Pro publico bono bez udziału państwa
Z prof. Cliffordem Angelem Batesem Jr. rozmawia Michał Kuź
Elitarne amerykańskie uczelnie to biegunowe przeciwieństwo tego, co tu w Europie kontynentalnej bywa nazywane uczelnią prywatną i jest po prostu wypracowującym zyski przedsiębiorstwem edukacyjnym
Czym są elitarne, prywatne uczelnie amerykańskie, takie jak Yale czy Harvard? Czy przypadkiem w Europie nie zostałyby uznane za część sektora pozarządowego?
Istotnie, uczelnie, o których pan mówi, są organizacjami społecznymi, nie wypracowują w ścisłym sensie zysku i działają wyłącznie na rzecz dobra publicznego. Dobro to zaś rozumieją na stary, anglosaski, a nie nowy, "trzeciosektorowy", sposób. Nie są bowiem podpórkami rządu czy też Unii Europejskiej, jak wiele non-profitowych organizacji ze starego kontynentu. Z drugiej jednak strony można śmiało powiedzieć, że elitarne amerykańskie uczelnie to biegunowe przeciwieństwo tego, co tu w Europie kontynentalnej bywa nazywane uczelnią prywatną i jest po prostu wypracowującym zyski przedsiębiorstwem edukacyjnym.
Jeśli amerykańskie uczelnie nie przypominają skupionych wyłącznie na zysku korporacji, to jak są finansowane?
Tradycja takich non-profitowych instytucji jest bardzo długa. Najstarsze uczelnie z tzw. Ivy League pierwotnie były fundowane przez lokalne władze kolonii do spółki z prywatnymi inwestorami. Porządny uniwersytet powstaje do dziś w ten sposób, że stan najpierw przeznacza pod jego budowę ziemię, a następnie fundatorzy zawierają spółkę. Od razu zastrzega się też, że celem tej spółki nie jest wypracowywanie zysków. Nadwyżki mogą być przeznaczane tylko na rozwijanie dalszej działalności. Tworzy się wtedy specjalny fundusz i jego zarząd. Nie wolno jednak wypłacać zarządowi dywidendy, a jego członkowie nie otrzymują żadnego wynagrodzenia. Nawet jeśli uniwersytet powstaje z inicjatywy jednego bogatego fundatora, to i tak przyjęte jest, że musi on stworzyć organizację non-profit, a ta powinna wyłonić zarząd - od dziesięciu do piętnastu osób.
Dlaczego to nie właściciel decyduje, przecież to jego pieniądze? W Polsce i Europie wiele całkiem dobrych uczelni prywatnych obchodzi się bez listka figowego organizacji non-profit.
W tworzeniu zarządu spółki non-profit chodzi o to, aby uniknąć indywidualnej kontroli i arbitralnego zarządzania. Są oczywiście w USA szkoły i uczelnie, które tego nie przestrzegają, nie cieszą się one jednak wysoką renomą i są omijane przez zdolnych studentów i naukowców właśnie ze względu na wątpliwości co do standardów zarządzania. Typowy sposób, w jaki tworzy się w Polsce uczelnie prywatne, czyli niemal tak, jak zwykłe przedsiębiorstwa z ograniczoną odpowiedzialnością, wzbudziłby w USA wiele podejrzeń. Te prywatne szkoły wyższe, które odnoszą sukces, są zaś silne przede wszystkim dzięki słabości uczelni państwowych, które z kolei w USA jawiłyby się jako zbiurokratyzowane i zarazem zanarchizowane molochy, w których każdy wydział jest udzielnym księstwem niewspółpracującym z resztą uczelni.
Wróćmy do roli funduszu, z którego finansuje się rozwój uczelni. W prawie anglosaskim funkcjonuje pojęcie "perpetual trust" (funduszu wieczystego).
Nie jest od końca taki znowu wieczysty, dlatego właśnie czuwa nad nim zarząd, który co jakiś czas dokonuje jego odnowienia. Kiedy członkowie zarządu odchodzą na emeryturę, uczelnia musi ich też jakoś zastępować. Harvard i Yale, pomne swoich kolonialnych początków, zwracają się wtedy z prośbą do gubernatora o dokonanie nominacji. W innych zaś przypadkach wyboru dokonują stowarzyszenia absolwentów i profesorów. Jedno się nie zmienia, uczelnia pozostaje dobrem publicznym, a nie czyjąś konkretną własnością, co stanowi istotę "perpetual trust". W momencie, kiedy fundator przekaże pałeczkę zarządowi, traci kontrolę nad swoimi pieniędzmi. Co więcej, jeśli będzie starał się zachować coś w rodzaju prawa veta, to instytucja może narazić się agencjom akredytacyjnym. Powiem wprost: zwykle szkoły, które nie mają mechanizmu samozarządzania, po prostu akredytacji nie otrzymują.
Dlaczego więc fundator zakłada uczelnię, skoro nie ma na nią potem żadnego wpływu?
Dla dobra publicznego. Istnienie tych instytucji opiera się na bardzo starej, jeszcze przednowoczesnej idei, że odnosząca sukces jednostka powinna podzielić się ze społeczeństwem, a edukacja na naprawdę wysokim poziomie nie jest czymś mającym od razu przynieść wymierny zysk. Fundator po prostu chce rozwijać lokalne elity i zapisać się w pamięci wspólnoty.
Oczywiście od dawna istnieją w USA też szkoły biznesu, przyznające rozmaite dyplomy, takie jak ten, który na ścianie wiesza sobie bohater filmu "Hudsucker Proxy". Zadaniem tych instytucji nie jest jednak rozwój nauki w dłuższej perspektywie. Aż do drugiej wojny światowej, po której rząd zaczął masowo opłacać studia weteranów, uniwersytety nie były ze swej strony zainteresowane biznesem i zarządzaniem.
Elitarnym prywatnym uczelniom w USA zarzuca się często, że to szkoły tylko dla dzieci bogatych rodziców. Wysokość czesnego stanowi bowiem dla przeciętnych zjadaczy chleba barierę nie do przeskoczenia lub wpędza studentów w niewyobrażalne długi.
Istotnie, przez ostatnich 20 lat obserwuje się tendencję wypychania młodzieży z biedniejszych domów z najlepszych uczelni. Powodem nie jest jednak wysokie czesne, tylko wymogi, jakie stawia się studentom na wstępie, połączone ze słabym poziomem amerykańskich publicznych szkół średnich. Jeśli podejmuje się decyzję jedynie w oparciu o wyniki ustandaryzowanych testów (SAT), to na uczelnie trafiają tylko dzieci rodziców, których stać było na posłanie ich do dobrych prywatnych ogólniaków lub też szkół prowadzonych przez kościół. Należy też zaznaczyć, że na najlepszych uczelniach czesne płacą zwykle bogaci, ale mało zdolni studenci. Uniwersytety takie jak Harvard właściwie mogłyby na całe dekady zupełnie zrezygnować z czesnego i radziłyby sobie doskonale. Nie robią tego, by nie zostać zalane aplikacjami i nie tworzyć wrażenia taniości edukacji. Z drugiej strony ci, którzy dostają się z dobrymi wynikami testów, mogą jednak liczyć na to, że będą studiować za darmo. W sumie na najlepszych uczelniach 60% studentów studiuje w oparciu o wewnętrzne systemy stypendialne. Załamanie się edukacji na poziomie szkół średnich w biednych miejskich dzielnicach tworzy owszem problem, ale ucząc w Polsce zauważyłem, że tutejszy system jest w gruncie rzeczy równie niesprawiedliwy.
Polscy studenci raczej by się z Panem nie zgodzili. W naszym kraju każdy może studiować za darmo, a różnice w poziomie szkół średnich nie są aż tak wielkie.
Ależ to przecież mit, że małe liceum na prowincji daje taką samą edukację, jak najlepsze szkoły w większych ośrodkach. Tymczasem uniwersytety są utrzymywane w Polsce z podatków wszystkich obywateli. Elity edukują się więc za darmo w systemie, który w największej mierze subsydiują ci, którzy z niego najmniej korzystają. To przecież jest nieuczciwe!
Polski system edukacji jako całość jest jednak nadal bardziej egalitarny. Nie zamyka przed nikim drogi w takim stopniu, jak amerykańskie szkoły publiczne, np. w podupadłych śródmieściach. Otwarcie pisała o tym choćby Amanda Ripley w książce "Smartest Kids in the World".
Tylko że to się już zmienia. Następuje coraz większa polaryzacja: najlepsi polscy nauczyciele i najlepsi uczniowie ciągną do elitarnych szkół. Zaś na poziomie podstawówek ludzie zaczynają wręcz zmieniać miejsca zamieszkania, celowo osiedlając się w rejonach lepszych placówek. Za jakiś czas Polska prowincjonalna może mieć takie same problemy jak centra dużych amerykańskich miast, z których klasa średnia uciekła na przedmieścia.
Opisuje pan uczelnie jako świątynie czystej nauki. Tymczasem w USA powszechna jest praktyka fundowania katedr i instytutów przez zamożnych darczyńców. Czy nie zagraża to niezależności badań? Co, jeśli np. katedrę historii naturalnej chce ufundować kreacjonista?
Takie fundusze także są zarządzane jak organizacje pozarządowe działające poza bezpośrednią kontrolą fundatora. Co więcej, szkoła nie musi się godzić na ufundowanie danej katedry. A kiedy fundator umrze, uniwersytet nie musi się już z nim liczyć zupełnie. Wiele całkiem konserwatywnych fundacji zajmujących się edukacją z czasem stało się, na przykład, bardziej lewicowych, m.in. The McArthur Trust, Ford Foundation czy Carnegie Foundation.
Czyli tak czy inaczej, fundacje naukowe zostają upolitycznione, tyle że przegrywają konserwatyści?
Cóż, akademia jest w Stanach raczej liberalna dlatego, że młodzi ambitni konserwatyści robią częściej kariery w biznesie i polityce. Lewicowcy są z definicji bardziej przekonani, że świat i ludzi można zmieniać za pomocą intelektualnych konstruktów. I dlatego zostają na uczelniach. Poza tym, praca na uniwersytecie to bezpieczne zatrudnienie, odpowiada ludziom, którzy nie chcieliby za żadne skarby świata zostać przedsiębiorcami. Przedsiębiorca z kolei z natury dość podejrzliwie podchodzi do wykształcenia akademickiego. Postrzega je jako coś, co ogranicza jego wolność przez zmuszanie do mozolnego pokonywania kolejnych szczebli kariery w cieniu starszych kolegów. Dlatego też konserwatyści częściej niż w fundusze stypendialne inwestują w think tanki. Są jednak wyjątki. Na przykład koncern Coca -Cola sponsoruje niezwykle dużo stypendiów na Południu, wiele z nich trafia do uczelni, wydziałów i naukowców o raczej prawicowym profilu.
W Europie szkolnictwo wyższe i nauka obchodzą się bez tak dużych prywatnych funduszy. Niektórzy uważają, że to zaleta, bo dzięki temu nauka pozostaje niezależna.
Prawo europejskie nie lubi fundacji i instytucji w stylu "perpetual trust". Nie jestem prawnikiem, więc nie wiem, jak jest we wszystkich krajach. Mogę jednak powiedzieć, że w Polsce takie podejście zabija społeczeństwo obywatelskie. Fundacje są tu w gruncie rzeczy traktowane jak organizacje nastawione na zysk. Jeśli rozwijają działalność i zwiększają się ich koszty operacyjne, muszą zbierać dodatkowe pieniądze, by opłacić wyższy VAT nakładany na konsumowane usługi. Mogą to robić właściwie tylko przez słynny 1%, bo w przeciwnym razie wpadają w pętlę kolejnych podatków. Generowane przychody, np. z procentu od inwestycji, nie mogą być kierowane przez fundusz wprost na pokrycie kosztów operacyjnych, muszą jeszcze opłacić podatki, czasami bardzo wysokie. To sprawia, że stworzenie w Polsce czegoś w rodzaju "perpetual trust" jest bardzo trudne. W politologii i ekonomii bardzo dobrze widać ten proces na przykładzie think tanków, które w USA mają silną i niezależną pozycję. W Europie i Polsce muszą się zaś prostytuować, sprzedawać drobne usługi, by przetrwać. Amerykański think tank również musi się od czasu do czasu do kogoś wdzięczyć, ale robi to tylko wtedy, kiedy zabiega o jakiś większy fundusz, który będzie mu na dłużej starczał.
Znana antropolog Janine Wedel w książce "Shadow Elite" bardzo ostro krytykuje jednak prawicowe think tanki za to, że tworzą niejasne sieci powiązań biznesowo-politycznych.
Przecież prawa strona sceny politycznej gdzieś musi kształcić i ćwiczyć swoje elity, a na uniwersytetach nie jest zaś, jak już mówiłem, dobrze reprezentowana. Bez silnych prawicowych think tanków nie byłoby skąd wziąć sprawnych republikańskich sekretarzy, ministrów i pracowników administracji wyższego szczebla. W Europie, dla porównania, polityczne think tanki są znacznie słabsze, to raczej wylęgarnie średniego szczebla biurokratów partyjnych, a nie kuźnie elit. Polityczne elity europejskie kształtują się wewnątrz partii, które mogą sobie na to z łatwością pozwolić dzięki dotacji z budżetu. Think tanki są tu traktowane tylko jako pomniejsze narzędzie służące jakiemu takiemu przeszkalaniu szeregowców i produkcji spinu. Amerykańskie think tanki są zaś mocnym głosem społeczeństwa obywatelskiego. Mogą swoje stronnictwa nawet krytykować, mówić im, że idą w złym kierunku. Publikują przy tym poważne i wartościowe badania.
Mimo to pojawiają się coraz liczniejsze głosy, że waszyngtońskie think tanki mają za duże wpływy i sprzedają propagandę jako ekspertyzy.
Są różne, poza słynnymi prawicowymi braćmi Koch czy Heritage Foundation jest też przecież lewicowy George Soros czy the Kennedy Foundation. Nie da się jednak uciec od jakiejś stronniczości. Nauki społeczne, jak wszystkie nauki, szukają prawdy, to jednak mit, że ta prawda nigdy nie ma barw politycznych. Jeśli dane nie są naciągane, a metody poprawne, to nie wolno podważać jakichś wyników tylko dlatego, że zostaną upolitycznione.
Czy jednak tak doprawionej prawdy nie zamienia się wtedy przypadkiem w półprawdę? Już dobór tematu badań może być stronniczy. Weźmy firmy farmaceutyczne, które wolą zajmować się kremami na zmarszczki niż badaniami nad nowym lekiem na malarię.
Już Tocqueville zauważył, że demokratyczne społeczeństwo będzie tolerować naukę tylko o tyle, o ile będzie dostrzegać jej użyteczność. Społeczeństwo ma więc prawo domagać się od swoich naukowców odpowiedzi na pewne pytania w pierwszej kolejności i rozwiązywania przede wszystkim trapiących je problemów.
Ale przecież Pan zajmuje się filozofią polityki. Co w takim razie z filozofią? Gdzie jej użyteczność?
Filozofia to luksus, na który nauka może sobie pozwolić dopiero wtedy, kiedy już zaspokoi ciekawość i potrzeby ludu w wielu innych, mniej mnie zajmujących kwestiach.
Michał Kuź
Clifford Angel Bates Jr. politolog i analityk, pracuje w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW
07.06.2015r.
Nowa Konfederacja