George Friedman:
Europa staje się niebezpiecznym miejscem
Plus Minus: Zastanawia się pan nad podziałami w Europie, odwołując się do obecnej sytuacji na Ukrainie. Czy w jej przypadku można mówić o "wojnie niskiej intensywności"?
Nie jest to jeszcze wojna. Mamy do czynienia z regionem podzielonym pomiędzy rozczłonkowany Zachód i Rosję. Taka sytuacja była jednak nie do przewidzenia w roku 2005. Uderza różnica nie tyle pomiędzy pokojem i wojną, ile między oczekiwaniami Europy dotyczącymi traktatu z Maastricht i jego rzeczywistymi skutkami.
W 2005 roku sądzono, że Europa nauczyła się na błędach, iż nie może dopuścić do kolejnej wojny, gdyż wojna to zło. Mówiono o wyjątkowości Europy, która w przeciwieństwie do USA "odrobiła lekcję". Tymczasem spoglądając na Ukrainę, widzimy, że dawne problemy są tam nadal aktualne.
Warto dostrzec również inne naprawdę istotne kwestie. To, że 45 procent szkockich wyborców opowiedziało się za wyjściem ze Zjednoczonego Królestwa, że pojawia się kwestia niepodległości Katalonii...
Ale idea Brexitu nie zwyciężyła w referendum...
Zwyciężyła w tym sensie, że Szkoci wydawali się całkowicie zasymilowani: brali udział w triumfalnej budowie imperium, przewodzili rewolucji przemysłowej... I nagle sprawa suwerenności Szkocji powróciła.
Nie jesteśmy w stanie wojny, ale Europa nie zmierza drogą, której dla niej chciano. W latach 1945-1992 Europa nie była suwerenna: decyzje o pokoju lub wojnie nie były podejmowane w Berlinie czy Londynie, ale w Waszyngtonie i Moskwie. Dopiero w 1992 roku, po podpisaniu traktatu z Maastricht, po upadku Związku Radzieckiego i zakończeniu zimnej wojny, Europa zaczęła odzyskiwać coś więcej niż autonomię. Europejczycy lubią myśleć, że pokój zapanował od 1945 rok, ale właściwą datą jest 1992 roku.
Tę "okupację" z pewnością postrzegano inaczej z perspektywy Lizbony i Warszawy. A dlaczego twierdzi pan, że autonomia Europy dobiegła końca w 2008 roku?
Oczywiście, ta "okupacja" miała bardzo różne oblicza! Na obszarze opanowanych przez Amerykanów nie panowała tak wielka agresja jak na ziemiach zdominowanych przez Rosję. Niemniej NATO, instrument wojny i pokoju, było zdominowane przez USA, zdolne podjąć z ZSRR wojnę nuklearną. Na tym krytycznym poziomie wojny i pokoju decyzje nie należały do Europejczyków. W 1992 roku autonomia powróciła, gdyż Związek Radziecki upadł, a Stany Zjednoczone straciły zainteresowanie Europą. Z mojego punktu widzenia Europa jako byt stabilny mogła wybrać pokój jedynie w przedziale między rokiem 1992 a 2008, kiedy to miały miejsce dwa istotne wydarzenia. Po pierwsze, w 2008 roku Rosjanie dokonali inwazji na Gruzję: od tej pory nieco inaczej postrzegamy, do czego są zdolni. W tym samym roku upadł bank Lehman Brothers i rozpoczął się kryzys ekonomiczny, w trakcie którego Europejczycy zdali sobie sprawę, jak bardzo kontynent jest uzależniony od wydarzeń w innych częściach globu. Od 2008 roku Europa nie jest w stanie odzyskać równowagi, więcej: jest coraz bardziej rozchwiana.
Czyli teza o "epoce pokoju", która nastała w roku 1945, jest nieprawdziwa?
Wystarczy chyba przypomnieć, że w 1992 roku w granicach Jugosławii wybuchła wojna, w której zginęło 100 tys. osób. Kraje UE twierdziły, że wojna wybuchła, ponieważ Jugosławia nie należała do Unii, ale prawda jest taka, że pod powierzchnią europejskiego ładu kryły się dawne bałkańskie problemy. Europejczycy skłonni są utrzymywać, że w przeciwieństwie do Amerykanów i Chińczyków uczą się na własnych błędach i stworzyli instytucje zdolne do utrzymania pokoju. To nie tak: iluzją byłoby twierdzenie, że uzgodnienia z Maastricht rozwiązały fundamentalne nieporozumienia.
Twierdzi się, że granice w Europie często zmieniają swój bieg. Czy jednak stabilizacja lat 1945-1992 nie zadaje kłamu tej tezie?
Nie, ponieważ w latach 1945-1992 Europa trwała w zamrożonym konflikcie, podobnym do sytuacji, jaka panuje obecnie w Górskim Karabachu. Amerykanie i Sowieci byli przemożnie obecni, a granice nie mogły ulec zmianie, ponieważ zachwiałoby to ustaloną przez nich stabilnością.
Wraz z upadkiem ZSRS doszło do "drugiego wielkiego oddania władzy" w Europie - jeśli za pierwsze uznać kres I wojny światowej i zapaść wielkich mocarstw europejskich. Od tego czasu sytuacja nadal się nie ustabilizowała! Europejczykom marzyło się ostateczne położenie kresu zimnej wojnie i uznali, że pokój nadejdzie, gdy zapanuje dobrobyt ekonomiczny. W 2008 roku gdzieniegdzie w Europie dobrobyt zaczął maleć i niebawem wróciła kwestia granic, a za nią kolejne.
Być może wynika to z faktu, że kwestia relacji Rosji z Europą oraz przebiegu granic między nimi nigdy nie została rozwiązana należycie. Europejczycy uznali, że Rosja znikła ze względu na swoją słabość. To nieprawda! W roku 1992 nastąpiło po prostu dramatyczne zerwanie z przeszłością, które trwało przez 16 lat, aż do schyłku epoki dobrobytu. Teraz zmierzamy ku eksplozji.
Różnice między Europą Północną i Południową są oczywiste. W swojej najnowszej książce odwołuje się pan do historii swojej rodziny, twierdząc, że była to w gruncie rzeczy "historia każdej rodziny w okresie międzywojennym", i porównuje pan epokę europejskiego dobrobytu przed rokiem 1913 oraz w latach 1992-2008. Czy mógłby pan rozwinąć tę myśl?
Granica pomiędzy półwyspem europejskim a kontynentem eurazjatyckim ma dwie twarze: z jednej strony mamy państwa bałtyckie, Białoruś i Ukrainę, z drugiej - to wszystko, co zwykliśmy nazywać Europą Wschodnią. Ten punkt tarcia w Europie, region, z którego pochodzili moi rodzice i w którym wybuchało, ale i kończyło się wiele wojen, znów się ożywia. Mamy w nim do czynienia z Polską i Rumunią, które starają się działać ostrożnie, ale też wzmacniają siły zbrojne. Widzimy napięcia na Ukrainie i Rosję, która zeszła z liberalnej drogi obranej w 1992 roku.
Oczywiście, Unia Europejska powinna mieć wspólne interesy, ale kiedy rozmawiam z Hiszpanami, jest dla mnie oczywiste, że Morze Śródziemne jest dla nich ważniejsze od Ukrainy. Niemcy nie chcą mieć nic wspólnego z konfliktem na Wschodzie... krótko mówiąc, wspólna europejska polityka zagraniczna nie istnieje. Jeśli sytuacja się zaostrzy, każdy naród europejski będzie miał swoją własną. Kiedy spotykają się Hollande i Merkel, nie jest to spotkanie "liderów europejskich", lecz prezydenta Francji i kanclerz Niemiec. Europejskie polityki są coraz mniej wspólne, coraz bardziej podporządkowane interesom narodowym; choć nadal w ramach UE, to jednak odmienne. Pragnę przy tym zwrócić uwagę na różnicę pomiędzy oczekiwaniami z roku 2000 dotyczącymi ekonomicznego, społecznego i geopolitycznego aspektu życia w 2015 roku a stanem faktycznym. Różnica jest zatrważająca! Europejczycy ze Wschodu i Południa z pewnością zdają sobie z tego sprawę, natomiast Niemcy nadal wierzą, że Europa może być zjednoczona.
Czy na pewno?
Tak - ale też właśnie dlatego w interesie krajów ościennych jest tego kwestionowanie. Niemcy nie mają narzędzi, aby utrzymać Europę zjednoczoną. Tymczasem na waszym kontynencie zrodziła się szczególna amnezja: wszyscy pamiętają, co się stało, ale nikt nie wierzy, że ma to cokolwiek wspólnego z nim współcześnie. To wiara w siebie utrzymuje Europę zjednoczoną. Europejska mentalność podpowiada, że mamy do czynienia z chwilowymi problemami, które zostaną rozwiązane. Amerykanin zapytałby: skoro problemy, które trwają od 2008 roku, można rozwiązać, dlaczego jeszcze tego nie zrobiliście?
Zwraca pan uwagę na wzrost nacjonalizmu w Europie. Mówi pan o państwach narodowych i o tym, jak z łatwością mogą się zwrócić przeciw sobie. Gdzie ten problem jest najostrzejszy?
W historii Europejczycy tylekroć występowali przeciwko sobie, że byłoby czymś niezwykłym, gdyby problem ten został z dnia na dzień rozwiązany. Nacjonalizm jest zakorzeniony w europejskiej mentalności. To mały kontynent, podzielony na 51 państw narodowych pamiętających sobie nawzajem swoje grzechy. Unia Europejska została ufundowana, by mówić: "jesteśmy podzieleni, ale jednocześnie zjednoczeni, porzućmy złe wspomnienia", w duchu idei założycielskiej i nadziei, że wszyscy skorzystają. Traktat z Maastricht mówi wiele o pokoju i dobrobycie. Problem w tym, co się stanie, gdy dobrobytu zabraknie. Wyobrażano sobie, że europejska strefa wolnego handlu przyniesie wieczny dobrobyt, nie przewidziano żadnych instytucji ani procedur na wypadek poważnych problemów. Kiedy pojawiły się problemy, rozwiązywane są (lub nie) przez państwa narodowe. Grecja nie negocjuje z Unią Europejską, lecz z Niemcami.
Czy wielu Europejczyków zgadza się z pana zdaniem?
Europa jest podzielona na dwa odłamy: pierwszy to eurokraci, czyli partie i środowiska tak zaangażowane w "ideę Europy", że nie dopuszczają do siebie wiedzy o tym, co się dzieje. Kiedy podczas moich częstych podróży do Europy rozmawiam z eurokratami, czytelnikami "Financial Timesa", odnoszę wrażenie, że jestem na innej planecie. Nie dopuszczają myśli, że zapaść jest nieodwracalna. To poniekąd zrozumiałe: żeby dopuścić do siebie tę myśl, musieliby diametralnie zmienić swoją wizję świata.
Czyli sądzi pan, że sytuacja się pogarsza?
Tak, w mojej ocenie Europa staje się bardzo niebezpiecznym miejscem. Wygląda jednak na to, że euroentuzjaści ufają, iż gdzieś istnieje jakiś dyskretny think tank, który rozwiąże ich problemy: ot, szczegół techniczny... Nie zdają sobie sprawy z wielkich różnic w Europie, z tego, że sposób życia Europejczyka z Południa różni się diametralnie od sposobu życia Niemca. Żaden z nich nie podziela niepewności i obaw Polaka: Portugalczyk nie obawia się Rosji tak jak Polak, choć zarazem nie żyje w takim dobrobycie jak Niemcy...
Nie chodzi tu zresztą tylko o nacjonalizmy. W Europie rozwinęły się także regionalizmy. Eurokraci lubią mówić o "problemie greckim", gdyż tym sposobem mogą go zlokalizować, mają komu przypisać winę, której nie chcą wziąć na siebie. Proszę spojrzeć na współczynnik bezrobocia na południu Europy i powiedzieć, co 22-letni Hiszpan sądzi o swojej przyszłości. Powiedziałbym, że Europa jest tym, czym była zawsze: kontynentem. Nie jest natomiast kontynentem mówiącym jednym głosem: tym była przez krótką, cudowną chwilę.
Namawia pan do poważnego traktowania Rosji: twierdzi pan, że "jest ona zintegrowana i przygląda się rozwojowi wydarzeń". Na ile Moskwa staje się pierwszoplanowym czynnikiem w sytuacji, gdy Europejczycy nie wiedzą, co nastąpi jutro?
Kryzys na Ukrainie ma swe źródła w rozdrobnieniu Europy i panujących w niej podziałach. To dlatego wiele krajów Europy Wschodniej, szczególnie Polska, wzmogło swoją aktywność na Ukrainie i próbowało tego samego na Białorusi.
Tymczasem Władimir Putin doszedł do władzy jako oponent Borysa Jelcyna, krytykując stosunki, które Jelcyn nawiązał z Zachodem i które nie przynosiły Rosji korzyści. Pewien Rosjanin powiedział mi: za komunizmu byliśmy biedni, ale mieliśmy władzę, za Jelcyna utraciliśmy władzę i staliśmy się jeszcze biedniejsi. Putin i jego współpracownicy doszli do władzy dzięki obietnicy opanowania chaosu gospodarczego i skończenia ze sposobem, w jaki Rosja traktowana była przez Zachód i przez Europę.
Punkt zwrotny stanowiło Kosowo, znajdujące się wówczas w granicach Serbii. Rosjanie stwierdzili, że nie dochodziło tam do ludobójstwa Albańczyków, i zaproponowali wspólną okupację kraju. Doszło do porozumienia, które zostało zignorowane przez Amerykanów i Niemców, tak jakby nie miało żadnego znaczenia. Był to wstrząs dla psychiki Rosjan.
Kiedy w 2013 roku rozpoczęły się niepokoje w Kijowie, Rosjanie uznali je za kolejny zachodni zamach. Rosja w kółko pytała: skąd ta obsesja na punkcie Ukrainy, skoro nie zależy wam na rozbiorach Federacji Rosyjskiej? Gdyby Ukraina stała się prozachodnia, Rosjanie znaleźliby się w bardzo złym położeniu.
Nie mając możliwości odwrócenia sytuacji, zareagowali na nią w zły sposób. I tak doprowadziliśmy do kryzysu ukraińskiego.
Twierdzi pan, że NATO jest przymierzem wojskowym bez żołnierzy. Czy powinno stanowić militarne ramię Zachodu, na które zachodnie państwa mogą liczyć?
Dawniej istniał Zachód, co więcej - miał narzędzie walki z Rosją w postaci NATO. Po rozpadzie Związku Radzieckiego przymierze, którego celem była walka z ZSRR, straciło rację bytu. Ponieważ NATO było zbyt drogie dla członków, nie miało sensu jego utrzymywania w okresie pokoju i dobrobytu, który wówczas zapanował. Gdy rozpoczął się kryzys, wszyscy zwrócili się ku NATO, a tam nie było już nikogo. Zwrócili się ku USA - a tam też nikogo nie było. Ameryka spogląda obecnie na NATO jako na problem, a nie na rozwiązanie, jak na pułapkę bez rzeczywistego przymierza, jako zbiorowość osób, które oczekują, by Amerykanie działali, a następnie ich za to potępiają.
Jeżeli, jak pan twierdzi, Zachód już nie istnieje, to jak określiłby pan postawę USA względem Europy?
Amerykanie rozwijają w Europie stosunki dwustronne. Mamy dobre relacje z Wielką Brytanią, które uważamy za fundamentalne - nie istnieje jednak żadna Europa, z którą można by rozwinąć podobne stosunki bilateralne. Unia Europejska nigdy nie stworzyła skutecznego sojuszu militarnego, nie posiada wspólnej polityki obronnej, dlatego z amerykańskiego punktu widzenia nie istnieje coś takiego jak współpraca z Europą: można ją rozwijać tylko z poszczególnymi państwami. W tym sensie NATO przestało istnieć. Jego przedstawiciele chodzą jeszcze na przyjęcia w Brukseli, jednak zdolność do realizacji planu wojennego lub stworzenia strategii jest znikoma.
Problemy gospodarcze dodatkowo komplikują sytuację, gdyż poszczególne państwa - ot, choćby Portugalia! - nie są gotowe do podejmowania wydatków na obronę, a co więcej, wszyscy podejrzewają wszystkich, że dają za mało. Pewnie długo jeszcze będziemy mieć NATO - tyle że niefunkcjonalne. Jestem przekonany, że Liga Narodów nadal istnieje, a jej zebrania odbywają się w Genewie.
W 2014 roku podczas konferencji w Warszawie omawiano budowę tarczy antyrakietowej i stwierdzono, że kwestia obronności w Europie musi wykraczać poza tarczę. W swojej książce pisze pan, że nadal jest czas na inicjatywę: Rosjanie nie są gotowi do agresji, a Amerykanie potrzebowaliby sześciu miesięcy, by podjąć działania w Europie.
Tarcza antyrakietowa jest prostym rozwiązaniem dla nowoczesnych armii. Wielokrotnie powtarzałem Polakom, że mają obsesję na temat tarczy antyrakietowej, tak jakby stanowiła ona rozwiązanie militarne rzeczywistego problemu. W rzeczywistości tarcza nie obroniłaby ich przed rosyjskimi rakietami. Wschodnia granica Europy potrzebuje sprzętu mniej rzucającego się w oczy, jak helikoptery czy przeciwpancerne pociski kierowane. Tłumaczyłem też moim warszawskim rozmówcom, że nadal mają Francję za wzór kraju wspierającego Polskę w przypadku zagrożenia.
Stany Zjednoczone zwykle nie działają w ten sposób, a jeśli się na to zdecydują, skutki są zazwyczaj godne pożałowania: wystarczy spojrzeć na Bliski Wschód. To, co robią Stany Zjednoczone w Europie, to polityka sprzeciwu wobec jakiejkolwiek hegemonii regionalnej. Historycznie amerykańską metodą jest budowanie koalicji ze wszystkimi, którzy sprzeciwiają się hegemonii, i wspieranie tych koalicji w sensie militarnym i ekonomicznym. Tylko wtedy idziemy do przodu: tak stało się w roku 1917 i 1944 roku. Podczas zimnej wojny nauczyliśmy się, że przedwczesna interwencja może być właściwszym rozwiązaniem i jesteśmy do tego przygotowani. Jednak pomysł, że będziemy bronić Polski w pojedynkę, to złudzenie. Polska, podobnie jak inni, sama musi się obronić. Tymczasem w krajach Europy Wschodniej pokutuje przekonanie, że po przystąpieniu do NATO i UE ich problemy zostaną rozwiązane przez innych.
W marcu br. jeden z amerykańskich dowódców przekonywał o konieczności wysłania uzbrojenia na Ukrainę. Merkel i Hollande nalegali na stosowanie środków dyplomatycznych. Czy te dwie mentalności są zawsze rozłączne?
Europejczycy nazywają Amerykanów kowbojami i nigdy nie pojąłem, dlaczego mówią to z przyganą w głosie. W Europie zapanował tylko jeden "czas pokoju", osiągnięty za sprawą wysiłków USA i Rosji. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której eleganccy europejscy dyplomaci w 1914 i 1938 roku mieliby dostęp do broni nuklearnej! Czy udałoby się wówczas uniknąć wojny? Europejczycy nieprzerwanie chlubią się swoją finezyjną dyplomacją, jednak z amerykańskiego punktu widzenia XX wiek był dla Europejczyków katastrofą. Gdzie ta finezja Europejczyków, skoro stają się coraz słabsi i nadal się tym chlubią?
Twierdzi pan, że mamy w Europie kłopoty z rozpoznaniem rzeczywistego stanu rzeczy?
Rzeczywistość niemiecka jest taka, że nie można ryzykować wojny z Rosją, z którą Niemcy mają silne stosunki gospodarcze. Realiści amerykańscy wiedzą, że ze względu na przyszłość Europy nie można dopuścić do kolejnej zimnej wojny z Rosją. Według realistów polskich ich kraj utkwił pomiędzy swoimi dwoma największymi zagrożeniami... Oczywiście żadne z nich nie jest agresywne tak jak w przeszłości, ale byłbym znacznie spokojniejszy, gdyby Niemcy podzielali część moich lęków. Tymczasem wszyscy mają swoją wizję świata i właśnie to tworzy fundament nacjonalizmów. Punkt widzenia Niemców: stopa bezrobocia wynosi 5 procent, postępuje wzrost gospodarczy, a my z pewnością nie zamierzamy wywoływać zamieszania w Europie. Punkt widzenia Polaków: jesteśmy uwięzieni między sąsiadem z lewej i z prawej i jedynie Amerykanie mogą nam przyjść z pomocą. Punkt widzenia Greków: ile to jeszcze potrwa?
Mówi się Grekom, że ich zadłużenie świadczy o braku odpowiedzialności. A czy Niemcy nie byli nieodpowiedzialni, pożyczając? Każdy kraj ma swoją opowieść.
Oprócz "starych jak świat" konfliktów coraz częściej dochodzi do cyberataków. Państwo Islamskie korzysta ze wsparcia bojowników przybyłych z całego świata. Czy zgodziłby się pan z opinią, że świat stał się mniej przewidywalny?
Europa była w stanie wojny z islamem od ponad tysiąca lat. Czy to przewidywalne? Tak. Czy równie niebezpieczne jak wtedy, gdy kalifowie rezydowali na Półwyspie Iberyjskim? Nie. Styk islamu z Europą to odwieczny punkt tarcia.
Europejski imperialny model uporządkowania Bliskiego Wschodu chyli się ku upadkowi, nie tylko granice, ale sfery wpływów zakładane w traktacie Sykesa-Picota zawartego w 1916 roku pomiędzy Francją i Wielką Brytanią już nie obowiązują. Utrzymują się natomiast wewnętrzne niepokoje wśród sunnitów.
W świecie islamu jest tak wiele podziałów - na Arabów i nie-Arabów, na sunnitów i szyitów - że przerasta to właściwie wszystkich obserwatorów. Stany Zjednoczone starają się wycofać z tego regionu i stworzyć tam stan względnej choćby równowagi. Z amerykańskiego punktu widzenia w regionie funkcjonują cztery duże siły: Turcja, Iran, Arabia Saudyjska i Izrael. Każde z tych państw nienawidzi pozostałych na swój sposób, co stwarza doskonałe warunki dla skonstruowania równowagi władzy. Model, który staramy się zastosować, polega na nieangażowaniu się w terenie: amerykańska interwencja nie odniosła tam skutku. W Iraku USA współpracuje z Irańczykami przeciw Państwu Islamskiemu, wspierając oddziały irańskie atakami z powietrza. W Jemenie USA uczestniczy w koalicji, walcząc z Al-Kaidą. Problem, jaki Europa ma ze światem muzułmańskim, polega na tym, że nie może zrezygnować z muzułmanów jako siły roboczej, ale ze względów kulturowych i religijnych nie jest w stanie ich zintegrować. Z perspektywy USA nie stanowi to problemu geopolitycznego, lecz lokalny.
Wyraża się pan bardzo przychylnie o finezji, z jaką Obama prowadził politykę zagraniczną. Czy jej owocem będzie pojednanie z Iranem?
Pojednanie nie jest właściwym słowem. Pojęliśmy, że mamy wspólne interesy i że musimy współpracować.
Czy to znaczy, że nie mieliście tych wspólnych interesów wcześniej?
Stany Zjednoczone stały się globalnym hegemonem w 1992 roku. Jesteśmy państwem wyjątkowo młodym, jeśli idzie o sprawowanie władzy na taką skalę. Zimna wojna była pod tym względem łatwa: oni tam, my tu. Dziś ciężar jest dużo większy i choć nie chcieliśmy tej władzy, nie możemy z niej zrezygnować. Bardzo trudno jest wypracować model, który pozwoliłby nam nie znajdować się nieprzerwanie w stanie wojny. Mamy prawo do potknięć i potykamy się w świecie islamskim, gdzie wszyscy potykają się dwu- lub trzykrotnie. Okres 1992-2015 to mniej niż pokolenie: dajcie nam czas.
Wspominał pan o nierealnej nadziei Europejczyków na istnienie think tanku, który znajdzie rozwiązanie kwestii europejskiej...
Z pewnością nie zrobi tego Stratfor: my twierdzimy, że Unia Europejska nie ma prawa funkcjonować w takiej formie, w jakiej została zaprojektowana. Ponad 50 proc. niemieckiego PKB pochodzi z eksportu. Nie można mieć strefy wolnego handlu, w której centrum leży największy eksporter, czwarta najsilniejsza gospodarka świata, korzystająca z instrumentów, które czynią przedsiębiorczość niemal niemożliwą.
Założenie UE było takie, że wszyscy, którzy przystąpią do strefy wolnego handlu, będą z niej na równi czerpali korzyści. Byłoby to możliwe, gdyby Niemcy nie uzależniały swojego wzrostu od eksportu. Interesy Niemiec, Włoch czy Portugalii są jednak odmienne i nie wiem, jak Europa wyobraża sobie pogodzenie tych różnic.
Sama idea suwerennego narodu wchodzącego w skład zróżnicowanego wewnętrznie bytu politycznego, który wyznacza moją tożsamość? Jak sobie z tym poradzić? Stany Zjednoczone miały ten problem przed wojną domową, w której starły się Północ i Południe. Konsekwencją był straszny konflikt, w którym poległo pół miliona osób. Kto umrze za UE? A jeśli nikt nie zamierza umierać, to Europa nie jest narodem, lecz po prostu traktatem. Jeżeli to tylko traktat - to trwa się przy nim jedynie do czasu, gdy przynosi on korzyści. Tymczasem ludzie zaczynają zdawać sobie sprawę, że nie odnoszą korzyści z przynależności do Unii. Euroentuzjaści zwykli powtarzać, że "najgorsze już minęło". Czy aby na pewno? Dla kogo minęło? Europa utworzyła strefę wolnego handlu wokół czarnej dziury, Niemiec. Zaczekajmy, aż nastaną turbokryzys i bezrobocie. Na razie Niemcy są tak wydajne, że nikt nie jest w stanie ich dogonić. Tyle tylko że oznacza to, iż zabijają swoich klientów.
- rozmawiała Cristina Peres z tygodnika "Expresso"
- tłum. Bogdan Jędrzejowski
George Friedman, założyciel i dyrektor think tanku Strafor, cenionego przez przywódców jako źródło informacji w zakresie geopolityki, jest płodnym analitykiem. Szybkość i dokładność, z jaką zespół jego ekspertów dokonuje analiz aktualnej sytuacji na świecie, to jedna z cech, które od 1996 roku zapewniają mu grono odbiorców. Wiarygodność Stratforu wzmacnia wiedza encyklopedyczna prezentowana na mapach, wykresach, filmach i dokumentacji pomocniczej towarzyszącej analizom. George Friedman przybył do Stanów Zjednoczonych jako dziecko, w początku lat 50. Jego rodzina, węgierscy Żydzi, postanowiła opuścić Europę osłabioną po cyklu rzezi (1914-1945), które spowodowały śmierć 100 milionów ludzi. Historia jego rodziny, w której dostrzega rysy wspólne dla wszystkich ówczesnych Europejczyków, jest jednym z głównych wątków jego najnowszej książki "Punkty zapalne". Do swojej biografii odwoływał się również we wcześniejszych książkach: "Następne 100 lat: prognoza na XXI wiek", "Następna dekada: gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy" oraz "Tajna wojna Ameryki".
Bronisław Misztal Ambasador RP w Portugalii
Trzeźwiące sole Friedmana
Powyższy wywiad ukazał się we wpływowym portugalskim tygodniku "Expresso", którego profil jest zdecydowanie bardziej intelektualny niż wielu europejskich periodyków.
Dziennikarka Cristina Peres rozmawiała z dr. George'em Friedmanem, szefem centrum analiz Stratfor. Moją uwagę przykuła dojmująca ostrość analizy politycznej, spojrzenie na kontynent europejski z perspektywy krytycznej.
Główny argument Friedmana brzmi: minęły złote czasy, gdy przyrost dobrobytu gwarantował Europie przyrost stabilizacji i spokoju. Minęła także epoka, gdy los Europy rozstrzygał się w negocjacjach i transakcjach między Waszyngtonem a Moskwą. Rodzina, jaką miała być Unia Europejska, składa się z mocnych i słabych, małych i wielkich, mądrych i głupich, odpowiedzialnych i nieodpowiedzialnych. Jedni rosną w siłę, inni słabną, jedni mądrzeją, inni - przeciwnie. Ale prawda jest taka, że - czy nam się to podoba czy nie - czas dojrzeć i wyrosnąć z syndromu osieroconego dziecka.
Friedman nie patyczkuje się w osądach i ocenach. W Europie, która zachłysnęła się marzeniami, w Ameryce, której marzenia pobiegły w innym kierunku, na świecie, który ruchem wahadłowym odbija się a to od romantyzmu, a to od realizmu, a to od nacjonalizmu, a to od pospolitej intelektualnej pustki, takie myślenie może działać jak sole trzeźwiące.
Sam George Friedman od dawna budził moje uznanie przede wszystkim umiejętnością przekazu. Niejednokrotnie się mylił w szczegółach, niejednokrotnie bawił się historią (jak np. w książce "Następne stulecie"), ale w zasadzie zawsze widział istotę spraw geopolitycznych tam, gdzie faktycznie gorzał ogień.
Na uwagę zasługuje także rozmówczyni Friedmana Cristina Peres. Portugalska dziennikarka dobrze rozumie Polskę i nasz rejon świata, była zresztą w Polsce w podróży studialnej, czego plonem była seria inteligentnych, empatycznych artykułów. Nie dziwi więc, że umiejętnie prowadzi ona rozmowę wzdłuż osi Lizbona-Warszawa.
Jest to lektura dla wytrawnych, myślących czytelników, ale także dla marzycieli, romantyków i osób srogo doświadczonych przez lata dramatycznych przemian w Europie Wschodniej.
07.07.2015r.
Rzeczpospolita