Wesołkowie na wesele - Marek Jan Chodakiewicz

 


Wesołkowie na wesele

Natychmiast po niesławnej decyzji Sądu Najwyższego legalizującego "małżeństwa" wesołkowate dostałem serię esemesów od przyjaciół, rozjazgotał się telefon, do skrzynki e-mail zaczęły napływać wiązanki: koniec świata.

Większość - nawet ateistów i libertarian - takich, których zwykle nie bardzo interesują sprawy obyczajowe, zostawiają ludzi w spokoju, tak długo, jak nikt im się nie wchrzania w ich sprawy - była oburzona. Argumentują, że państwo nie jest od spraw moralnych, powinny być one domeną jednostki. A tutaj Sąd Najwyższy narzuca model wolności poniżej pasa, niwelując naturalną definicję małżeństwa. A przecież gdy strona konserwatywna starała się wcześniej za pomocą odpowiedniej legislacji i referendów zagwarantować nienaruszalność modelu tradycjonalistycznego, tolerancjoniści skowytali, że to "wykluczenie", "brak tolerancji," "brak szacunku dla innych orientacji". Powtarzał się ten refren tak jak u aborterów: państwo precz od moich narządów płciowych.

Teraz okazuje się jednak, że gdy jedna z trzech najważniejszych gałęzi państwa, sądownictwo, wydaje werdykt przychylny regulacji spraw łóżkowych w stronę ideologii libertyńskiej w wydaniu gejowskim (LGBT) - naruszając tym samym naturalny porządek rzeczy i narzucając na normalne rodziny rozwiązania miłe garsteczce ekstermistów i całkiem pokaźnemu już procentowi otumanionych przez nich dobrot (zmamionych hasłami o "miłości," "tolerancji," "otwartości" i "równości") - to wszystko jest w najlepszym porządku. Gdy konserwatyści chcą obrony rodziny i życia - to jest to państwo wyznaniowe. A gdy tolerancjoniści zabiegają o śmierć dzieci na życzenie i zniwelowanie rodziny - to jest to dobro powszechne. Ba! Sama esencja prawości i honoru. A przecież widać, że to właśnie tolerancjoniści wprowadzają swoje heretyckie państwo wyznaniowe.

Przepysznym przykładem "praworządności" Sądu Najwyższego (i niższych szczebli sądownictwa) jest to, że z rozstrzygania o wesołkowatych "małżeństwach" nie samowykluczyli się sędziowie o właśnie takiej orientacji seksualnej. Uznali, że są absolutnie i perfekcyjnie obiektywni. I zagłosowali za własnym rozporkiem. Brak pokory i samodystansu. Nie dziwota, że amerykańskim sądom tak długo podobało się niewolnictwo. Wielu sędziów było właścicielami niewolników, a więc wydawali werdykty zgodne z własnym interesem. A potem długo jeszcze dyskryminowano czarnych instytucjonalnie, a w tym decyzjami Sądu Najwyższego (sprawa Dred Scott vs. Sanford z 1857, która odmówiła obywatelstwa amerykańskiego czarnym, czy Plessy vs. Fergusson z 1890, która przypieczętowała system segregacji rasowej). Jasne jest, że Sąd Najwyższy ma na swoim koncie decyzje urągające sprawiedliwości i wolności.

Ta gejowska awantura to kolejne wyzwanie rzucane przez świat doczesny ludziom wiary. Taka miękka bolszewia, przecież na początku w Sowdepii też eksperymentowano z rozmaitymi herezjami seksualnymi, a w tym z normalizacją homoseksualizmu. Przecież Marks obiecywał zniszczyć rodzinę w "Manifeście Komunistycznym". A przed nim to samo rozmaici sekciarze. Tak było przecież od zarania dziejów. Teraz czyni się to w ramach demokracji. A demokracja ma to do siebie, że ludzi można przekonać właściwie do wszystkiego. Wystarczy mocne wsparcie finansowe i stały atak propagandowy we wszystkich mediach. Pamiętacie państwo Irlandię? Katolicką Irlandię, która po gejowsku zagłosowała? W demokracji trzeba działać powoli. Gdy żabę wrzuca się do ukropu, natychmiast wyskakuje. Gdy powoli podwyższa się temperaturę w garnku, można ją spokojnie ugotować.
I tak właśnie stało się w USA.

Najpierw środowisko wesołkowate zaktywizowało się w ramach rosnącej fali rewolucji kontrkulturowej.
A zaczęło się jeszcze w latach dwudziestych i trzydziestych, gdy tzw. różowe podziemie (pink underground) zazębiało się z czerwoną pajęczyną Sowietów. Było to niejako naturalne przymierze. Obie strony nienawidziły społeczeństwa tradycyjnego, obie były rewolucyjne, chciały zniszczyć USA i zbudować utopię pasującą do ich chorych fantazji. Jednak wtedy różowo-czerwonym nie wyszło knucie. Dopiero podczas rewolucji kontrkulturowej lat sześćdziesiątych wypracowano metodę pełznącego ataku na rodzinę. W ramach "równości", naturalnie. Wraz z gejowskimi zamieszkami, przyszła aborcja. Amerykanie obudzili się w kraju, gdzie decyzją Sądu Najwyższego (Roe vs. Wade z 1973) można się wyskrobać do ostatniej chwili. Oznacza to, że wychodzące z łona matki dziecko można legalnie eksterminować, przecinając mu nożycami kręgosłup. A potem usuwa się zwłoki. I sędziowie byli tak samo aroganccy, jak przy wesołkowatych ślubach. Zajęło stronie popierającej życie około 30 lat, aby przekonać resztę obywateli, że aborcja to zło.

Tak samo będzie ze sprawą ideologii LGBT. Zajmie 30 lat zanim ludzie obudzą się. Albo będzie kontrrewolucja i źli dostaną w pysk od razu. Wybór jasny.

Marek Jan Chodakiewicz
www.iwp.edu

"Albo będzie kontrrewolucja i źli dostaną w pysk od razu. Wybór jasny".
I dlatego wolny człowiek musi mieć prawo posiadania broni i władza musi się go bać! - red. Rp

13.07.2015r.
Tygodnik Solidarność

 
RUCH RODAKÓW: O Ruchu - Dołącz do nas - Aktualności RR - Nasze drogi - Czytelnia RR
RODAKpress: W skrócie - RODAKvision - Rodakwave - Galeria - Animacje - Linki - Kontakt
COPYRIGHT: RODAKnet