Postawić na dobrą zmianę
Prezydent elekt Andrzej Duda ma przed sobą ponad dwa miesiące do przejęcia obowiązków głowy państwa od prezydenta Bronisława Komorowskiego. Zwycięstwo wyborcze zmusza go jednak do podejmowania niektórych decyzji i kroków natychmiast lub w nieodległej przyszłości.
Jedną z płaszczyzn, na której pojawiają się przed nim takie wyzwania, jest polityka zagraniczna, w tym symboliczny dla niej krok - miejsce pierwszej wizyty, którą Andrzej Duda już jako urzędujący prezydent złoży w innym kraju. Uważam, że wybór tego miejsca został właśnie przesądzony, a przynajmniej powinien za taki zostać uznany. Wizyta ta powinna mieć miejsce w stolicy Estonii -Tallinie.
Estonia - pierwszy krok
26 maja, dwa dni po wyborach i dzień po ogłoszeniu ich oficjalnych wyników przez Państwową Komisję Wyborczą, prezydent Estonii Toomas Hendrik Ilves podkreślił wagę bliskich stosunków estońsko-polskich i zaprosił prezydenta elekta do złożenia oficjalnej wizyty w Estonii. Ten gest polityczny nie może być zignorowany.
Jeszcze kilka dni temu rozważałbym, czy doradzać nowemu prezydentowi złożenie pierwszej wizyty w Tallinie, czy w Bukareszcie. W Estonii - najmniejszym, ale najlepiej zorganizowanym państwie postkomunistycznym, będącym pomostem między Europą Środkowo-Wschodnią a Skandynawią - czy w Rumunii, czyli drugim co do wielkości (po Polsce) "nowym" kraju UE i NATO. Za Rumunią przemawia zestaw zagadnień. Ma ona największy w regionie potencjał gospodarczy, daleko posuniętą zbieżność interesów politycznych z Polską i bardzo propolskie nastawienie opinii publicznej. Silne są w tym kraju obawy wobec Rosji (Krym, Odessa i Naddniestrze to jego bliskie sąsiedztwo, a grożący wybuchem, zamrożony konflikt w Naddniestrzu wisi nad Mołdawią, zagrabioną przez Sowietów Rumunii w 1940 r. na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow i grozi wciągnięciem Bukaresztu w wojnę). Państwo to ma silne związki z USA - to tam właśnie Amerykanie umieścili elementy swojej tarczy antyrakietowej, gdy rząd PO zaczął demonstrować brak zainteresowania posiadaniem strategicznej amerykańskiej bazy wojskowej na terytorium RP. Istnieje także potrzeba zaangażowania Polski w maksymalne polepszenie relacji rumuńsko-ukraińskich, które w minionych latach nie należały do ciepłych.
Odbudowa zaufania
Gest prezydenta Ilvesa rozstrzygnął jednak ten dylemat. Co innego nie przedstawić komuś oferty, a co innego przedstawioną odrzucić. Polska powinna uczyć się na tym przykładzie od Estonii, jak robi się politykę zagraniczną. Jak ważne jest wyczucie chwili i niemarnowanie okazji. Estonia złożyła Polsce propozycję wspólnego startu w politykę regionalną właśnie jako pierwsza - trzeba ją przyjąć. Dziś owocuje silne wsparcie, jakiego prezydent Lech Kaczyński udzielił temu państwu w 2007 r., w chwili gdy znalazło się ono pod presją Rosji przy okazji "wojny o pomnik brązowego żołnierza" i rozruchów rosyjskich kolonów.
Zniszczone przez rząd PO-PSL zaufanie do Polski jako do kraju, na współpracy z którym mniejsze państwa regionu mogą oprzeć swoją politykę, zaczyna się odradzać. Trend ten trzeba wzmocnić. Estonia podaje nam dłoń. Jest to, jak napisałem wyżej, najporządniej zorganizowane państwo w regionie. Ma sprawny aparat państwowy, dobre służby, właściwe rozpoznanie sytuacji i klasę polityczną świadomą natury prowadzonej gry. Ma daleko posuniętą zbieżność interesów bezpieczeństwa z naszymi interesami, życzliwego nam prezydenta i nie jest w stanie zdominować Polski. Potencjał materialny Estonii jest niewielki, ale estońskie know-how odnośne do sytuacji, w jakiej się znajdują oba nasze kraje, jest zasobem, którego aparat państwowy RP, rozregulowany rządami PO, pilnie potrzebuje.
Wzgląd na wybory parlamentarne
Prezydent, nawet prezydent elekt, mówiąc cokolwiek na temat polityki zagranicznej, nie opisuje jej ani nie komentuje, tylko ją robi. Każda jego wypowiedź i gest mają znaczenie oficjalne - są wypowiedzią lub gestem Rzeczypospolitej. Czyny i słowa prezydenta powinny być zatem ważone w kategoriach interesów państwa i wyczucia chwili. Gesty i słowa przedwczesne są równie niepożądane, co gesty i słowa spóźnione, nawet jeśli w sensie akademickim, a nie politycznym, są prawdziwe, szlachetne i słuszne.
Duża zmienność w czasie sytuacji międzynarodowej powoduje, że coś, co uczynione czy powiedziane dziś, byłoby zasadne, do 6 sierpnia (objęcie urzędu przez prezydenta elekta), a tym bardziej do październikowych wyborów parlamentarnych, może już być nieaktualne. Potrzeby walki wyborczej, która czeka nas w nadchodzących miesiącach, mają przy tym własny rytm i logikę. Ani ta walka nie może być ustawiana pod wymogi polityki zagranicznej, ani polityka zagraniczna, mająca wszak charakter polityki narodowej, a nie partyjnej, nie powinna być takim samym przedmiotem sporu wyborczego, jak wszystkie pozostałe jego płaszczyzny. Choć oczywiście w ramach dyskursu demokratycznego nie ominiemy także wymiany opinii na temat tego, na czym polega interes Rzeczypospolitej w jej relacjach ze światem zewnętrznym.
Doświadczenie z kampanii prezydenckiej (uporczywe i wbrew faktom wmawianie wyborcom, że Andrzej Duda rozważa wysłanie Wojska Polskiego na Ukrainę) i z lat ubiegłych (karykaturalne przedstawianie przez PO stanowiska prezydenta Lecha Kaczyńskiego wobec sporu o traktat z Lizbony, wojny w Gruzji, sporów z Rosją itp.) uczy nas jednak, że ze strony oponentów Andrzeja Dudy nie możemy liczyć na traktowanie polskiej polityki zagranicznej jako płaszczyzny chronionej w sporze międzypartyjnym. Wszystkie wymienione względy powinny zatem być brane pod uwagę przy planowaniu pierwszej wizyty zagranicznej nowego prezydenta RP. Z wyłuszczonych wyżej powodów jako jej miejsce nie mogą być wybrane ani Wilno, ani Kijów. Gestów w relacjach między nimi a Warszawą było pod dostatkiem.
Stosunki z Litwą powinny być częścią polskiej polityki bezpieczeństwa w regionie Bałtyku, polityki, której wznowienie z wielu względów lepiej jest zademonstrować w Tallinie niż w Wilnie. Ukraina zaś potrzebuje realnego wsparcia, a nie uścisku dłoni i okolicznościowych przemówień. Kijów mógłby być miejscem pierwszej wizyty prezydenta Dudy tylko w dramatycznych okolicznościach rosyjskiego najazdu (czego latem wykluczyć nie możemy), gdy niczym prezydent Kaczyński w Tbilisi, obecny prezydent elekt musiałby wraz z prezydentami lub premierami państw bałtyckich (i kogo się jeszcze da - np. Rumunii i Mołdawii) rzucać najeźdźcy pod nogi kłopotliwe kłody polityczne, utrudniające Moskwie kontynuację inwazji.
W czyim obozie? - We własnym
Pierwsza wizyta zagraniczna nowo wybranego prezydenta będzie sygnałem określającym jego intencje w odniesieniu do kierunków polityki zagranicznej państwa. Naturalnie tę ostatnią zasadniczo prowadzi rząd i na jej zmianę będziemy musieli poczekać do jesieni, prezydent jednak może już zainicjować nową atmosferę w relacjach międzynarodowych naszego kraju.
Wizyta w Berlinie czy w Brukseli byłaby potwierdzeniem dotychczasowego kursu płynięcia w głównym nurcie polityki europejskiej. Nie tego oczekują wyborcy Andrzeja Dudy. Jego przeciwnicy zaś odebraliby ten gest jako potwierdzenie własnych racji i przedstawili prowadzoną przez siebie politykę jako bezalternatywną. Nie chodzi przy tym o naśladowanie PO i robienie tak jak ona wszystkiego na odwrót niż jej poprzednicy u władzy. Ciągłość w polityce zagranicznej państwa jest wartością istotną, ale nie absolutną. To PO ją zerwała w 2008 r. Trzeba odrzucić błędną linię "nowej" polityki i wrócić do poprzedniej.
Istotą polityki zagranicznej Rzeczypospolitej powinno bowiem być wzmacnianie jej siły poprzez poszukiwanie oparcia dla niej w regionie - wśród mniejszych sąsiadów Polski o zbieżnych z nią interesach, a nie w klientelistycznej postawie wobec mocarstw. Sojusze z mocarstwami powinna zawierać Rzeczpospolita stojąca na czele wspierających ją państw środkowoeuropejskich - jako ich reprezentant i orędownik, a nie samotnie, jako gardzące "całym tym planktonem politycznym", "duże państwo europejskie", aspirujące do klubu "wielkiej szóstki" (RFN, Francja, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania, Polska) - czyli "grające w innej lidze".
W interesie Polski leży nieuznawanie żadnych wyższych lig, żadnego koncertu mocarstw, niełudzenie się rzekomą wagą admirowanych przez PO i ministra Sikorskiego trójkątów Weimarskiego (Niemcy-Francja-Polska) czy Królewieckiego (Niemcy-Polska-Rosja), lecz upieranie się przy zasadzie, że Dania, Szwecja, Finlandia, Estonia, Łotwa, Litwa, Polska i Rumunia mają większe prawo do współdecydowania o wschodniej polityce UE i NATO niż Francja, Włochy i Hiszpania, gdyż dotyczy ona przede wszystkim interesów państw wschodniej flanki obu organizacji. A zatem, że format normandzki, w którym obecna jest Francja, a państw naszego regionu w nim nie ma, jest zdradą fundamentalnych zasad unijnych, absurdem i uzurpacją, na którą nie możemy się godzić. Zanim więc Unia przemówi jednym głosem, a Polska się do niego dostosuje, chórem przemówić powinien nasz region, a głos Polski winien w tym chórze brzmieć głośno i nadawać mu ton. Droga do tego wiedzie przez Tallin.
Przemysław Żurawski vel Grajewski
31.05.2015r.
Gazeta Polska Codziennie