W Polsce klasa średnia jest mitem
Wojna klas i kryzys demokracji
Bunt klasy średniej jest bardziej niebezpieczny dla demokracji niż populizm. Lepiej zarabiająca część społeczeństwa jest gotowa poprzeć nawet skrajny zamordyzm, w zamian za spokój, stabilność i dobrobyt
Żyjemy w czasach przełomowych, w których przebiegunowanie w polityce globalnej zbiega się z głębokimi zmianami w polityce polskiej. Dotychczasowa formuła demokracji liberalnej uwiera coraz bardziej nie tylko peryferie, ale i kurczącą się klasę średnią w centrum. Suma drobnych i dużych decyzji politycznych, napędzanych przez nowe osie konfliktów klasowych i międzynarodowych, składa się coraz wyraźniej na nowy, światowy ład. Coraz przejrzyściej widać też, że albo będzie to ład mniej liberalny (a przynajmniej mniej neoliberalny), albo mniej demokratyczny.
Co z tą demokracją?
O przełomowej książce Joshuy Kurlantzicka "Democracy in Retreat" ("Demokracja w odwrocie") pisaliśmy już na łamach Nowej Konfederacji. Podejmowany w niej temat antynomii globalizmu i demokratyzacji, analizowany na przykładzie krajów dalekowschodnich, wydawał się wówczas jednak nieco odległy. Dziś zaś stał się bardzo bliski. Procesy analogiczne do tych opisywanych przez Kurlantzicka dotyczą bowiem coraz mocniej Polski. Pojawia się u nas konflikt klasowy, w którym obie strony są święcie przekonane, że bronią demokracji. Co więcej, wiele wskazuje na to, że demokracja oraz praworządność faktycznie mogą być zagrożone. Tyle że to niebezpieczeństwo przychodzi z trochę innej strony i ma odmienne źródła, niż chciałyby KOD czy opozycja. Rozwiązania z kolei mogą być nieco różne od tych, jakich oczekiwałby obecny rząd.
Kurlantzick bardzo przytomnie w swojej książce zauważa, że powstałe po 1989 roku demokracje okazały się być targane większymi wewnętrznymi konfliktami niż demokracje ery powojennej. Najgorzej przy tym wypadły późne próby demokratyzacji w latach dwutysięcznych, po upadku reżimów w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie. Dlaczego tak się stało? Amerykański badacz wymienia kilka przyczyn, główną zdaje się jednak być to, że zwycięski Zachód narzuca dziś już na wstępie wielu nowym demokracjom ciasny gorset "ładu waszyngtońskiego". Bez bawienia się w regionalne specyfiki i eksperymenty, ma w nich dojść do natychmiastowej prywatyzacji, deregulacji na szczeblu państwowym, otwarcia się na zewnętrzny kapitał, rezygnacji z ochrony pracy i wyrzeczenia się solidarności socjalnej. Bez takich działań kraje te nie mogą liczyć na przychylność i pomoc zachodnich potęg, Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz Banku Światowego, które w warunkach transformacji są niestety konieczne.
Terapia szokowa w Polsce i Rosji jest tu tylko przykładem jednym z wielu. Kurlantzick podobne, choć mniej drastyczne procesy obserwuje również w krajach południowoamerykańskich i azjatyckich, jak Tajlandia, Filipiny, Bangladesz, Honduras, Sri Lanka czy Indonezja. Jego zdaniem we wszystkich tych krajach, nawet jeśli demokracja w końcu powstała, to na nader chwiejnych fundamentach, które mogą być w każdej chwili podmyte.
Dla porównania, demokracje powojenne, którym pozwolono na eksperymenty gospodarcze, zdają się dziś być bardziej okrzepłe. Zresztą uważny czytelnik "Nowej Konfederacji" z łatwością zauważy, że szukając przepisów dla Polski, próbującej dogonić kraje najbardziej rozwinięte, często sięgaliśmy właśnie po przykłady z powojennego okresu demokratyzacji. Wracaliśmy więc do epoki, gdy Waszyngton pozwalał krajom na więcej swobody, pomny tego, że wciąż ma potężnego konkurenta. Pisaliśmy zatem o modelach gospodarczych, w których państwo odgrywało jednak pewną rolę, choć nie taką, jak w realnym socjalizmie. Interesowało nas zwłaszcza azjatyckie "państwo rozwojowe ", powstałe np. w Japonii, oraz niemiecki ordoliberalizm .
Jednak niemal zawsze, gdy przechodziliśmy od zagadnień teoretycznych do pytań o praktykę, jak bumerang powracały dwa argumenty. Po pierwsze, mamy za słabe państwo. Po drugie, trudno jest je skokowo wzmacniać, ponieważ pole działania ogranicza nam prawo unijne oraz podpisane przez Polskę umowy międzynarodowe. Oto właśnie ów ciasny gorset, który każdy ambitniejszy plan rozwojowy zamyka na etapie projektu. Niewykluczone zresztą, że tak właśnie będzie z głośnym obecnie planem Morawieckiego.
Bunt sytych
Jak przebiega typowy proces ucieczki od demokracji w nowym, pozimnowojennym wydaniu? Na początku transformacja wbrew oczekiwaniom nie przynosi trwałego dobrobytu, a przede wszystkim nie daje poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji. W efekcie tego, w pewnym momencie do władzy, na drodze demokratycznych wyborów, dochodzą tak zwani "populiści", którzy zabierają się do "wyrównywania" szans. Te działania często jednak naruszają istniejący ład konstytucyjny. Burzy się więc przeciwko nim też to, co Kurlantzick nazywa "miejską klasą średnią" oraz część stojących na straży ładu waszyngtońskiego regulatorów, takich jak MFW, Bank Światowy, agencje ratingowe, a w końcu sam Waszyngton. Brzmi znajomo?
Kurlantzick pisze wręcz, że to, co nazywa "buntem klasy średniej", jest jeszcze bardziej niebezpieczne dla demokracji niż sam populizm. Proces ten otwiera bowiem drogę do sytuacji, w której lepiej zarabiająca część społeczeństwa poprze nawet skrajny zamordyzm, w zamian za spokój, stabilność i zagwarantowanie swojego stanu posiadania. Populiści ze swej strony mogą zaś ulec pokusie, by na demonstracje odpowiedzieć siłą, co tylko nakręci spiralę represji i przemocy. Można to zaobserwować również w Polsce. Oczywiście słabnącemu KOD-owi i jego politycznym sojusznikom daleko do tajlandzkich "żółtych koszul", które były wielkim ruchem miejskiej klasy średniej i monarchistów, organizowały spektakularne demonstracje, a ostatecznie w 2006 roku poparły przejęcie władzy przez wojsko. Podobnie Jarosławowi Kaczyńskiemu daleko do ekstrawagancji i brutalności Thaksina Shinawatry, populistycznego premiera Tajlandii w latach 2001-2006.
Oś konfliktu w Polsce jest jednak zasadniczo podobna. Obie strony wierzą, że bronią demokracji. Dla jednych wrogowie to mieszkańcy metropolii, którzy jako jedyni skorzystali na transformacji. W przeprowadzonym w czerwcu badaniu CBOS-u zwolennicy obecnej władzy twierdzili, że "w końcu ktoś coś robi dla normalnych ludzi; PO to była partia dla bogaczy, a PiS jest dla zwykłych ludzi, dla wszystkich". Wśród respondentów pojawiły się też takie wypowiedzi, jak: "wprowadzają porządek w kraju; jestem przeciwny nadużyciom, warcholstwu i liczę na rozliczenie elit popełniających przestępstwa ukazane między innymi przez aferę podsłuchową; władza stara się zerwać z dawnym układem".
Dla drugich wrogiem jest tłuszcza, która wyciąga rękę po ich ciężko zarobione pieniądze, zamiast sama pracować na poprawę swego losu. Przeciwnicy PiS-u twierdzą na przykład (w tym samym badaniu CBOS-u), że rząd "działa przede wszystkim na rzecz swojej partii, a nie na rzecz państwa; oni są jedną wielką kliką, patrzą do swojej kabzy". Zdaniem zwolenników KOD-u obecna ekipa chce "rządzić dożywotnio; to, co robią nasze władze, to jest bolszewizm i zamordyzm; to jest władza dyktatorska".
Warto przy tym pamiętać, że KOD to ugrupowanie dość słabe, ma jednak wystarczające struktury i możliwości mobilizacyjne. W sprzyjających okolicznościach jest w stanie znowu wyprowadzić na ulice największych miast pokaźną liczbę osób, w czerwcu popierało go bowiem 40% ankietowanych. To o 6% mniej niż w styczniu, ale wciąż niemało. Niepokojąca jest też postawa opozycji totalnej, prezentowana przez PO i Nowoczesną oraz komentatorów związanych ze środowiskiem "Gazety Wyborczej", takich jak choćby znany ze swojej niechęci do młodych matek, które obecny rząd "kupił za 500 złotych", prof. Zbigniew Mikołejko. Innym przykładem jest prof. Joanna Tokarska-Bakir, która w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" uparcie udowadniała dziennikarce, że porównanie Jarosława Kaczyńskiego do Hitlera jest zasadne, a określenie "faszyzm" to przecież nie "obelga". Niestety, przy takiej retoryce - "dyktatura", "faszyzm", "Hitler" - w pewnym momencie dochodzimy do ściany, a pytanie, czy przy tak poważnych oskarżeniach opozycja chce rozwiązania siłowego, jak w Tajlandii, staje się nagle uzasadnione.
Na razie jednak, nie umiejąc się porozumieć z gorzej sytuowaną częścią społeczeństwa, opozycja obiera kolejną, wątpliwą strategię polityczną: porozumienie z zagranicznymi elitami, by w ten sposób coś nowej władzy narzucić. W przypadku sporu o Trybunał Konstytucyjny w KOD-zie i PO pojawiła się tyleż niemądra, co właściwie nieskrywana radość z działań Komisji Weneckiej i wypowiedzi Baracka Obamy.
Nie ma przy tym większego znaczenia to, że Zachód wobec kraju peryferyjnego, jakim jest Polska, stosuje inne standardy niż wobec krajów Starej Unii.
Klasa pseudośrednia
Analogia jest więc nader widoczna. Pytanie tylko, czy sprzeciwiający się populistom element wielkomiejski to faktycznie, jak to ujmuje Kurlantzick, zbuntowana "klasa średnia"? Moim zdaniem w tym miejscu właśnie Kurtlantzick się myli. Bezkrytycznie przyjmuje bowiem opartą jedynie na kryterium dochodowym definicję tej klasy.
Tymczasem to, z czym mamy do czynienia w wielu młodych demokracjach, to raczej zmutowana klasa pseudośrednia. Są to, w największym skrócie, zamieszkujący duże ośrodki ludzie, w których polityczna i komercyjna agitacja rozbudziła aspiracje typowe dla starej zachodniej burżuazji, ale którym system gospodarczy nie dał realnych narzędzi do realizacji tych dążeń. Ich frustracja zaś została skierowana przeciwko obywatelom własnego kraju - tym, którzy chcą im rzekomo wyrwać posiadaną namiastkę dobrobytu i stabilności.
To stąd bez mała wulgarne uwagi, które słyszy się dziś w mediach społecznościowych od naszych zapracowanych "burżujów", pod adresem odbiorców 500+. Frapują też w tym kontekście refleksje "gwiazdeczek" pokroju Agaty Młynarskiej, narzekającej na to, że nad Bałtykiem ciągle natyka się na wczasujących "Kiepskich". Pojawiają się też wreszcie z pozoru poważne artykuły, w rzekomo poważnej prasie, których autorzy całkiem na serio ubolewają nad tym, że matki wolą się zająć trojgiem swoich dzieci, niż za 1500 złotych miesięcznie zbierać truskawki albo smażyć frytki. Skąd ta klasowa pogarda i nienawiść? Cóż, warto przytoczyć myśl francuskiego socjologa Pierre'a Bourdieu, który twierdził, że klasa średnia (zwłaszcza niższa klasa średnia) jest najbardziej niepewna swojego statusu, stąd jej obsesyjna dystynkcja wobec dołów. Dziś ta grupa, a zwłaszcza jej młodsi przedstawiciele, coraz płynniej przechodzi zaś w tzw. prekariat, a więc grupę z definicji zagrożoną deklasacją, w związku z tym coraz bardziej nienawistną.
Należy jednak pamiętać, że klasa pseudośrednia to nie tylko młodzi prekariusze na "śmieciówkach". Są to również ludzie zatrudnieni na stałe, ale słabo zarabiający, pozbawieni własnego kapitału. Owszem, ze wspomnianego badania CBOS-u jasno wynika, że zwolennicy KOD-u lepiej zarabiają, są lepiej wykształceni i najczęściej mieszkają w dużych miastach. To wszystko jednak nie czyni z nich jeszcze modelowej klasy średniej. Klasa średnia w rozumieniu Adama Smitha to bowiem ci, którzy nie czerpią zysków ani z samego kapitału lub majątków ziemskich, ani z samej pracy. To raczej ci, którzy posiadają średniej wielkości majątek, ponad potrzeby bieżącej konsumpcji, a dokładając swoją pracę oraz wysiłek intelektualny potrafią ten wolny kapitał stopniowo pomnażać. Ilu takich ludzi jest tak naprawdę w Polsce?
W 2014 roku 4/5 Polaków zarabiało mniej niż 3549 złotych miesięcznie. 26% Polaków między 26 a 35 rokiem życia nie poradziłoby sobie bez pomocy rodziców. Ponad połowa (20 mln) nie miała na koncie odłożonej ani złotówki, a w tej sytuacji nie tylko zakup nieruchomości, ale już nawet zepsuta lodówka to powód do zaciągnięcia kredytu. Jak zaskakująco przytomnie zauważa "Newsweek": "na jednego Polaka przypada średnio 6,2 tys. euro oszczędności. Przeciętny Niemiec odkłada dla porównania 44 tys. euro, Francuz i Brytyjczyk po 60 tys., a Hiszpan 24 tys. Nawet mieszkańcy objętej kryzysem Grecji mają dwa razy więcej oszczędności niż Polak". Dodać przy tym należy jeszcze tylko to, że ponad połowa z tych statystycznych oszczędności należy do 10% oszczędzających. "Klasa średnia? Gdzie?!" - chciałoby się zawołać.
Zastanawiające jest przy tym też to, że partie rzekomo reprezentujące klasę średnią, jak choćby Nowoczesna, dalej idą w zaparte i bronią neoliberalizmu jak niepodległości. Na nic argumenty, że z pułapki średniego dochodu (niemożności doszlusowania do krajów wysokorozwiniętych) w XX wieku wychodziły tylko te kraje, które eksperymentowały ze współpracą pomiędzy państwem a sektorem prywatnym, zamiast kierować się wyłącznie balcerowiczowską doktryną. KOD-owcy potrafią jedynie wygwizdywać Zielonych, którzy na ich wiecach mówią o solidarności społecznej. Zamiast solidarności klasę pseudośrednią pobudza bowiem instynkt plemienny. Jej poczucie niepewności zwiększa przy tym to, że jej przedstawiciele zależą w nieproporcjonalnie większym stopniu niż ich zachodnie pierwowzory od kapitału zagranicznego. Kapitał ten bowiem, jak wiadomo, w razie poważniejszych zawirowań ekonomicznych i politycznych oraz prób podniesienia podatków, będzie kraj opuszczał.
To pokazuje, że w Polsce klasa średnia jest mitem. Choć w swoim własnym interesie elity dość cynicznie wmawiają sporej części społeczeństwa w ów mit wiarę.
Leming: twój brat
Perspektywy uzdrowienia sytuacji społecznej w młodych demokracjach nie wydają się optymistyczne. Podstawą ze strony rządów antyestablishmentowych musi być jednak (zdaniem Kurlantzicka) znalezienie partnerów w przedstawicielach klasy pseudośredniej. Nawet populistyczny rząd powinien bowiem zrozumieć, że choć bez sfrustrowanych mieszczuchów można wygrywać wybory, to ich skrajne niezadowolenie może rządzenie bardzo utrudniać, zwłaszcza jeśli ich przedstawiciele sprzymierzą się z broniącymi waszyngtońskiego status quo graczami zewnętrznymi. Należy więc raczej klasę pseudośrednią uspokajać, unikać ostrej retoryki, iść na kompromisy. Trzeba też pamiętać, że grupa ta jako gwaranta swoich swobód i zachowania stanu posiadania postrzega, poniekąd słusznie, istniejący ład sądowo-prawny. Wszelkie zmiany dotyczące instytucji sądowniczych będą więc niekończącym się zarzewiem konfliktów.
Samo opowiadanie o "zespole kolesi" jest w tym kontekście kontrproduktywne i tylko zaostrza spór. Po pierwsze więc, takich sporów nie należy przeciągać w nieskończoność. Po drugie, klasę pseudośrednią trzeba przekonać, że i ona skorzysta na bardziej solidarnym społeczeństwie, a globalne i lokalne oligarchie zwyczajnie ją zwodzą. Taka retoryka może się oczywiście wydawać próżnym trudem, ale próby siłowego rozwiązywania podobnych napięć społecznych kończą się zwykle źle, zarówno dla kraju, jak i dla rządzących. Ci przywódcy, którzy zupełnie odrzucają perspektywę kompromisu, kończą zwykle tak, jak obalony przez wojsko Shinawatry. Co więcej, nawet stłumiony pucz, czego przykładem jest Turcja, raczej nie wzmacnia państwa, przynajmniej nie w krótkiej perspektywie. Po puczu następują bowiem represje, kierujące kraj w stronę już faktycznie twardego autorytaryzmu. Z niestabilnego państwa szybko ucieka też kapitał, pogarsza się jego sytuacja gospodarcza, a globalni regulatorzy mają w końcu mocny pretekst, by uderzyć w lokalny rząd. Dlatego politycy, którzy często są dziś nie do końca trafnie nazywani populistami (sam preferuję nazwę "lokaliści"), muszą na pewnym etapie ułożyć się z grupami miejskimi - pseudośrednimi. Starsi beneficjenci systemu będą oczywiście przy takich próbach nieprzejednani. Na szczęście dla lokalistów, jeśli umiejętnie będą zabiegać o przyparty do muru przez kryzys młody elektorat, mają pewne szanse na zwycięstwo i stabilność.
Przenosząc to na grunt polski - nie wystarczy tylko dawać świadczenia wielodzietnym rodzinom z prowincji, a więc naturalnym wyborcom PiS-u. Nie wolno też zapominać o małych przedsiębiorcach, o pozbawionych parasola "śmieciówkowiczach" i uginających się pod ciężarem nieuczciwych kredytów dłużnikach. Do tego jak najbardziej uzasadnione są też wysiłki zmierzające do budowy nowej, stabilniejszej grupy średniej. Stworzenie klasy ludzi, którzy zależą raczej od rodzimego kapitału oraz cenią sobie opiekę państwa, a przez to silniej utożsamiają swój interes z interesem krajowym. To jednak nie koniec. Kurlantzick ma też serię rad dla krajów wysokorozwiniętych oraz międzynarodowych organizacji. Są one też zupełnie różne od tych, które dziś daje im główny piewca oświeconego, globalistycznego absolutyzmu - Fareed Zakaria. Kurlantzick zaleca mianowicie, by młodym demokracjom pozwolić na eksperymenty gospodarcze, byle na własną odpowiedzialność i własny rachunek. By na ich scenie politycznej nie dotować i nie wspierać retorycznie tylko jednej opcji, wychodząc z założenia, że nie da się współpracować z tymi okropnymi nacjonalistami, komunistami, populistami, faszystami (niepotrzebne skreślić). By unikać w miarę możliwości pouczania, dopóki nie ma faktycznych wiarygodnych informacji o jakiś dramatycznych, krwawych wydarzeniach. By wreszcie nie skupiać się na samych formalnych procedurach, a raczej zachęcać wszystkie strony sporu do dialogu.
Przede wszystkim analityk zaleca zaś zachodnim demokracjom, by zachowały minimum pokory i dostrzegały niedociągnięcia i kryzysy własnych systemów. A przecież to je właśnie dotyka kryzys fundamentalny. Klasa średnia, która w wielu młodych demokracjach właściwie się nie rozwinęła, na Zachodzie kurczy się w zastraszającym tempie i przy okazji coraz częściej głosuje na antysystemowców: Donalda Trumpa, Borisa Johnsona, Front Narodowy i Alternatywę dla Niemiec. Ład waszyngtoński widać przejadł się wszystkim, a desperackie próby jego utrzymania mogą się łatwo skończyć największą globalną destabilizacją od czasu drugiej wojny światowej.
Michał Kuź
12.08.2016r.
Nowa Konfederacja