Dla tutejszych, dla apatrydów służba dla obcych jest równoznaczna ze służbą Ojczyźnie
Salon. Przedpokój. Ulica
Salon (dajcie już spokój z tym salonem, bo to w najlepszym razie saloon jedynie-red.Rp) jest u nas najsilniejszy, jednak czasem zdarza mu się tracić wpływy. Wtedy do głosu dochodzi konkurencja, na którą składają się Przedpokój i Ulica. Istotą IV RP nie było tylko osłabienie Salonu - to zdarzało się już wcześniej. Był nią fakt, że w obozie, który zdobył władzę, Ulica była silniejsza od Przedpokoju.
(Niniejszy artykuł Piotra Lisiewicza ukazał się w "Nowym Państwie" nr 1/2012 i został potępiony przez szefa KRRiT Jana Dworaka - przyp. Niezależna.pl)
Przedpokój i Ulica wydają się do siebie podobne. Ale skutki zwycięstwa Przedpokoju i zwycięstwa Ulicy są zupełnie niepodobne. Są - gdy chodzi o wpływ na losy Polski - przeciwieństwem. Ulica, w przeciwieństwie do Przedpokoju, podejmuje się bowiem niebezpiecznego hazardu - zabiegania o niepodległość Polski.
Niepodległościowy hazard
Ten hazard w posowieckiej III RP ani razu nie zakończył się pełnym powodzeniem. Żadnemu z rządów Ulicy nie udało się dokończyć kadencji. Wszystkie musiały oddać władzę w niecodziennych okolicznościach.
Jan Olszewski rządził niecałe pół roku i obaliła go "nocna zmiana", bo - słabo się o tym dzisiaj pamięta - zapobiegł utworzeniu rosyjskich spółek w dawnych bazach armii sowieckiej, na co godził się Lech Wałęsa. Lustracja tylko przyspieszyła sprawę.
PiS rządził dwa lata, a arsenał propagandowy użyty przeciwko premierowi Jarosławowi Kaczyńskiemu przerósł wszystko, co znaliśmy wcześniej. Jego rząd poległ na postawieniu się oligarchom mającym korzenie w komunizmie i bliskie związki z Rosją
Prezydenturę Lecha Kaczyńskiego zakończył Smoleńsk, Czyli, jak wszystko wskazuje, nie zderzenie z pancerną brzozą, a zbrodnia przeciwko Polsce.
Ale częściej niż Ulica w III RP do władzy pod hasłami prawicowymi dochodzili ludzie Przedpokoju. Ich rządy kończyły się zgoła inaczej. Wałęsa, Bielecki, Krzaklewski, Buzek, Tusk - wszyscy oni objęli rządy na fali krytyki Salonu. Wszyscy też później odnajdywali się po drugiej stronie barykady. W stosunku do wielu z nich spełniały się na nowo słowa Piłsudskiego: "Niegdyś spotykaliśmy w Polsce ludzi twierdzących, że służba dla Rosji jest równoznaczna ze służbą Ojczyźnie".
Komunistyczna zasada, iż kadry decydują o wszystkim, stosowana była w III RP konsekwentnie. Obyczajem służb specjalnych jest tworzenie profilów osobowościowych wroga. Ludzi, "na których nic nie ma", o silnej osobowości, szerokich horyzontach i jasnych celach, w III RP nie wpuszczano tam, gdzie podejmuje się najważniejsze decyzje.
Za rządów Przedpokoju niemożliwe byłoby, żeby prezydentem Polski był Lech Kaczyński, premierem Jarosław Kaczyński, prezesem IPN Janusz Kurtyka, prezesem NBP Sławomir Skrzypek. Zapomnijcie - nie byłoby na to najmniejszych szans. Rzecznik Praw Obywatelskich to niby instytucja o mniejszym znaczeniu, ale powołanie Janusza Kochanowskiego na ten urząd też byłoby mało prawdopodobne. Na pewno nie powierzono by żadnej służby specjalnej Antoniemu Macierewiczowi, dywersyfikacji gazowej Piotrowi Naimskiemu, walki z korupcją Mariuszowi Kamińskiemu.
Być może rząd Przedpokoju zaproponowałby wielu z wymienionych stanowiska, ale o kilka szczebli niższe. Takie, na których ich decyzje nie zagrażałyby narodowej zgodzie, czyli układance posowieckich interesów. A ich obecność pomagałaby uwiarygodnić się Przedpokojowi.
IV RP nie potrafiła utrzymać władzy, ale zdołała spowodować Wielkie Przesunięcie na prawicy: w jej elitach niepodległościowcy zaczęli być ważniejsi od ugodowców.
Polska - nieistniejące państwo
Hazard zabiegania o niepodległą Polskę zakończył się przegraną. Siły wrogie tej idei w latach 2007-2010 zdołały odbudować posowieckie status quo. Smoleńsk, gdzie zginęli ostatni niepodległościowi politycy zajmujący państwowe stanowiska, przypieczętował sprawę. Zanim zapytamy o to, co dalej, wypunktujmy, co po 10 kwietnia wiemy o III RP i jej mieszkańcach.
To, co nazywano państwem polskim, nie jest nim, bo nie potrafiło się upomnieć o prezydenta i elitę własnego narodu. To, co podszyło się pod polskie państwo, jest narzędziem oligarchii stworzonej niegdyś w wyniku transformacji na polecenie Moskwy. Osoby stojące na czele tego tworu nie zrobiły nic na rzecz umiędzynarodowienia śledztwa smoleńskiego. Udawały, że wierzą, iż Rosja rządzona przez ludzi KGB uczciwie zbada sprawę. Dopuściły się w ten sposób zdrady stanu. W niepodległej Polsce muszą ponieść tego najsurowsze konsekwencje.
To, co nazywano polskimi elitami intelektualnymi, jest wynarodowioną elitą posowiecką. To osoby, których nic nie obchodzą losy Polski i Polaków, a tylko własne kariery. Dopóki nie zdegradujemy ich, brutalnie nie upokorzymy ich tak, by poczuli, że są tu elementem obcym, produktem kolaboracji mniejszości narodu, Polska nie będzie niepodległa.
To, co nazywano polskim dziennikarstwem, działa jak sztab PR-owców oligarchii i obcego mocarstwa. Brak śledztw dziennikarskich w sprawie śmierci polskich przywódców był wyrzeczeniem się przez polskie dziennikarstwo przynależności do swojego narodu. Decydowali o tym nieliczni zarządzający mediami. Znalazły się też, wcale liczne, dziennikarskie szumowiny, które podjęły się dezinformacji oraz ośmieszania nielicznych kolegów po fachu, którzy próbowali ustalić prawdę. Ale niestety także większość zwykłych dziennikarzy wykazała się niezrozumieniem istoty dziejących się wydarzeń lub konformizmem.
To, co nazywano polską prokuraturą, stanęło po śmierci polskiego prezydenta przed najważniejszym zadaniem w swojej historii. Prokuratura pokazała, że nie chce ustalić winnych. Posunęła się jeszcze dalej: ukarała prokuratora, który próbował ustalić prawdę, kontaktując się z Amerykanami. Nie tylko odmówiła badania prawdy, ale zwalczało jej poszukiwanie, działając w interesie winnych Smoleńska.
To, co nazywano polskim narodem, nie jest w swej większości zdolne przeciwstawić się temu, że ma takie państwo, elity, dziennikarzy i prokuraturę. Większość Polaków daje się im owinąć wokół palca. Wspiera owe chore twory bądź pozostaje obojętnymi na sprawy publiczne.
Zgoda Polaków na bezkarność sprawców Smoleńska zdegradowała Polskę. Od 10 kwietnia 2010 r. trwa osuwanie się Polski w moskiewską strefę wpływów.
Polska sowietologia wyjaśnia Smoleńsk
W zrozumieniu Smoleńska pomóc może lektura pism polskich sowietologów i znawców Rosji. Przewyższających wiedzą specjalistów z Zachodu, który, jak podkreślał Piłsudski, zawsze dużo słabiej rozumiał Rosję niż Rosja Zachód - Włodzimierza Bączkowskiego, Jerzego Niezbrzyckiego (Ryszarda Wragi), o. Józefa Bocheńskiego, Stanisława Swianiewicza i innych.
Wielu z nich pokazywało, że o istocie siły rosyjskiej nigdy nie decydowały czynniki "europejskie", jak bogactwo czy wyszkolenie armii. Zawsze na pierwszym miejscu były metody azjatyckie, odziedziczone od Chińczyków i Mongołów - rozkładanie, degenerowanie państwa, które ma być ofiarą ataku, przy pomocy swej agentury. Gdy rozkład się dokonał, następowała decyzja o ataku. Natomiast nawet niewielkie, ale zdrowe narody potrafiły stawiać przez kilka pokoleń opór moskiewskiej ekspansji.
"Proszę panów, agentury obce, to jest zjawisko stałe i codzienne, towarzyszące nam rok za rokiem, dzień za dniem, jest to część naszego życia tak wielka i tak starannie w stosunku do nas ułożona, iż nasza praca - że tak powiem - jest współbieżna z pracą agentur obcych" - mówił Piłsudski. Dziś poprawność zabrania nawet używać tego słowa.
Po 1920 r. sowieccy eksperci za przyczynę porażki uważali nie słabość własnego wojska, a przecenienie tendencji rozkładowych w narodzie polskim. Jeśli w 2010 r. uznali, że można zlikwidować polskiego prezydenta, trafnie ocenili stan rozkładu polskiego państwa.
Racjonalny wniosek ze Smoleńska brzmi: eksperyment o nazwie III RP skompromitował i skończył bezpowrotnie. W mocno niesprzyjających warunkach musimy zacząć budować podstawy pod nowe państwo, nowe elity, nowe instytucje, nowe media. Zaś rozpoczęty przed Smoleńskiem proces zastępowania po prawej stronie Przedpokoju przez Ulicę, musi przyspieszyć.
Co ważne, po Smoleńsku pojawił się też promyk nadziei. Okazało się, że ci, którzy rozumieją obecną sytuację, są wprawdzie mniejszością, ale jest to mniejszość liczna i zdeterminowana do działania. Ponieważ obecny stan spraw w Polsce okazał się nie pozwalać na wygraną obozu niepodległościowego, zaczęliśmy budować nasz "drugi obieg". Bez złudzeń - ani nie przeceniamy, ani nie pomniejszamy naszego realnego stanu posiadania. Zdajemy sobie sprawę, że dziś nie daje on szans na szybkie zwycięstwo.
Otwarci - na WSI i kontynuację III RP
Podział na Ulicę i Przedpokój widoczny jest także wśród publicystów czy kojarzonej z naszym obozem inteligencji. Dlatego jasne było, że nasze działania muszą napotkać na opór publicystów Przedpokoju.
Do rozgrywki przeciwko nam użyto schematu: zamknięci kontra otwarci. Według niego my tkwimy we własnym kręgu przekonanych. A nasi krytycy to zwolennicy otwierania się, poszerzania przez nas wpływów, w imię wspólnej, rzekomo, sprawy. Ten ton przebija z artykułów Dariusza Karłowicza, Piotra Skwiecińskiego, Roberta Mazurka, Łukasza Warzechy, Pawła Lisickiego i innych.
To podział nieprawdziwy. Jak nazwą Państwo grupę ludzi, którzy wydają tygodnik "Gazeta Polska", który w rok podwoił sprzedaż; miesięcznik "Nowe Państwo", który zwiększył ją dziesięciokrotnie; portal Niezależna.pl z 13 milionami odsłon i ponad 714 tysiącami unikalnych użytkowników miesięcznie, stworzyli nową telewizję internetową; produkują filmy, które oglądają miliony Polaków?
Otóż według naszych przeciwników ma być grupa zamknięta, unikającą otwarcia na nowych ludzi! Zamknięciem się jest 250 klubów "GP". Zamknięciem się ma być współpraca ze stowarzyszeniami kibiców, z których wielu szeregowych ich członków wcześniej wiedziało o nas tyle, że Kaczyński chce państwa policyjnego.
Co charakterystyczne, o ile publicyści Przedpokoju krytykują nas za zamykanie się, to nie piszą, na czym miałoby polegać ich mityczne "otwarcie", dające szanse na przyspieszone objęcie przez nasz obóz władzy. Nie wiedzą? A może wiedzą aż za dobrze?
W postkomunizmie nie ma innego sposobu na znaczące poprawienie własnego wizerunku, niż zapisanie się do WSI albo zawarcie jakiejś ugody z którymś wystarczająco silnym lobby dawnej komunistycznej bezpieki. Tak, wtedy wizerunek w mediach wcześniej "oszołomskiego" ugrupowania znacząco się poprawi. Takie ugody zawierali wszyscy wymienieni na początku dostojnicy III RP z Przedpokoju.
Po 10 kwietnia namawianie nas do takiego otwarcia ma jednak dodatkowy aspekt: Smoleńsk. Pomysł, że zakulisowi władcy III za jakieś koncesje zgodzą się dopuścić do władzy ugrupowanie, które chce prawdy o Smoleńsku, jest kuriozalny. Jeśli nasi realiści są naprawdę realistami, świetnie to rozumieją.
W ich plan polityczny wpisana jest więc zgoda na bezkarność sprawców Smoleńska, nawet jeśli nie wszyscy z nich zdają sobie z tego sprawę. Postawa Pawła Lisickiego, który jako szef "Rz" zarządził, że w Smoleńsku zamachu nie było, jest tu logiczna. Podobnie jak jego życzliwość dla rywali zawalidrogi w budowie "realistycznej" prawicy - Jarosława Kaczyńskiego.
Nasze zamknięcie się jest więc odmową otwarcia na WSI, na brak prawdy o Smoleńsku, na osuwanie się w rosyjską strefę, na rezygnację z niepodległościowego programu.
Potrzebne jest nam otwarcie, ale zupełnie inne, niż proponuje nam Przedpokój. Tu właśnie sens ma odwołanie się do Piłsudskiego, ale nie tego z najbardziej znanych zdjęć, Marszałka, Dziadka, zwycięskiego Wodza. Nasza sytuacja przypomina tę z jego młodości.
Redaktor Piłsudski
Walery Sławek w przedmowie do tomu I "Pism" Marszałka stwierdza: "Józef Piłsudski rozpoczyna swą walkę w dobie, kiedy wobec przewagi liczby, potężnych środków technicznych oraz zorganizowanych aparatów państw zaborczych łamała się w poczuciu materialnej bezsiły odporność duchowa narodu".
Sam Piłsudski o tych pierwszych latach pisał w artykule "Jak się stałem socjalistą". Oceniał, że dzięki swemu pochodzeniu ze szlacheckiej rodziny mógłby nazwać swe wczesne dzieciństwo "sielskiem, anielskiem". "Mógłbym - gdyby nie zgrzyt jeden" - dodawał. Było nim świeże wspomnienie o tragedii powstania styczniowego. Urodził się cztery lata po nim, w roku 1967.
Dookoła opinie o romantycznym zrywie były jak najgorsze. " Mówiono bardzo mało, a to, co mówiono, było dla mnie wstrętem - uważano bowiem, że powstanie było nie tylko błędem, lecz i zbrodnią" - pisał. Po potężnej fali carskich represji dominował strach, oburzenie "na każdą myśl żywszą" . Na tym tle jego matka jawi się jako osoba, której postawa stoi w opozycji do otoczenia. Wychowuje dzieci, "robiąc właśnie nacisk na konieczność dalszej walki z wrogiem ojczyzny".
Młody Piłsudski odczuwa złość na ten brak odporności duchowej Polaków. Złość tak wielką, że wypowiada słowa: "Porównanie Rosji z Polską wypadało wówczas dla mnie zawsze na korzyść Rosji". Zniechęcenie postawą elit popchnęło go do nawiązania kontaktów z zupełnie innymi kręgami społecznymi niż własny.
Szlachcic i inteligent poszedł do proletariuszy. Nie przyciągnęła go do nich socjalistyczna ideologia, a przekonanie, że socjalizm jest "realną potrzebą ogromnej masy ludu pracującego". A jednocześnie konstatacja, że pod carskim butem "socjalista w Polsce dążyć musi do niepodległości kraju". Uwierzył w siłę sprawczą ludzi będących na dołach hierarchii społecznej.
Nieefektownej pracy nad świadomością robotników poświęcił wiele lat. Przez sześć lat był redaktorem naczelnym nielegalnego pisma "Robotnik". Pisał w nim o opłakanych warunkach życia w Rosji, jej zacofaniu politycznym, społecznym i kulturalnym, które porównywał do życia na Zachodzie. Opisywał carskie afery. Zdecydowanie zwalczał ugodowość i zanik godności Polaków, pokazywał tych, którzy dopuszczali się zdrady narodowej.
Największy zaś nacisk kładł na tłumaczenie robotnikom, że walka ekonomiczna ma sens tylko wtedy, gdy połączona jest z walką o wyzwolenie narodowe. Kończył uparcie powtarzanym, niczym "Kartagina musi być zburzona": walka o niepodległość jest celem najważniejszym. Kropla drążyła skałę. Nakłady "Robotnika" w dzisiejszych realiach nie powalają. Ukazało się go około 59 tys. egzemplarzy, zliczywszy wszystkie numery.
Z kim nam po drodze
Ocena, do kogo mamy iść, z kim nam jest po drodze, jest podstawową różnicą między Ulicą i Przedpokojem.
Niepodległa Polska jest w interesie zwykłych Polaków. Ich możliwości rozwoju w postkomunizmie są ograniczone przez sitwy rodem z minionego systemu. Esbecy i ich dzieci oraz wnuki żyją w dostatku, a zwykli Polacy mają zablokowane ścieżki awansu. Szczególnie drastycznie widać to na prowincji.
Zwykłym Polakom opłaca się do nas dołączyć i zrobiliby to, gdyby nie medialne robienie im wody z mózgu. Namawiając ich do wsparcia nas, postępujemy uczciwie. Warto z nimi rozmawiać, pokazywać im, jak są manipulowani. Przeszkadzać tym, którzy chcą zdegradować ich jeszcze bardziej - ośmieszyć w ich oczach patriotyzm czy tradycję. To nasza misja, podejmowana dla wspólnego dobra.
Nie należy też mieć wobec tych zwykłych ludzi, ledwo wiążących koniec z końcem, zbyt wygórowanych żądań: nie od razu się ich "w anioły przemieni".
Niepodległa Polska nie jest natomiast w interesie wykształciuchów. Swoją uprzywilejowaną pozycję zawdzięczają oni PRL i III RP. W niepodległej Polsce zostaną tych przywilejów pozbawieni. Dlatego, jako realiści, nie jesteśmy specjalnie zainteresowani ich pozyskaniem.
A już zupełnie nie interesuje nas dokooptowanie ich do naszych elit. O ile bowiem wobec do zwykłych Polaków nie zgłaszamy wygórowanych żądań, to do elity niepodległościowej mamy jedno takie wymaganie, którego nie zgłasza Przedpokój: ma być nieskora do kompromisów w sprawie niepodległości i gotowa pracować na jej rzecz nawet, jeśli zwycięstwa na horyzoncie nie widać. Liczyć się z tym, że każdy z nas może przegrywać do końca życia.
To dwa punkty, które różnią Ulicę od Przedpokoju. Przedpokój chce pozyskiwać wykształciuchów, przekonywać ich do swoich argumentów, dyskutować z nimi, traktować ich jako partnerów. Nie drażnić ich twierdzeniami, które są dla nich nie do przyjęcia, jak dowodzenie, że w Smoleńsku był zamach. Pozyskanie wykształciucha do pisania we własnym piśmie Przedpokój uważa za powód do radości. Publicyści Przedpokoju nie zgadzają się z wykształciuchami, ale to są jednak dla nich ludzie z ich świata, w końcu kończyliśmy te same uczelnie.
Przedpokój nie jest natomiast zdolny do tego, by pójść do społecznych dołów. Nie wierzy w ich siłę sprawczą. Odwrotnie niż Ulica, Przedpokój zgłasza wygórowane żądania wobec zwykłych Polaków. W niemałym stopniu daje wiarę wizerunkowi moherów czy kiboli (do kogo poszedłby Piłsudski, jak nie do nich?) narzuconemu przez propagandę Salonu. Odnosi się wrażenie, że publicyści Przedpokoju z trudem maskują niechęć do własnych czytelników.
Sceptykom warto poddać pod rozwagę, że patriotyczne "doły" pewną mocą sprawczą za czasów IV RP i po Smoleńsku już się wykazały. Wielkie Przesunięcie możliwe było dzięki patriotycznemu elektoratowi, który nauczył się odróżniać ziarno od plew. Nie dał się nabrać na żaden z rozłamów, których skutkiem mogła być zamiana Ulicy na Przedpokój.
A najsłabszym ogniwem okazali się liczni posłowie PiS, odziedziczeni po różnych formacjach Przedpokojowych. Co charakterystyczne, w rzeczywistości po Wielkim Przesunięciu nie odnaleźli się uznawani za najzdolniejszych politycy mojego pokolenia - 30-40-latkowie. Większość trafiła do różnych grup rozłamowych, niektórzy do PO.
Dlaczego? Bo polityki uczyli się jako 20-, 30-latkowie przed i za czasów AWS. I nadal patrzą na nią w kategoriach sprzed Wielkiego Przesunięcia. Nie zauważyli go. Z powstania PiS zrozumieli tyle, że, "Kaczor wygryzł" tego czy tamtego. A teraz - myślą - nasza kolej. Otóż nie wasza, bo wasz sposób myślenia okazał się reliktem prawicy z czasów III RP.
III RP zdelegalizowana w II RP
To samo Wielkie Przesunięcie, które wypchnęło z naszego obozu Pawła Poncyljusza, Michała Kamińskiego, Pawła Kowala czy Jana Filipa Libickiego, musiało mieć swój odpowiednik w zapleczu intelektualnym i publicystyce po nie-Salonowej stronie. Jako zaplecze PiS zaczęli się pojawiać profesorowie rodem z krakowskich "Arcanów", ze "Znaku" czy "Nowej Respubliki".
Smoleńsk miał istotniejsze znaczenie dla Wielkiego Przesunięcia wśród publicystów niż wśród polityków. Polityk to ktoś, kto z definicji myśli o wizerunku i skuteczności. Publicyści mają natomiast obowiązek pisać prawdę.
Tymczasem rzeczywistości po 10 kwietnia nie dało opisać się w języku publicystów Przedpokoju. Słowa zdrada, zamach czy honor nie pasowały do ich języka. Kto przez całe lata uważał je za nieprzydatne do opisu III RP, był niezdolny psychicznie do użycia ich teraz. Miękki język kłamał w czasach, gdy musiały padać twarde słowa.
Dostrzeganie faktów wymagałoby od ludzi Przedpokoju porzucenia języka, którym posługiwali się przez lata, niekiedy przez całe zawodowe życie. Posługiwania się innym aparatem pojęciowym. Nawet głębiej - przesunięć we własnej hierarchii wartości. W konsekwencji także - to nieuniknione - zerwania wielu znajomości. Nie brakło takich, którzy to zrobili. Ale innych nie było na to stać. Okazało się, że nie czują się na siłach, by zostać teraz wolnymi Polakami, skoro zawsze byli Polakami pół-wolnymi, przedpokojowymi.
Wspomniany Jerzy Niezbrzycki pisał o polskiej niezdolności do stawiania oporu Moskwie: "Podstawową cechą charakteru rosyjskiego jest azefizm (dwustronna prowokacja, na zasadniczej sprzeczności celów i idei oparta), który powstał w narodzie rosyjskim w wyniku wielowiekowego ucisku i tyranii policyjnej państwa. Podstawową cechą charakteru polskiego jest hamletyzm (brak decyzji, pokryty kwietyzmem - słowa... słowa... słowa... - tchórzostwo cywilne, przesadna skłonność do analizy, a unikanie syntezy i wniosków), wytworzony w narodzie polskim przez nałóg ciągłego szukania oparcia poza sobą". Kwietyzm w tekstach Lisickiego, Zaremby czy Mazurka jest równie widoczny, jak brak syntezy i wyciągania wniosków z bezspornych faktów.
Wobec Wielkiego Przesunięcia Lisicki zaczął udawać "Gazetę Polską": został naczelnym quasi-ulicznego "Uważam Rze", obecnie wydawanego przez Grzegorza Hajdarowicza, tego samego, który wydaje salonowy "Przekrój". I dopuścił na jego łamy szczerze ulicznych publicystów. Czytają Państwo "Uważam Rze"? OK. Ważne, żebyście wiedzieli, że jego właścicielem jest Salon, który każdej chwili może przegonić nonkonformistów i użyć tego pisma dla swoich celów. Bajeczki o tym, jak to Hajdarowicz myśli biznesowo i chce zarabiać na lewicowym czytelniku jako wydawca "Przekroju" i prawicowym w przypadku "Uważam Rze" są dobre dla naiwnych, którzy nie rozumieją nic z mechanizmów rządzących III RP.
Stan dezorientacji tamtej strony pokazuje wyraziście to, że Piotr Skwieciński porównał niedawno w "Rz" obecny spór Salonu z Ulicą do sporów piłsudczyków i endecji. I zauważył, że nawet Piłsudski nie był tak nieugięty jak my, bo wysyłał swych emisariuszy do Dmowskiego i chwalił niektóre jego działania.
To porównanie pokazuje stan psychiczny ludzi Przedpokoju, którzy - mimo Smoleńska - uważają Salon za jedną polskich formacji patriotycznych, jak niepozbawieni wad piłsudczycy czy endecy Skwieciński nie chce widzieć, że wszystkie największe ugrupowania polityczne poza PiS, a więc PO, PSL, SLD czy Ruch Palikota, realnie reprezentują interesy lobby postkomunistycznego, a więc kontynuatora grupy politycznej, która za Piłsudskiego była zdelegalizowana jako obca agentura.
Popatrzeć ludziom w oczy
Naszej elity opiniotwórczej nie możemy w żadnym razie zaśmiecić elitą - parodiując język komunistów - "starego typu" , jaką jest peerelowski "wykształciuch" i jego dziecko - uniwersytecki konformista z III RP. Nie tylko z powodu odrazy związanej z koszmarnym zachowaniem tych grup po Smoleńsku. Po prostu nie ma dla nich po naszej stronie żadnej roboty.
Czy zamykając się na wykształciuchów, zamykamy się na elitę? Myślę, że odwrotnie. Gdy 6 sierpnia 1914 r. z Oleandrów wyruszała Pierwsza Kompania Kadrowa obalać rosyjskie słupy graniczne, jej żołnierze chcieli być Wołodyjowskimi, Kmicicami, Ketlingami - bohaterami żyjącego jeszcze Sienkiewicza. To była armia postrzegana na początku jako banda awanturników, niepopierana przez większość Polaków, a jednocześnie odsetek inteligentów był w niej niezwykle wysoki. Późniejsze statystyki, z 1917 r., mówią, że na 1215 oficerów legionowych było 106 inżynierów, 100 nauczycieli, 57 lekarzy, 27 artystów, 22 magistrów prawa, 11 literatów, 10 dziennikarzy, 7 doktorów prawa, 3 profesorów...
Okazało się, że idee inteligenta, który poszedł do robotników, pomogły mu stworzyć wojsko, które przyciągnęło niespotykaną ilość inteligentów. Magnesem nie była bynajmniej obietnica łatwej kariery (te nastąpiły później). Myślę, że to istotna wskazówka.
Prawdziwe elity nie powstają dzięki obietnicom, a konsekwentnie głoszonym ideom. Widać to także po wielu obecnych 20-, 30-latkach. Szczerze wątpię, czy jest redakcja, która odmłodziłaby się bardziej niż "Gazeta Polska Codziennie", gdzie 20-parolatkowie bywają nie praktykantami, a liczącymi się piórami. I nie są to przypadkowi studenci, a ludzie o ukształtowanych w boju poglądach. Mam wrażenie, że również doświadczenie Solidarnych 2010 pokazuje, że młodych inteligentów przyciąga raczej twarde stawianie spraw niż zgniłe kompromisy.
Rolą elity opiniotwórczej naszego obozu jest formułowanie niepodległościowego programu. Umiejętność trafnej oceny dziejących się wydarzeń. I reagowania w interesie celu najważniejszego. A także - organizowania Polaków wokół niego. To temu i tylko temu podporządkowane mają być gry i kompromisy.
W pierwszych numerach paryskiej "Kultury" krótko po wojnie odbyła się dyskusja na temat roli inteligencji. W artykule "Polityczna funkcja inteligencji" ("Kultura" 4, 1948) znakomity publicysta Jan Ulatowski pisał, że wbrew twierdzeniom marksistów inteligencja nie jest klasą społeczną, bo "inteligent ma możliwość wyboru klasy, z którą zamierza się solidaryzować". "Inteligent interpretuje grupę, na której usługi się oddał. W gruncie rzeczy jest to funkcja związana z jego sprawnością w operowaniu słowami. Inteligent staje się organem świadomości grupy" - pisał.
Nasz wybór - odmienny od wyboru Przedpokoju - to reprezentowanie nie tylko interesów inteligencji przedwojennej, ale chłopaków z osiedla. Że to porywanie się z motyką na słońce, bo chłopaki z osiedla oglądają "Taniec z gwiazdami"? To poczytajcie, drodzy realiści, do jakich chłopaków z osiedla szedł Piłsudski.
Myślę, że o tym wyborze mówił premier Jan Olszewski, kiedy przed odwołaniem 4 czerwca 1992 r. odwołał się, bardzo po pepeesowsku i piłsudczykowsku, do ulicy: "Chciałbym, mianowicie, wtedy kiedy ten gmach opuszczę, kiedy skończy się dla mnie ten - nie ukrywam - strasznie dolegliwy czas, kiedy po ulicach mojego miasta mogę się poruszać tylko samochodem albo w towarzystwie torującej mi drogę i chroniącej mnie od kontaktu z ludźmi eskorty, że wtedy kiedy się to wreszcie skończy - będę mógł wyjść na ulice tego miasta, wyjść i popatrzeć ludziom w oczy".
Po co tym chłopakom z osiedla inteligenci? Po to, by tłumaczyć im, że TVN łże i dlaczego im to szkodzi. Czy uwierzą? To zależy, czy dobrze będzie nam patrzeć z gęby i czy potrafimy rozmawiać z ludźmi. Zbigniew Romaszewski scharakteryzował niegdyś w "Gazecie Polskiej" różnicę między 1980 a 1989 rokiem. W 1980 r. resztki inteligencji przedwojennej miały jeszcze dość sił, żeby pójść do robotników. W 1989 r. z powodów biologicznych już tej siły zabrakło.
Smoleńsk musi być narodzinami nowej inteligencji, która pójdzie do zwykłych Polaków. Wtedy nie będzie na marne. I bez wstydu będziemy mogli pokazać się kiedyś na oczy tym, którzy tam zginęli.
Piotr Lisiewicz
21.03.2016r.
Nowe Państwo