TRZY RAZY "NIE!" - Sławomir Bugajski

 


Jak powstawała III RP
TRZY RAZY "NIE!"

Aleksander Ścios:
W czerwcu 1989 r. w Serwisie Agencji Informacyjnej Solidarności Walczącej znalazł się tekst Alfreda B. Gruby (pseudonim S. Bugajskiego) zatytułowany "Trzy razy "NIE". Z perspektywy 25 lat III RP - tekst ten zadziwia trafnością ocen i przewidywań. Zawiera świadectwo prawdy o genezie obecnego państwa i przynosi wiedzę o wydarzeniach, których sens próbuje się dziś zafałszować. Choć jest to tekst obszerny, szczerze zachęcam do uważnej lektury, a szczególnie, do udostępnienia tego materiału ludziom młodym, nieznającym realiów "transformacji ustrojowej".

"TRZY RAZY "NIE!"
Przyjmiemy wszystkie korzyści, które nam
dacie, ale kwitu nie damy. My chcemy Polski
przedrozbiorowej niepodległej. Pójdźcie precz
od nas, jedyne załatwienie sprawy.
(Andrzej Zamoyski w liście do cara, 1863)

1. Muszę krzyczeć.

Jesteśmy zmęczeni i zniechęceni - całe społeczeństwo. Patrzymy bezsilnie, jak się wali wszystko dokoła. Ceny rosną, każdy zastanawia się z trwogą, jak będzie żył za pół roku, za rok, jak będą żyły jego dzieci. Służba zdrowia, komunikacja, budownictwo mieszkaniowe, zaopatrzenie, szkolnictwo, kultura, ochrona środowiska - wszystko w stanie upadku i zacofania. Wszechmocne państwo, które zagarnęło całą gospodarkę i zabiera cały dochód z pracy społeczeństwa, twierdzi, że nie ma pieniędzy. Może to nawet być prawdą, skoro (jak pisze E. Szumiejko w "Gazecie Związkowej", nr 4 z 31 marca 1989) PRL składa roczną daninę w wysokości 5O miliardów dolarów na rzecz "obozu pokoju i socjalizmu".
Żadnej nadziei, tylko ciężka praca i coraz trudniejsza codzienna walka o byt. Zdrowe, normalne społeczeństwo w takiej sytuacji staje do walki, buntuje się, odmawia posłuszeństwa. Jest przecież wiele form cywilnego nieposłuszeństwa i walki z przemocą państwa, wśród nich walka zbrojna jest możliwością skrajną, stosowaną w ostateczności. My jednak wolimy angażować się w "wybory" do PRL-owskiego Sejmu.
Przypominamy wszyscy człowieka chorego na raka. Czuje, że jest z nim źle, staje się nerwowy, chudnie, ma boleści - ale nie chce słyszeć o operacji. Woli udawać, że nic się nie dzieje, woli zaufać znachorom i oszustom niż zaryzykować i wyzdrowieć. Pełne troski rady przyjaciół wprawiają go we wściekłość. Prawda często bywa trudna i przykra, prawda zmusza do działania, a chować głowę w piasek jest najwygodniej.
Ciężko chore społeczeństwo, jak tonący brzytwy, uczepiło się nadziei na porozumienie, porozumienie "przedstawicieli społeczeństwa" z rakowatą naroślą na jego ciele - komunistycznym państwem. Jeśli ktoś chce być oszukany, to będzie. Nie myślmy, nie dyskutujmy, zostawmy wszystko Wałęsie - on już zadba o nasze interesy. A każdy, kto ma wątpliwości, naraża się na wybuch histerycznego gniewu, na oskarżenia i wyzwiska.
Bo chować głowę w piasek jest najwygodniej.
Mimo to trzeba mówić, a nawet trzeba krzyczeć. Trzeba stawiać sprawę na ostrzu noża, nazywać rzeczy po imieniu, trzeba prowokować, jątrzyć, podburzać ! Przecież toniemy, przecież giniemy, z europejskich wyżyn staczamy się w azjatycką dzicz ! Nie mogę milczeć, choćbym miał zostać za to zlinczowany przez ogłupionych i wystraszonych rodaków.
Kłótnie i spory Polaków w kwietniu 1989 r. obracają się wokół trzech pytań :
- Czy należało przystąpić do rozmów z komunistami ?
- Czy wynik tych rozmów (porozumienia "okrągłego stołu") jest sukcesem
społeczeństwa ?
- Czy należy wziąć udział w nadchodzących wyborach ?
Moja odpowiedź jest: Trzy razy "NIE"! I chociaż mój głos nie przebije się przez pienia połączonych chórów propagandy Wschodu i Zachodu, muszę krzyczeć: NIE !

2. " NIE !" po raz pierwszy

Kto chciał mógł od dawna zauważyć, że kapral Wałęsa wykazuje nienormalną wręcz gotowość do kompromisu z komunistami. Przypuszczalnie pierwszym wyraźnym sygnałem było tzw. "porozumienie warszawskie", kończące sprawę prowokacji bydgoskiej w 1981 r. Najpierw jednak nie chcieliśmy tego widzieć, potem widząc - nie chcieliśmy wyciągnąć wniosków. Ale tak niestety było: cała polityka Wałęsy nastawiona była konsekwentnie na wyciszenie buntu i doprowadzenie do bezpiecznego dla komunistów porozumienia. Nieodparcie nasuwa się porównanie z samobójczą taktyką przywódców Powstania Listopadowego, którzy tak jak Wałęsa nie chcieli zwyciężyć ale zawrzeć kompromis (patrz - J. Łojek: "Szanse Powstania Listopadowego").
Przez lata komuniści odrzucali ofertę Wałęsy, ich pewność siebie symbolizowały bandyckie wyczyny Kiszczaka i arogancja Urbana. Ale i na nich przyszła chwila opamiętania: okazało się wreszcie bez żadnych wątpliwości, że Zachód nie da już nowych kredytów za darmo. Ceną, jaką muszą zapłacić władcy PRL, jest legalizacja "Solidarności" i "porozumienie się" ze społeczeństwem (to ostatnie oznacza przypuszczalnie złagodzenie ostrych konfliktów między społeczeństwem a państwem). Bez tego nie będzie dolarów.
I tu dochodzimy do "okrągłego stołu". W czasie drugiej fali strajków 1988 r. (sierpień wrzesień) stało się jasne, że komuniści muszą ustąpić. Rzeczą przywódców "Solidarności" było otwarte sformułowanie żądania legalizacji związku., Nikt jednak tego nie zrobił, a Wałęsa energicznie i zdecydowanie wygasił strajki w zamian za mgliste obietnice "rozmów przy okrągłym stole". Mimo że czerwoni musieli pod naciskiem społeczeństwa i Zachodu zgodzić się na "Solidarność", przywódcy "konstruktywnej opozycji" dali się wciągnąć w zawiłą grę przetargów i szantaży. Przystąpili do rozmów, w których - wiadome było od początku, bo na tym polegają negocjacje - będą musieli ustępować, zgadzać się, płacić jakąś cenę. A przecież można było bez tego !
Czyż nie byłoby prościej, piękniej i skuteczniej, gdyby Wałęsa jeszcze w sierpniu 1988 r. poparł strajki, ogłosił żądanie ponownej legalizacji "Solidarności" i odmówił wszelkich negocjacji na ten temat?
Może mielibyśmy "Solidarność" parę miesięcy później niż mamy, ale chyba mielibyśmy wcześniej - bo komuniści wiedzą, kiedy muszą ustąpić.
Tymczasem już samo przystąpienie "konstruktywnej opozycji" do rozmów, samo podanie ręki ministrowi policji jest zwycięstwem czerwonych. Bo w ten sposób ludzie powszechnie szanowani, uznawani za autentycznych przedstawicieli tego udręczonego społeczeństwa, wchodzą w kręgi władzy - pokazują całemu światu, że społeczeństwo uznaje czerwonych za partnera, że w jakimś sensie uznaje władzę komunistów. Wielotygodniowe rozmowy "okrągłego stołu", natrętnie reklamowane przez propagandowy aparat państwa, zostawiają nieodparte wrażenie, że oto rozmawiają ze sobą ludzie zatroskani losami tego kraju, że obie strony chcą naszego dobra, a różnią się tylko poglądami na sposób jego osiągnięcia. W tym wielkim oszustwie musieli współuczestniczyć przywódcy opozycji.
Tak więc przystąpienie Wałęsy i jego grupy do rozmów z czerwonymi było poważnym błędem politycznym. Komuniści, ustępując pod naciskiem społeczeństwa i Zachodu, odnieśli propagandowy sukces zamieniając wymuszone ustępstwo na historyczny gest politycznego "realizmu" i "liberalizmu". Zmusili przy okazji znanych i cieszących się autorytetem przywódców społecznych do uznania przestępczego reżimu za partnera i do poparcia przez nich swej oszukańczej gry.
Dlatego nie należało przystępować do rozmów z komunistami.

3. "NIE !" po raz drugi

Nie będę komentował przebiegu rozmów "okrągłego stołu", tej skomplikowanej i wielostronnej gry propozycji i kontrpropozycji, taktycznych sojuszy i taktycznych ustępstw, blefów i szantaży. Nie będę też ubolewał, iż to lub tamto nie zostało przy "okrągłym stole" poruszone. Jedno tylko chciałbym podkreślić - całkowitą tajność negocjacji, jakże sprzeczną z powszechnymi wyobrażeniami o "Solidarności". Właściwie do tej pory, a piszę ten tekst w niedzielę, 23 kwietnia 1989 r., nie są znane wszystkie ustalenia. A to, co jest znane, potwierdza moje najgorsze przypuszczenia.
Przede wszystkim uderza zgoda strony "społecznej" na dalsze pozostawienie komunistów przy władzy. Ci, którzy doprowadzili do katastrofalnej sytuacji kraju, opisywanej w "Porozumieniach okrągłego stołu", nie mają moralnego prawa, by rządzić tu dalej. Niestety, przedstawiciele opozycji przy "okrągłym stole" przyjęli jako oczywisty i naturalny punkt wyjścia założenie o dalszym trwaniu komunistycznej władzy - chociaż mogli przynajmniej zrobić z tego element przetargu.
Jeżeli już się godzić z dalszym panowaniem czerwonych, to raczej na zasadzie: "wy zepsuliście, to wy naprawiajcie". Tymczasem strona opozycyjna w imieniu nas wszystkich wzięła na siebie współodpowiedzialność za stan gospodarki i wychodzenie z kryzysu gospodarczego, społecznego i politycznego. Wałęsa po raz drugi wykrzyknął: "Pomożemy", ale tym razem nie była to jego prywatna deklaracja. W ten sposób społeczeństwo PRL zostało wmanewrowane w sztuczną i niewygodną sytuację: staliśmy się współodpowiedzialni za coś, na co nie mamy wpływu i co nie my doprowadziliśmy do ruiny. Pozbawia to nas moralnego prawa do protestu - chyba, że odrzucimy przywódców, którzy do tego doprowadzili, i ich "Porozumienia" z komuną. A związek "Solidarność" zamiast zgodnie ze swym podstawowym powołaniem, bronić interesów robotników przed pracodawcą - państwem, będzie zobowiązany pilnować byśmy wydajnie i sprawnie "przezwyciężali kryzys".
Mało tego, komuniści zdołali nakłonić stronę opozycyjną do kilku dalszych, zgoła katastrofalnych ustępstw, jeszcze skuteczniej wiążących ręce "Solidarności". Najpoważniejszym z nich jest zgoda na osiemdziesięcioprocentową "indeksację", czyli na częściowe wyrównanie wzrostu cen podstawowych artykułów przez wzrost płac, stanowiący 8O % wzrostu cen. Oznacza to zgodę przedstawicieli "opozycji konstruktywnej" na dalszy, systematyczny wyzysk społeczeństwa przez komunistyczne państwo. Oto jak to widzi reżimowy dziennikarz ("Przegląd Tygodniowy", nr 16 z 1989 r.): "Skrupulatnie indeksując płace wskaźnikiem O,8 na początku każdego kwartału - a więc z opóźnieniem do narastających cen- okaże sie, że po upływie roku średni wzrost płac będzie i tak około dwukrotnie niższy, niż przyrost cen w tym samym czasie. Nawet stuprocentowa indeksacja nie rekompensuje w pełni kosztów utrzymania. Płace, w ostatecznym rozrachunku przegrają wyścig z cenami (...)". Nie dość na tym: dopłaty z tytułu indeksacji mają być uzależnione od "możliwości płacowych przedsiębiorstw", a te z kolei, jak wiadomo, zależą od zupełnie dowolnych decyzji władz centralnych (szczególnie, że strona rządowa nie zgodziła się na wycofanie "ustawy o konsolidacji gospodarki" z 24.2.1988 r., dającej szerokie możliwości "ręcznego sterowania" gospodarką przez administrację). Otwiera to dla władz nieograniczone pole nadużyć i manipulacji, a uniemożliwia "Solidarności" obronę poziomu życia pracowników. Wałęsa będzie musiał "gasić" strajki spowodowane ubożeniem społeczeństwa, bo sam zgodził się na to ubożenie. Jak mógł się na to zgodzić pozostanie tajemnicą jego sumienia. Tłumaczenie się naciskiem zachodnich wierzycieli PRL-u i opinią ekspertów MFW jest kolejnym skandalem. Nawet laik spostrzeże bez trudu, że zachodni "eksperci" nie mają żadnego pojęcia o funkcjonowaniu gospodarki PRL, a któż jak nie Wałęsa powinien im to powiedzieć?
O ile chodzi o strajki, to rząd załatwił sobie kolejne zabezpieczenie. "Porozumienia" zakładają, że prawo do strajków jest regulowane przez ustawę o związkach zawodowych z 8.1O. 1982 r. Ponieważ rozdział VI statutu "Solidarności" z 198O r. jest sprzeczny z tą ustawą, nowa "Solidarność" została zarejestrowana ze statutem, w którym ów rozdział jest (do czasu zwołania zjazdu krajowego "Solidarności"). Wspomniana ustawa obwarowuje prawo do strajku tyloma wstępnymi procedurami, że w praktyce uniemożliwia jakikolwiek legalny strajk. W ten sposób nowa "Solidarność" zostaje pozbawiona kłów i pazurów.
Zostaje również pozbawiona prawa głosu: strona opozycyjna zgodziła się na cenzurowanie przez państwo wszystkich wydawnictw związkowych z wyjątkiem biuletynów wewnątrzzwiązkowych, a uzyskała jedynie symboliczny dostęp do państwowych środków masowego przekazu.
Wszystko to powoduje, że związek zawodowy zarejestrowany 17 kwietnia 1989 r. pod nazwą "Solidarność" będzie poważnie różnił się od "Solidarności" jaką pamiętamy. Będzie to neo "Solidarność", skrępowana, pozbawiona możliwości protestu i strajku, niezdolna do obrony swych członków, a raczej zobowiązana do popieranie ich wyzysku. Wobec tego stanu rzeczy drobiazgiem staje się fakt oddania komunistom majątku "Solidarności" zagrabionego w stanie wojennym i rezygnacja z odszkodowań.
Skoro już mowa o neo-"Solidarności" to zauważmy, chociaż nie wiąże się to z porozumieniami "okrągłego stołu", że jest ona tworzona dokładnie odwrotnie w porównaniu z dawną "Solidarnością". Wtedy, w pamiętnym wrześniu 198O r. "Solidarność" powstawała spontanicznie i oddolnie wśród powszechnego entuzjazmu. Najpierw były masy członków, dopiero z tego żywiołu kształtowały się zręby struktury organizacyjnej i wyłaniali się przywódcy. Teraz w sytuacji, gdy "Solidarność" to Wałęsa, budowę związku zaczęto wręcz odwrotnie: najpierw przewodniczący i jego świta, potem zarządy regionalne wybrane jeszcze przed rozpoczęciem rozmów "okrągłego stołu" spośród ludzi wiernych Wałęsie, a dopiero teraz struktury zakładowe i szeregowi członkowie. Przy takim systemie neo-"Solidarność" powstaje jako organizacja scentralizowana, niedemokratyczna, ściśle podporządkowana przewodniczącemu. Jest to karykatura dawnej "Solidarności" - mówię to z wielkim żalem. Poza neo-"Solidarnością" muszą pozostać legendarni działacze związkowi: Jurczyk, Gwiazda, Kołodziej, Rulewski, Słowik. Poza neo-"Solidarnością" pozostaną też ci, którzy są wrogami każdej dyktatury, którzy chcą walczyć o swoje prawa, którzy chcą walczyć z komunizmem. Neo-"Solidarność" będzie grzeczną "Solidarnością".
Wspomniane wyżej przyjęcie przez stronę opozycyjną odpowiedzialności za stan PRL ma, oprócz pacyfikacji neo-"Solidarności", jeszcze inne groźne skutki. Otóż działacze neo-"Solidarności" chcąc nie chcąc stają teraz po stronie władzy, muszą utożsamiać się z interesami komunistycznego państwa. Jeszcze w czasie trwania negocjacji "okrągłego stołu" przedstawiciele opozycji dwukrotnie apelowali do rządów Zachodu o pomoc finansową dla PRL (dla komunistycznego państwa, nie dla nas !). Inny przykład to zagraniczne podróże Wałęsy - zarówno jego pobyt w Paryżu (grudzień '88), jak i w Rzymie (kwiecień '89) to imprezy propagandowe komunizmu. Wałęsa, uważany za przywódcę społeczeństwa doprowadzonego przez komunistów do nędzy, wychwala na Zachodzie pieriestrojkę, Gorbaczowa, "przemiany" w PRL i prosi o kredyty dla czerwonych. Żaden komunista nie byłby skuteczniejszy - czy przewodniczący nie zdaje sobie z tego sprawy ?
Listę zastrzeżeń do "Porozumień" można ciągnąć dalej. Ale skończmy na tym, bo wstyd słuchać. Myślę, że wystarczająco uzasadniłem swój pogląd: utworzenie neo-"Solidarności", główny wynik rokowań "okrągłego stołu", nie jest sukcesem społeczeństwa. Jest raczej sukcesem komunistów, którzy wydarli nam niemal pewną legalizację "Solidarności" w dawnym kształcie.

4. "NIE !" po raz trzeci

I na koniec sprawa wzbudzająca najżywsze spory: udział w nadchodzących wyborach. W całym kraju powstają komitety obywatelskie "Solidarność", zajmujące się wysuwaniem kandydatów do poselskich i senatorskich foteli. Działacze neo-"Solidarności" zamiast organizować związek, tworzyć struktury zakładowe, oddali się bez reszty akcji wyborczej. Aktywiści większości partii i ugrupowań opozycyjnych gorączkowo zbierają głosy i fundusze, by wepchnąć "swoich" do PRL-owskiego "Sejmu". Nawet uchodząca za radykalną KPN deklaruje "czynną postawę wobec wyborów, która wyrazić się może zarówno w uczestnictwie, jak i bojkocie" - na razie jest to jednak uczestnictwo (cytat z Uchwały Rady Politycznej KPN z 1O kwietnia 1989 r.). Solidarność Walcząca w swoim zdecydowanym bojkocie wyborów sprawia wrażenie żałobnika, który zamiast na stypę przez przypadek trafił na bal karnawałowy. Zewsząd słychać zachwyty nad pierwszymi "prawie demokratycznymi" wyborami w PRL.
Gdzieś w tym sterowanym zbiorowym entuzjazmie zagubił się artykuł Kuronia w "Tygodniku Mazowsze" (nr z marca 1989). Z zadziwiającą szczerością pisze jeden z liderów "opozycji konstruktywnej": "Warto przypomnieć, że kiedy nasza strona szła do rozmów, to myślała tak: dostaniemy 'Solidarność' i może coś jeszcze, zapłacimy za to niedemokratycznymi wyborami". Otóż to, niedemokratyczne wybory były ceną za "Solidarność" - cóż się więc stało, że teraz wszyscy przedstawiają je jako sukces społeczeństwa? Mogę jedynie snuć domysły.
Ogólnikowe sformułowanie: "zapłacimy niedemokratycznymi wyborami" można rozumieć na wiele sposobów. Mogło ono oznaczać, że opozycja nie wezwie do bojkotu, albo, że nie będzie starała się kontrolować frekwencji wyborczej, albo, że zachęci społeczeństwo do udziału w wyborach, albo nawet, że przedstawiciele opozycji zgodzą się zasiąść w "sejmie" PRL.
Można przypuszczać, że negocjatorzy rządowi zmusili stronę opozycyjną do "zapłaty" w znaczeniu najsilniejszym: opozycja nie tylko ma zasiąść w spełniającym czysto dekoracyjną rolę "Sejmie", ale i zorganizować społeczny entuzjazm w stosunku do niedemokratycznych jak zwykle "wyborów". Po wyrażeniu zgody na taką cenę, Wałęsa nie mógł już powiedzieć prawdy. Zaangażowanie tylu ludzi w akcję wyborczą i masowy udział w "wyborach" można było osiągnąć tylko przedstawiając ów tradycyjny komunistyczny obrządek jako "sukces" społeczeństwa i wielki krok w kierunku "demokracji". Jest to, niestety, oszustwo. Udział społeczeństwa w tych "wyborach" i wejście opozycji do "Sejmu" PRL są ceną jaką Wałęsa zobowiązał się zapłacić, a więc są ustępstwem na rzecz komunistów, a więc służą im, naszym wrogom, a nie nam.
Cóż za interes mają w tym czerwoni ? Komuniści już dwa razy zdołali wciągnąć opozycję do współpracy: przed wyborami w styczniu 1947 r. i przed wyborami w styczniu 1957 r. Teraz udało się im po raz trzeci. Historia powtarza się aż do znudzenia: za każdym razem komuniści byli w ciężkim kryzysie politycznym i ich władza wisiała na włosku, za każdym razem przywódcy niezależni zgodzili się poprzeć czerwonych za marną cenę paru miejsc w bezsilnym "Sejmie", za każdym razem komuniści wciągali ich do współpracy hasłami w rodzaju: "Polska jest jedna", "płaszczyzna wspólnych interesów władzy i społeczeństw", "uznanie stanu faktycznego", "realizm polityczny". Nawet "ratowanie biologicznej substancji narodu" już było ! I za każdym razem kończyło się tak samo: po opanowaniu kryzysu politycznego i przejęciu pełni władzy, komuniści eliminowali naiwnych przywódców "niezależnych" z życia politycznego, chociaż ci zaklinali się na wszystkie marksistowsko-leninowskie świętości, że chcą współpracować przy "budowie socjalizmu". Ku rozweseleniu i przestrodze przytoczę parę cytatów (za Józefem Mackiewiczem, "Zwycięstwo prowokacji"):
"Polityka Polski Ludowej stanęła na mocnym fundamencie, wybrała sojusz odpowiadający interesom narodu, sojusz zgodny z perspektywami rozwojowymi naszego narodu. Jest to sojusz ze Związkiem Radzieckim."
"Stwierdzaliśmy wielokrotnie /.../, że ogólny kierunek rozwoju społeczno-politycznego wytyczony dla Polski po drugiej wojnie światowej uważamy za słuszny. Przemiany w Polsce Ludowej zrealizowane dały nam wreszcie zdrową strukturę /.../"
Któż to mówił? Trudno uwierzyć, ale są to fragmenty przemówień sejmowych z lat 196O-61 posła "niezależnej" grupy "Znak" Stanisława Stommy, obecnie przywódcy "opozycyjnego" Klubu Myśli Politycznej "Dziekania".
Oto dlaczego wejście opozycji do "Sejmu" PRL jest na rękę czerwonym - będzie to widome potwierdzenie odwiecznego kłamstwa komunistów, że ich rządy są rządami z woli ludu. Z tych samych powodów zależy im na naszym masowym udziale w niedemokratycznych ceremoniach "wyborczych". W ten sposób mamy pokazać wszystkim i samym sobie, że godzimy się z tym systemem, że akceptujemy brak demokracji i dalsze rządy komunistów. Obecnie jest to dla czerwonych szczególnie ważne, bo "porozumie- nie narodowe", czyli pogodzenie się społeczeństwa z państwem komunistycznym, jest warunkiem zachodnich kredytów dla PRL. Do tej roli przygotowuje nas teraz neo-"Solidarność".
Słyszy się opinie, że nowy "Sejm" będzie się jednak różnił od starego, że będzie mógł jednak "coś zrobić" wbrew czerwonym. Pogląd taki bierze się z naiwnego rozumienia mechanizmów władzy. W państwie takim jak PRL żadne ciało przedstawicielskie nigdy nie miało i nie będzie mieć żadnej władzy, bo władza jest tam, gdzie siła, a siła jest całkiem gdzieś indziej. Żaden z fundamentów władzy komunistów: pełna kontrola gospodarki, pełna kontrola aparatu przemocy, pełna kontrola aparatu propagandy nie został w istotny sposób osłabiony przez "porozumienia okrągłego stołu" Zrozumienie, że władza komunistów opiera się koniec końców na przemocy nie wymaga szczególnej przenikliwości i pisze się o tym już od dawna. Na przykład w tygodniku "Jedność", wydawanym przez NSZZ "Solidarność" Pomorza Zachodniego, czytam (nr 47 z 27 listopada 1981 r.): "/.../ związek zmuszony będzie do ponoszenia odpowiedzialności za politykę, na którą nie będzie miał wpływu, a nie będzie miał na tę politykę wpływu tak długo, jak długo poza sferą politycznej kontroli pozostają instytucje przemocy, zwłaszcza aparat bezpieczeństwa". Ciekawe, że tą prostą prawdę rozumiał świetnie w 1981 r. Adam Michnik, bo to właśnie on jest autorem przytoczonej wypowiedzi, a całkowicie o niej zapomniał teraz, po siedmiu latach dodatkowo bolesnych doświadczeń z komunizmem.
Wobec tego nawet 35 % posłów "niezależnych" (zakładając, że uda się nie dopuścić na te mandaty komunistycznych marionetek) będzie mogło zrobić akurat tyle, co kilkanaście procent posłów PSL w 1947 r. i parę procent posłów "Znaku" w 1957 r. - czyli dokładnie nic, oprócz ewentualnych rejtanowskich gestów. PRL-owski "Sejm" zawsze był i będzie oszukańczą dekoracją, listkiem figowym "demokracji", przysłaniającym totalitarną w swej istocie dyktaturę. To samo dotyczy "Senatu", tym bardziej, że jego rola już nawet od strony formalno- -prawnej będzie czysto dekoracyjna.
Nie będzie natomiast dekoracją stanowisko prezydenta. Strona społeczna zgodziła się na wyposażenie prezydenta w uprawnienia dyktatorskie. Zgodziła się również, co jest już hańbą, na to by tym dyktatorem został "z woli społeczeństwa" Jaruzelski. Właśnie on, morderca "Solidarności" i winowajca ośmiu lat gospodarczej zapaści ! I my udając się do urn wyborczych, mamy na to wszystko wyrazić zgodę.
A więc udział opozycji w "Sejmie" i udział społeczeństwa w "wyborach" przyniesie polityczne korzyści jedynie komunistom. Ci, którzy twierdzą inaczej, mylą się lub kłamią. O ile chodzi o "reprezentantów społeczeństwa" przy "okrągłym stole", to w grę wchodzi ta druga możliwość, bo nie można ich wszak podejrzewać o intelektualną słabość i nieznajomość historii. Jedynym ich usprawiedliwieniem może być, że i to kłamstwo uważają za cenę, jaką trzeba zapłacić za "Solidarność". Jednakże nie trzeba było nic płacić, należało po prostu wziąć! Dlatego zaangażowanie się "opozycji konstruktywnej" w komunistyczną farsę wyborczą jest kolosalnym błędem politycznym.
O rozmiarach tego błędu świadczy fakt, który każdy może stwierdzić kręcąc gałkami swego radioodbiornika. Otóż na wszystkich falach, ze wschodu i z zachodu, z "Wolnej Europy" i z "Polskiego Radia" słyszymy ten sam entuzjazm wyrażany nieomal w tych samych słowach. Czyż to nie jest podejrzane ? Wiemy przecież z licznych i długoletnich doświadczeń, że propaganda komunistyczna nadaje rozgłos tylko tym zjawiskom, które uważa za korzystne dla czerwonych.
A jak to wszystko ocenić z moralnego punktu widzenia ? Dla żadnego myślącego człowieka nie jest tajemnicą, że państwo zwane PRL jest specyficzną formą obcego panowania nad nami, jest państwem narzuconym nam przemocą i podstępem. Departament Stanu USA, a w ślad za nim cała polityka Zachodu, uznaje za wskazane podtrzymywanie fikcji formalnej suwerenności PRL. Jest to rzekomo (Bóg wie czemu) świetny środek politycznego nacisku na Sowiety. Oczywiście namiestnicy Kremla w Polsce też są zainteresowani w nachalnym podkreślaniu tej fikcyjnej "niepodległości". Niemniej jest to fikcja. Miarą politycznej i moralnej słabości Wałęsy i całej "opozycji konstruktywnej" jest, że nigdy nie poddali oni w wątpliwość obowiązującej tezy o "niepodległości" PRL, nigdy nie upomnieli się o niepodległość. Niemniej zdają sobie świetnie sprawę z faktycznej sytuacji (we wspomnianym artykule Kuroń twierdzi, że wszystko, co się dzieje w Polsce, dzieje się za zgodą Gorbaczowa). Wobec tego wejście do "Sejmu" PRL i udział w "niekonfrontacyjnych wyborach" to nie jest tylko poparcie powszechnie znienawidzonej władzy, która doprowadziła kraj do bezprzykładnej ruiny. Jest to coś znacznie gorszego, bo jest to poparcie dla władzy okupacyjnej. Kiedyś, gdy ludzie nie bali się nazywać rzeczy po imieniu, takie postępowanie określano jednoznacznie: zdrada i kolaboracja. Piszę to z prawdziwą przykrością, bo jeszcze nie tak dawno temu szanowałem działaczy obecnej "opozycji konstruktywnej".
Udział w wyborach jest więc politycznie szkodliwy i moralnie naganny. Bojkot jest jedynym wyjściem rozsądnym i godnym.

5.
Po trzykroć "NIE !"

Obecny chorobliwy entuzjazm wokół wyborów to początek końca przywódców "opozycji konstruktywnej". Zacytuję znów Kuronia ze względu na jego brutalną szczerość (wywiad dla "Washington Post", marzec 1989) "Jeśli uda się nam zbudować demokratyczne instytucje, część radykalnej opozycji przyłączy się do nas, a reszta będzie odgrywać tylko marginalną rolę. Ale jeśli nam się to nie uda, będziemy zdyskredytowani i radykałowie zyskają ogromny kapitał polityczny. A to będzie miało katastrofalne skutki dla kraju". Nigdy nie uda się panu, panie Kuroń, zbudować demokratycznych instytucji w totalitarnym państwie. To absurd. A więc zostanie pan zdyskredytowany, oby jak najszybciej. A tym "katastrofalnym skutkiem" będzie wolność!
Początek końca "opozycji konstruktywnej", którą zmiotą nadciągające młode pokolenia, jest też, niestety, końcem "Solidarności". Neo-"Solidarność" będzie związkiem scentralizowanym, rządzonym po dyktatorsku przez przewodniczącego Wałęsę i jego wasali, współpracujących z komunistami. Neo-"Solidarność" to nie "Solidarność". Naszą "Solidarność" zabrali nam komuniści tak jak zabrali symbole i sztandary narodowe, zabrali Mickiewicza i Piłsudskiego, zabrali ZHP, PCK, "Caritas" i wszystko czego nie zniszczyli. Społeczeństwo to czuje, nie ma tego entuzjazmu i nadziei co we wrześniu 198O r., jest zamieszanie i zagubienie.
Wszystko to, chociaż smutne, jest też optymistyczne. Musimy odrzucić stare struktury i starych przywódców, choćby to nie wiem jak bolało.
Musimy odświeżyć stare idee i wymyślić nowe. A na dziś, jeśli nie możemy zaszkodzić czerwonym, to przynajmniej im nie pomagajmy. A więc PO TRZYKROĆ "NIE!"

Sławomir Bugajski, pseudonim Alfred B. Gruba - czerwiec 1989 r.

Śp. Sławomir Bugajski - naukowiec, fizyk, po 13 grudnia 1981 współtwórca Konspiracyjnego Komitetu Oporu Uniwersytetu Śląskiego, założyciel Solidarności Walczącej Oddział Katowice, pomysłodawca i redaktor naczelny pism "Wolni i Solidarni" oraz "Podziemny Informator Katowicki". Jeden z tych, których III RP skazała na zapomnienie. III RP nie jest państwem dla takich ludzi jak Sławomir Bugajski. Dobrze się stało, że w roku 2007 prezydent Lech Kaczyński odznaczył go pośmiertnie Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. To jedyny wyraz uznania dla człowieka, którego ogromna wiedza i zdolności intelektu przekraczały miarę nędznych "autorytetów". - A.Ś.

Encyklopedia Solidarności

05.06.2016r.
RODApress

 
RUCH RODAKÓW: O Ruchu - Dołącz do nas - Aktualności RR - Nasze drogi - Czytelnia RR
RODAKpress: W skrócie - RODAKvision - Rodakwave - Galeria - Animacje - Linki - Kontakt
COPYRIGHT: RODAKnet