Zepchnięty na margines życia publicznego literat z ironią przygląda się absurdom Polski Ludowej: centralnie planowanej gospodarce, nowomowie i cenzurze. W poszukiwaniu odskoczni pisze dziennik, romansuje z kobietami i chodzi na zakazane przez władze koncerty jazzowe. O smutnej rzeczywistości nie pozwalają mu jednak zapomnieć wszechobecne portrety Bolesława Bieruta, górujący nad stolicą Pałac Kultury i wzywająca go na przesłuchania ubecja. Mniej więcej tak można streścić fabułę „Pana T.”, który niedawno wszedł na ekrany polskich kin. Chociaż w wyniku sporu o prawa autorskie Marcin Krzyształowicz zaprzeczył, jakoby wyreżyserowany przez niego obraz opowiadał o Leopoldzie Tyrmandzie, faktem jest, że historia tytułowego bohatera, granego przez Pawła Wilczaka, do złudzenia przypomina powojenne losy pisarza. Z całą pewnością nie można jednak traktować tego filmu jako biografii autora „Złego”. Żeby go poznać, lepiej sięgnąć do jego książek.
Nie ma mnie
Leopold Tyrmand pochodził z rodziny żydowskiej. Jego ojciec zginął na Majdanku, a matce po wojnie udało się wyemigrować do Izraela. On w latach 40. przebywał w Danii i Norwegii, gdzie pracował w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu, Polpressie i biurze prasowym polskiego poselstwa. Po powrocie do powstającej z gruzów Warszawy rozpoczął karierę dziennikarza i literata. Jego teksty publikowano w „Przekroju”, „Expressie Wieczornym”, „Rzeczpospolitej”, „Dziś i Jutro” oraz „Ruchu Muzycznym”. W 1947 r. wydano zbiór jego opowiadań wojennych „Hotel Ansgar”. Przykre wydarzenia kolejnych lat sprawiły, że Tyrmand zaczął pisać swój słynny dziennik.
„Mam blisko trzydzieści cztery [lata] i gniję. Jestem pisarzem, któremu nie wydają książek, publicystą nie drukującym artykułów, dziennikarzem nie mającym wstępu do żadnej redakcji. Nikt nie chce ode mnie scenariuszy, nie błyszczę, nie bywam, nie mam rangi, nie stoję na szczeblu. Po prostu nie ma mnie. Wszystko dlatego, że chcę w moim kraju żyć, myśleć i pracować tak, jak uważam za słuszne. Za to płacę nieprawidłowością istnienia i zakazem rozwoju” – napisał w „Dzienniku 1954”. Motywacją do rozpoczęcia pracy nad tym tekstem było zwolnienie z „Tygodnika Powszechnego”. W 1953 r. cała redakcja pisma straciła zatrudnienie za odmowę publikacji oficjalnego nekrologu Stalina. Od tego momentu Tyrmand utrzymywał się z korepetycji i pisania reklam. Chociaż z trudem wiązał koniec z końcem, nie chciał stać się trybikiem w maszynie propagandowej PRL-u.
Jazz i skarpetki
– Chcesz wiedzieć, czym jest wolność? Wolność! – mówi tytułowy bohater „Pana T.” do Filaka, granego przez Sebastiana Stankiewicza. Po chwili literat zabiera początkującego pisarza do katakumbowego klubu jazzowego. Pod wpływem muzyki sympatyzujący z władzą członek Koła Młodych Dziennikarzy zaczyna inaczej patrzeć na otaczającą go rzeczywistość.
Jazz był dla Tyrmanda metaforą wolności. Przynosił mu radość, pozwalał zapomnieć o wszechobecnej szarzyźnie. Po odwilży gomułkowskiej pisarz powołał do życia festiwal Jazz Jamboree. W tym czasie wydał także obszerny esej „U brzegów jazzu”, w którym pisał o swojej fascynacji tym gatunkiem muzycznym: „Ja widzę w jazzie propozycję, a zarazem próbę odrodzenia zanikającej idei folkloru. Folklor jest jednym z najistotniejszych źródeł sztuk – jego zanik powoduje brak jakiegoś niezmiernie ważkiego czynnika w kulturze. Lukę tę wypełnić jest w stanie najlepiej owa wstrząsająca, ogromna muzyka, którą tworzyli codziennie ludzie uważający się za zwykłych, nic nie znaczących, dansingowych grajków, murzyńscy analfabeci, nie mający pojęcia o własnej wielkości” – pisał.
Sposobem na zachowanie niezależności od totalitarnego systemu był dla Tyrmanda nie tylko jazz, ale także wyróżniający się strój. Pisarz nosił dobrze skrojone marynarki, dopasowane koszule, modne krawaty i kolorowe skarpetki. W tamtych czasach miało to jednoznacznie opozycyjny wydźwięk: „Wbrew zapewnieniom, że pragną dać beztroskę, kolorowość, radość, komuniści dążą do szarości, do żadności, do bezbarwności, które nie odrywałyby ludzi od uświęconych przez ideologię ideałów. Rodzaj urzędowej brzydoty wzniesiony do godności moralnej normy – oto wzór i ideał powszechnego pożytku. Nikt tego otwarcie nie mówi ani nie propaguje, ale wszyscy wiemy, że oni widzieliby nas najchętniej w stalinowskich kurtkach albo kombinezonach, i to wszystkich bez wyjątku” – pisał w „Dzienniku”.
Iść w noc
Leopold Tyrmand został zapamiętany jako pisarz walczący z komunizmem. Nie był jednak zadowolony z faktu, że poświęca mu tak dużo miejsca. Podkreślał, że prawdziwa literatura powinna opowiadać o czymś ważniejszym: „Gigantyczne zwycięstwo komunistów, tak przesycili sobą cały tuż-obok-świat, że nawet ja ulegam ich gwałtowi; najlepszym dowodem ten dziennik, czyli obsesja polemiki. Mnie tu prawie nie ma, jest moje ujadanie przeciw. I to jakieś zaniżone. Prometeusze, Edypy, Konrady i ci rozmaici inni, co pasowali się z Bogiem, losem, przeznaczeniem, a teraz nie przychodzą mi do głowy, jakże wzniesieni i nobilitowani przez swego Przeciwnika. Procesować się z Bogiem, cóż za piękne marzenie!” – pisał w „Dzienniku”.
Z powyższego fragmentu wynika, że Bóg był dla Tyrmanda kimś ważnym. W swoich zapiskach podkreślał, że wyniósł z domu szacunek do religii, ale bez przymusu praktyki. W tym kontekście pisał o ojcu, który „w Boga wierzył bez dewocji, lecz z pokorą”. Na tym, co od niego usłyszał, Tyrmand zbudował swoją tożsamość: „Przez serce me przewalały się wiary, ideologie, odstępstwa i nadużycia, lecz nigdy nie wyciekła zeń szczera i płytka religijność posiana w nim przez ojca i jego przykład moralny, skromny, być może, wręcz banalny, lecz pożywniejszy od wszystkiego, co wyczytałem w księgach, ewangeliach i na sztandarach” – pisał.
Na początku lat 50. za namową przyjaciół Tyrmand przyjął chrzest w Kościele rzymskokatolickim. Chociaż jego styl życia nadal odbiegał od chrześcijańskiego ideału (miał słabość do kobiet), nie ulega wątpliwości, że intensywnie szukał Boga: „Najprościej byłoby uznać wszystko za nonsens i przesąd, ale właśnie nie było we mnie miejsca na prostotę. Coś się zagmatwało, coś, w czym rozum pali się jak celuloid. Wiedziałem, co mogłoby pomóc: zejść na plac Trzech Krzyży i postać trochę przed zamkniętym kościołem św. Aleksandra. Coś mówiło: »A właśnie, że zejdziesz…«. Czy to jest poszukiwanie wiary? Czy może już wiara? Gdy musi się iść? Rzucić rozsądne ciepło i iść w noc i mróz, w zmęczenie, w niepewność, w podejrzenie o własną śmieszność, że to jest zabobon?” – pisał.
Za oceanem
Po kilku trudnych miesiącach, które upłynęły Tyrmandowi na pisaniu dziennika, udało mu się zdobyć zamówienie na powieść kryminalną. W grudniu 1955 r. wydano „Złego”, który szybko okazał się bestsellerem. Pisarz odniósł ogromny sukces. Mógł sobie pozwolić na zakup mieszkania, dostał talon na samochód. Dobra passa nie trwała jednak zbyt długo. Jego kolejne powieści zostały zatrzymane przez cenzurę. W 1965 r. sfrustrowany literat postanowił wyemigrować.
Po przyjeździe do USA przeżywał fascynację tamtejszą kulturą. Szybko jednak zorientował się, że kraj zmierza w złym kierunku. Denerwował go liberalny establishment, narzucający innym swoje wartości i przekonania. Znajomi zauważyli, że Tyrmand „dziwacznie konserwatywnieje”. Znalazło to swoje odzwierciedlenie w jego działalności publicystycznej. Jako wiceprezes think tanku Rockford College Conservative Institute postawił sobie za cel ratowanie Ameryki przed nią samą. „Walka o wartości, do której zostaną włączone ludzkie sumienia i społeczne zachowania, rozegra się na polu kultury. Powinniśmy być tam odpowiednio uzbrojeni. Nowoczesny konserwatyzm musi dla dobra nas wszystkich zwrócić ku Ameryce swoje ludzkie oblicze. Tylko wówczas pozostaniemy nadzieją ludzkości” – pisał na łamach „Chronicles of Culture”.
Przez kolejne lata Tyrmand w prasie krytykował lewicową rewolucję kulturową. Wydawał także zatrzymane przez cenzurę powieści i zapiski z lat 50. Ponadto postanowił wytłumaczyć Amerykanom, czym jest system, w którym przyszło mu funkcjonować przez wiele lat. We wstępie do wydanej w 1972 r. „Cywilizacji komunizmu” pisał: „Czytając tę książkę wielu powie, że przerysowuję, zniekształcam, popadam w groteskę i operuję efektem surrealistycznym. Chyba tak. Ale do tłumaczenia komunizmu realizm jest tak przydatny jak rower do lotu na Księżyc”. Zmarł w 1985 r. Pod koniec życia wrócił do judaizmu.
Maciej Kalbarczyk
04.03.2020r.
Gość Niedzielny