił bierność Białego Domu, zresztą również Unii Europejskiej i sąsiadów. Ariel Cohen i Łucja Świątkowska-Cannon omówili sprawy energetyczne. Ten pierwszy z punktu widzenia regionu Europy i Bliskiego Wschodu, ta druga głównie koncentrując się na Polsce. Oboje nakreślili dokładnie co trzeba czynić, aby monopol Kremla rozłożyć na łopatki.
Red. - A w Polsce nikt nie zawraca sobie głowy takimi bzdurami jak rozkładanie "Kremla na łopatki". Któżby śmiał swój cenny czas poświęcać na prace nad strategią "rozkładania Kremla". Za wysokie progi na niewolnicze, tutejsze nogi. Póki co Polacy nie mają siły, aby rządy Warszawki rozłożyć na łopatki.
Następny blok tematyczny to rosyjska polityka zagraniczna i sprawy wojskowości, a potem NATO w regionie. Na sprawach strategii skupili się zajmujący się sprawami wywiadowczymi Phillip Karber z Potomac Foundation i Joseph Wood, oficer lotnictwa i zastępca Doradcy do Spraw Bezpieczeństwa Narodowego u wiceprezydenta Dicka Cheneya. Mój ulubiony dr. Jack Dziak, "emeryt" wywiadu wojskowego opisywał operacje paramilitarne Moskwy na Krymie i we wschodniej Ukrainie podkreślając, że to przecież stare, wypróbowane metody, do których zaadaptowano nowe technologie i inne rozwiązania. Andrzej Nowak całkiem a propos opowiadał o odwrotnych od naszych źródłach podejścia do Rosji. Wśród ułagodzaczy (appeasers) Władimira Putina wymienił m.in. profesora historii Stephena Kotkina, którego znam sprzed lat z University of California, Berkeley. Moim nieoficjalnym mentorem był tam Martin Malia, który promował dysertację Kotkina. Stephen nic się nie nauczył. Teraz jest na Princeton, gdzie klajstruje z J.T. Grossem. Swój do swojego po swoje.
Mój odczyt był o tragicznej przeszłości. Zatytułowałem go: "Brak solidarności: Intermarium w czasach kryzysu". Od chwili upadku starej Rzeczypospolitej, a nawet przedtem Międzymorze nie potrafiło zjednoczyć się i działać dla wspólnego dobra. Stąd od 1000 lat pada ofiarą agresji Niemców, Turków i Moskali. XX wiek był tego najkrwawszym przykładem. Ale miejscowi zrobili bardzo niewiele, aby zapobiec swojemu losowi. W większości walczyli przeciwko sobie. Nie wchodzę w żadne racje, odnotowuję jedynie skalę konfliktu.
W okresie I wojny światowej i potem walka trwała głównie między sąsiadami. Każdy atakował każdego. I żaden nie potrafił się połączyć, aby zwalczać razem bolszewików. W okresie międzywojennym każde państwo doświadczyło irredentyzmu mniejszości (oprócz żydowskiej). Starano się to kontrować poprzez afirmację prymatu większości. To z kolei doprowadzało do prób podminowania państwa, w czym przedstawiciele wszystkich mniejszości brali udział. Tłamszenie dywersji mniejszościowej powodowało zaognienie stosunków z sąsiadami. Nie było mowy o wspólnym froncie walki z totalitaryzmami.
Gdy w czasie II wojny światowej zmagali się monstrualni giganci totalitaryzmu ze Związku Sowieckiego i III Rzeszy, miejscowe karzełki rzuciły się sobie do gardeł. Większość (oprócz Polaków) poszła z Hitlerem. Liczyli bowiem, że Niemcy ochronią ich przed sąsiadami albo pomogą im odegrać się na sąsiadach, albo przynajmniej załatwią im integralno-nacjonalistyczny program. Polegał on na planach pozbycia się mniejszości narodowych, głównie pozbycia się Żydów.
Po wypchnięciu Niemców przez Sowietów mieszkańcy Intermarium opierali się znów komunistom i znów osobno. Przełom nastąpił dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy zbudowano solidarnościową platformę antykomunistyczną. Oznaczało to wzajemne poparcie przeciw Sowietom oraz ich tubylczych plenipotentów. A wymagało to, po pierwsze, skoordynowania poparcia dla buntów oraz zignorowania praw mniejszości narodowych w wyzwalających się państwach. I tak Warszawa odwróciła się od Polaków na Ukrainie, Białorusi i Litwie, a Budapeszt od rodaków w Rumunii, Czechosłowacji i Jugosławii.
Po 1989 r. z paradygmatu solidarności pierwsi wyłamali się Czesi. Porzucili Słowaków i na własną rękę starali się dokołatać do Unii Europejskiej i NATO. Nic z tego nie wyszło. Obie struktury wymusiły zsynchronizowany akces. Jugosławia rozsypała się na państwa narodowe i bośniacko-herzegowińską hybrydę. Wszyscy starają się doszlusować do struktur zachodnich, ale z projektu tego coraz bardziej idzie para w gwizdek.
Obecnie paradygmat solidarności widocznie się chwieje. Czesi, Słowacy, Węgrzy i Serbowie popisują się do różnego stopnia filomoskalizmem. Z Bałtów Estończycy są najbardziej łagodni w stosunku do Kremla, a Litwini najbardziej bitni werbalnie, bo wojnę strzelaną uprawiają jedynie w samoobronie Ukraińcy. Polacy są raczej wstrzemięźliwi, a Rumuni i Bułgarzy jeszcze bardziej.
Co do drugiego - koślawego i niesprawiedliwego - filaru solidarności, czyli podejścia do mniejszości narodowych, mamy początek kryzysu. Węgrzy otwarcie prowadzą politykę poparcia dla węgierskich mniejszości poza granicami kraju. Warszawa wspiera część Polonii na Białorusi, zaczyna się retorycznie upominać o braci na Litwie, chociaż siedzi raczej cicho w sprawie Polaków na Ukrainie.
Polsce trudno podjąć inicjatywę. Pomijając rządzące kompradorskie elity postkomunistyczne, każda inicjatywa RP jest odbierana ze strachem przez międzymorskich sąsiadów jako przykład polskiego nacjonalizmu i imperializmu. A jak zmobilizować Polaków do wysiłku narodowego bez patriotyzmu? Nacjonalizm musi być. Ale przede wszystkim potrzeba wsparcia i przywództwa USA, które to państwo jest jedynym na świecie posiadającym wystarczającą siłę, aby oprzeć się Moskwie i Berlinowi.
Marek Jan Chodakiewicz
www.iwp.edu
05.05.2015r.
Tygodnik Solidarność