Czy ekspertom wybrańców ktoś
zadaje takie pytania, czy tylko wierszówka?
Dlaczego niepiśmienni robotnicy nie dali się nabrać na marksizm,
a wykształcona młodzież połyka jego nową wersję?
Przez 125 lat próby zaimplementowania marksizmu w umysły ludzi odbijały się od tej części społeczeństwa, której nowy ustrój był dedykowany. Od 1864 roku, gdy w Londynie założono I Międzynarodówkę po rok 1989, gdy rządy komunistyczne oddawały władzę zaangażowanie robotników w różne ruchy marksistowskie było stosunkowo najmniejsze. Międzynarodówki były zasilane przez patointelektualistów, a we wczesnych partiach komunistycznych działaczami byli „zawodowi rewolucjoniści” a nie pracownicy fabryk, których przecież partia miała wynieść na piedestał. Richard Pipes obliczył, że na 80 tys. członków rosyjskiej Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej (do której należał Lenin), z proletariatu wywodziło się niewiele ponad 3 tys. uczestników i sympatyków ruchu - czyli mniej niż 4%. W Wielkiej Brytanii robotnicy popierali parlamentarną drogę stronnictw czartystów, a nie polityków odwołujących się do Karola Marksa. Żadna rewolucja komunistyczna, żaden zamach stanu czy komunistyczna inwazja nie odbyła się przy pomocy, a właśnie wbrew - rzekomo wyzwalanej - klasy robotniczej. Richard Pipes w latach 80-tych z satysfakcją odnotowywał, że jakiekolwiek pismo Karola Marksa kojarzy kilka promili robotników wśród ankietowanych obywateli państw komunistycznych. Nie trzeba dodawać, że wielkomiejskie bunty robotników - nie tylko podczas tzw. polskich miesięcy, ale nawet w tak rygorystycznym reżimie jak ZSRS iskry buntu wychodziły z fabryk, stoczni czy innych zakładów przemysłowych.
Mądrzejsi, a głupsi
Inaczej rzecz się ma z neomarksistowskimi odmianami „walki klas” czy raczej walki płci. Choć „Strajk kobiet” był pochodną także wielu pozapolitycznych czynników (pandemia, wsparcie wielkich mediów), to jednak trudno odmówić mu poparcia części społeczeństwa - także ludzi młodych. I oto w XXI wieku, gdy dostęp do informacji jest tak prosty, że wszystkie pisma noblistów dostępne są jednym kliknięciem, tłumy wyedukowanej - może wadliwie, ale jednak - młodzieży łykają slogany o wolności osiąganej przez zabijanie nienarodzonego dziecka, seks bez ograniczeń, odrzucanie wzorców męstwa i kobiecości. Czyli robotnik, któremu agitator Bucharin obiecywał władzę nad fabryką, pukał się w czoło, a absolwentka liceum czy uniwersytetu, wsłuchuje się w wulgarne wypowiedzi Marty Lempart, jakby spływało na nią objawienie - czyż to nie paradoks?
Próbując wyjaśnić zjawisko dla którego „ciemnota” w totalitaryzm nie wierzyła, a „oświeceni” dają się zauroczyć nowej ideologii, może być rozpatrzana przynajmniej na trzech płaszczyznach.
Po pierwsze: pokusa dołączenia do elity
Po pierwsze wszystkie odmiany marksizmu lepiej trafiały do różnie pojmowanej „inteligencji” niż do zwykłych ludzi. Rewolucyjny charakter myśli marksistowskiej nadawał jego wyznawcom rangę wyzwolicieli, kusił specjalną, elitarną pozycją, co było szczególnie atrakcyjne dla intelektualnych wyrzutków. W zdrowej strukturze społecznej tego typu liderzy nie mieli szans zaistnieć poza marginesem. Czyż nie było łatwiej pijakowi i brudasowi Marksowi stworzyć ideę, która uczyni go wielkim, zamiast samemu zabrać się do pracy? Czy patrząc na tak wielu dzisiejszych teoretyków gender, widzimy dla nich jakieś miejsce w świecie prawdziwych nauk akademickich? Łatwiej jest pogdybać nad przyszłym, fikcyjnym ustrojem niż zbadać realne mechanizmy świata rzeczywistego.
Po drugie: lepsze socjotechniki
Drugim powodem dla którego „pokolenie Julek i Oskarków” chwyta najgłupsze nawet i najbardziej nielogiczne tezy o naturze człowieka, jest rozwój technologii komunikacji, który dalece wyprzedził ludzką zdolność do krytycznego spojrzenia na napływające informacje. Rozwój socjotechnik pożera zwłaszcza ludzi, którzy od dziecka poznają świat za pośrednictwem wyselekcjonowanych przez anonimowe algorytmy informacji - nie skoncentrują się być może na powieściach Prusa czy Steinbecka, ale oburzą się na sugestywny apel na tiktoku, wsparty stadnym instynktem komentujących. Rozprzestrzenianiu się tej ideologicznej zarazy pomaga przejęcie mainstreamu przez progresywistów - celebryci, aktorzy, ludzie popkultury mówią przecież językiem postępu, nie tradycji. Tak skonstruowany świat premiuje treści łatwe w przyswojeniu, zrzucające z barków liczne zobowiązania wobec rodziny, narodu i wspólnoty religijnej.
Po trzecie: seks lepszym narzędziem kontroli
Jednak trzeci, chyba najsilniejszy powód, który pomaga rozprzestrzenianiu się pokracznej wersji feminizmu, gender, queer, to wydoskonalona strategia lewicy - odwołującej się już nie do portfela, ale do jeszcze bardziej związanego z ludzkim wyborem seksu, zmysłowości, intymności. Biedny robotnik na sto sposobów mógł odnajdywać godność w codziennej pracowitości, rodzinnym szacunku, własnej parafii i nie musiał ulegać pokusie materialnej (która zresztą okazywała się obietnicą bez pokrycia). Co innego z seksem, zwłaszcza wśród dojrzewającej młodzieży w świecie ociekającym erotyką, gdzie obietnica tęczowej lewicy jest dużo bardziej nęcąca niż chropowatych agitatorów komunistycznych. Seksualność stała się narzędziem kontroli społecznej, a jest każdemu bliższa niż wywody Marksa o „teorii wartości dodatkowej”. Słowem: łatwiej zainfekować i wytresować człowieka jego emocjami i seksualnością niż czysto materialnymi bodźcami. Metody współczesnych neomarksistów odwołują się do jeszcze bardziej pierwotnych instynktów niż chęć posiadania, a ten prymitywizm z łatwością splótł się z wulgarnością, wezwaniami do przemocy i wyzwiskami wobec politycznych oponentów.
Napędem rewolucji była zresztą zawsze nienawiść - zawsze do Kościoła katolickiego, kiedyś do arystokracji, potem do właścicieli zakładów produkcyjnych, a dziś - do rzekomo opresyjnych mężczyzn, heteroseksualistów, duchowieństwa, a nawet do szczęśliwych tradycyjnych rodzin. Rewolucjonistom łatwiej zatem wskazać wroga, bo czai się wszędzie. Ale też i więcej ludzi ma interes w tym, by się przed tą rewolucją bronić.
Jakub Maciejewski
01.01.2021r.
wPolityce.pl