Ciągle żyją świadkowie historii i to oni dają odpór propagandystom
Czysta jak szklanka wody Ukraina - Chrobrów 1939-1943 - 1, 2
"Czysta jak szklanka wody Ukraina, czyli dzieje polskiej osady Chrobrów na Wołyniu 1939-1943" - to zapowiedź najnowszej, niewydanej jeszcze książki dr Ewy Kurek "Wiek na zawietrznej 1912-2012". Publikowane fragmenty książki opowiadają o tragicznych losach mieszkającej na Wołyniu rodziny dr Ewy Kurek. Winna to jestem mojej babci Małgorzacie Kurek zamordowanej przez Ukraińców i Ukraińcowi Siańkowi Klepcowi, też przez nich zamordowanemu za to, że ocalił Polaków - pisze Autorka. Składamy gorące podziękowanie za możliwość publikacji pierwodruku na naszym portalu. Dziś odcinek pierwszy.
Czysta jak szklanka wody Ukraina,
czyli dzieje polskiej osady Chrobrów
na Wołyniu 1939-1943
Część I
Janek tego dnia miał służbę od ósmej rano. Karolina jak zwykle szykowała dzieciom śniadanie. Była ich już trójka. Najstarsza Mirosława miała siedem lat, syn Augustyn Gutkiem zwany pięć i Henryka, dla wygody Niusią zwana, właśnie skończyła roczek. Dzień był piękny, słoneczny i letni. Siadała właśnie z dziećmi do stołu, gdy do domu bez pukania wpadła sąsiadka Tuńska.
- Pani Karolino, wojna! - zawołała od progu.
- Jaka wojna, co też pani opowiada?
- Naprawdę, wojna dziś wybuchła! Mój syn wrócił właśnie z Nieświcza. Kolejarze dostali przez telefon wiadomość, że Niemce na Polskę idą! - mówiła podekscytowana.
- Nic nie wiem o wojnie. Mój Janek dopiero co na służbę poszedł. Wróci, to coś będę wiedziała - Karolina nie wzięła na poważnie słów sąsiadki.
Z sąsiedniego pokoju wyszła Małgorzata Kurek, teściowa Karoliny.
- Karolciu, jeśli to prawda, trzeba do Łucka co prędzej jechać. Kupić zapas zapałek i soli, bo tego w wojnę najbardziej brakuje - zarządziła stanowczym tonem.
- Zapałek i soli? Mamo, kto by tam zapasy takie robił?! Przecież tego nigdy braknąć nie może! - zdziwiła się Karolina.
- Oj, Karolciu, młoda jesteś, to nic nie wiesz. Ja pamiętam pierwszą wojnę. Po paru dniach od wybuchu wojny już zapałek i soli w Kielcach nie było. I jeszcze mydła trzeba kupić. I cukru zapas. Te rzeczy, nie wiadomo dlaczego, jak wybucha wojna, to najszybciej ze sklepów znikają - oświadczyła babcia Małgorzata.
- Mamo, co mama opowiada? Tamta wojna była dawno temu. Może fabryki nie nadążały. Ale teraz? Nawet jeśli wybuchła wojna, jak mówi pani Tuńska, nie wierzę, żeby w sklepach zabrakło mydła, soli i cukru. Przecież nie zamkną kopalni w Wieliczce i fabryk produkujących mydło, cukier i zapałki. Żydzi zawsze dowiozą towar. Bez tego nie da się żyć.
- Ano, nie da się. Dlatego mówię ci, żebyś najdalej jutro wsiadła w pociąg i w Łucku kupiła, co potrzeba.
- No nie wiem, wróci Janek wieczorem, to pomyślimy - Karolina dość miała wojennych rad i zaleceń swojej teściowej i sąsiadki Tuńskiej.
Rozmowa zeszła na wojnę. Małgorzata Kurek przyjechała na Wołyń z Zagnańska pod Kielcami. Byłą wdową. Jej mąż Andrzej Kurek zmarł w młodym wieku ponad dwadzieścia lat temu. Syn ożenił się w Chrobrowie, więc do syna przyjechała. Pomagała młodym wychowywać dzieci. Lubiła Wołyń. Nauczyła się trochę po ukraińsku mówić. Ze wszystkimi w osadzie dobrze żyła. Z Polakami i z Ukraińcami.
- Pani Karolino, a coś jeszcze pani powiem. Z samego rana, jak tylko poszła po wsi wiadomość, że wybuchła wojna, spotkałam na drodze naszego sąsiada Chryczkę. Ukrainiec on, ale porządny przecież człowiek. Co on mi naopowiadał.
- Co takiego? - zainteresowała się Karolina.
- Cieszył się z wojny. Jak można cieszyć się z wojny? Powiedział, że to dobrze dla Ukraińców, że Niemcy na Polskę idą, bo przy Niemcach wreszcie powstanie czysta jak szklanka wody wolna Ukraina.
- Jaka szklanka wody? Ten Chryczka pewnie zgłupiał. Co ma szklanka wody do wolnej Ukrainy? Nic z tego nie rozumiem - zdziwiła się Karolina.
- Ja też nie - przyznała Małgorzata Kurek.
Wszystkie trzy zwątpiły w końcu w sens tego, co powiedział Ukrainiec Chryczka i doszły do wniosku, że pani Tuńska pewnie coś przekręciła, bo znowu tak dobrze ukraińskiego języka nie znała, żeby wszystko zrozumieć. Szklanka wody w kontekście wojny nijakiego sensu nie miała.
x x x
17 września 1939 roku Janek miał nocną służbę. Mimo wojny z Niemcami, pociągi miedzy Łuckiem i Lwowem jakoś kursowały, chociaż bez regularnego rozkładu jazdy. Świtało, gdy odebrał telefon. Dzwonił kolega ze stacji Czaruków:
- Panie Kurek, wojna!
- Też mi nowina, przecież wojnę mamy już od ponad dwóch tygodni - spokojnie odpowiedział Janek.
- Ale wojna z Sowietami! Sowieci weszli do Polski! Sowieckie tankietki minęły Czaruków i jadą w waszą stronę!
- Jest pan pewny, że to sowieckie?
- Jasne, na przodzie mają wymalowaną bolszewicka gwiazdę!
Głos w słuchawce zamilkł. Janek usłyszał strzały, coś jak gdyby przewracane krzesło, a po chwili łączność została zerwana. Pobiegł do sąsiedniego pokoju i przekazał zawiadowcy stacji Nieświcz, Mieczysławowi Knapowi, usłyszane wieści. Zdążyli wymienić kilka zdań, gdy ktoś z hukiem wyważył butem drzwi posterunku. Po chwili dwóch bojców mierzyło do obu kolejarzy z wiszących na sznurkach pistoletów i krzyczeli:
- Pastoj! Ruki w wierch!
Wstali z krzeseł. Podnieśli do góry ręce. Jeden z bojców obmacał ich w poszukiwaniu broni. Drugi karabinem strącił na ziemię wiszące na ścianie godło, buciorami rozgniótł chroniące orła szkło, a na koniec przebił polskiego białego ptaka kilkakroć bagnetem.
- Była Polsza! K szczstiu uże była! - zarechotał.
Janek szarpnął się do przodu.
- Swołocz! - syknął przez zęby.
- Spokojnie panie Janku, tylko spokojnie! - szepnął zawiadowca Knap.
Stali spokojnie. Bojcy po skończonej rewizji oświadczyli, że pociągi mają chodzić tak, jak chodziły dawniej, że władzę na posterunku kolejowym stacji Nieświcz obejmie sowiecki cywilny komisarz, że od tego dnia on będzie tu dyrektorem i jego słuchać mają polscy kolejarze. Janek Frankowski nie zrozumiał nic z tego, co powiedzieli bojcy . Był młody i nie znał rosyjskiego. Zawiadowca Knap przetłumaczył mu dyrektywy nowej władzy.
Minęła może godzina, gdy na posterunek wkroczył syn kupca bławatnego Arona Cukiermana z Czarukowa. Ubrany był przedziwnie. Polski mundur bez guzików i polską rogatywkę bez orzełka zdobiła przyczepiona do ramienia czerwona opaska z sowiecką gwiazdą. Okazało się, że to właśnie Ajzyk Cukierman jest tym komisarzem, który od tej chwili dowodzić będzie stacją kolejową w Nieświczu.
- Czy pan zna się na kolejarskich obowiązkach, panie Ajzyk? - zapytał rzeczowo zawiadowca Knap.
- Aj, co to za obowiązki, kolejowe obowiązki? Każdy głupi się na tym zna. A poza tym o sowieckie pociągi będziecie teraz dbać wy, polskie pany! Ja będę tylko pilnował, żeby wam jaka głupota przeciw Związkowi Radzieckiemu nie przyszła do głupich polskich głów. Skończyło się wasze panowanie! Nie będzie już waszej Polski - odpowiedział z szyderstwem Ajzyk, mocno żydłacząc, czyli kalecząc polski język.
Zawiadowca Knap i Janek patrzyli na Ajzyka z nienawiścią. Milczeli. Zadzwonił telefon. Trzeba było podnieść słuchawkę. Doczekali zmiany i rozeszli się do domów. W ciągu następnych tygodni Ajzyk złagodniał nieco i tulił uszy po sobie, gdy polscy kolejarze mówili mu, co myślą o nim, jego zdradzieckim narodzie i jego służbie. Był sam i wiedział, że lepiej nie podskakiwać, bo zanim ktokolwiek przyszedłby mu na ratunek, może być po nim.
- Jeszcze się policzymy, jeszcze za wszystko mi zapłacicie! - odgrażał się tylko.
Sowiecko-żydowski komisarz Ajzyk nie potrafił jednak ogarnąć kolejarskiego fachu, więc życie na posterunku kolejowym w Nierzankowicach biegło zwykłym torem. Tyle tylko, że trzeba było uważać, co się mówi między sobą i co się mówi przez telefon.
Część II
Luty 1940 roku był śnieżny i mroźny. Nocami temperatura dochodziła do minus 40 stopni Celsjusza. W połowie miesiąca o ósmej wieczór zawiadowca Mieczysław Knap i Janek Kurek objęli nocną służbę. Byli zdziwieni, że sowiecki komisarz Ajzyk został na nocną zmianę. Był dziś dziwnie aktywny. Siedział przy telefonie, coś ciągle gadał do kogoś po rusku i ustalał przyjazd jakiegoś pociągu. Zbliżała się północ, gdy oświadczył:
- Za pół godziny przyjedzie pociąg z Łucka. Ustawić zwrotnice tak, żeby wjechał na bocznicę na stacji Nieświcz.
- Na bocznicę? - zdziwił się zawiadowca Knap.
- Mówię przecież, że na bocznicę - potwierdził Ajzyk.
- A na co nam pociąg na bocznicy?
- Nie twoja sprawa - uciął Ajzyk.
Przestawili zwrotnice, przygotowali stację na przyjęcie pociągu. Nie czekali długo. Pociąg z wymalowaną na lokomotywie czerwoną gwiazdą wolno wtoczył się na stację. Był długi. Składał się wyłącznie z bydlęcych wagonów. Gdy stanął, wysypało się z niego kilkudziesięciu sowieckich bojców z karabinami w rękach. Wpadli na posterunek. Obstawili stację. Nie wiadomo skąd, od strony Czarukowa nadciągnęły sanie powożone przez okolicznych chłopów. Na zadanie szeptem pytanie, skąd się tu wzięli, jeden z nich odpowiedział:
- Wpadli nocą do chałupy, pod karabinem kazali zaprzęgać, to zaprzęgliśmy. Nie wiadomo, co oni szykują, panie. Co było robić?
Przybyli pociągiem bojcy załadowali się chłopskie sanie i odjechali w noc. Nad ranem sanie zaczęły wracać. Płacz dzieci mieszał się z lamentem kobiet, przekleństwami sowieckich strażników i rżeniem koni. To była branka. Sowieci wywozili rodziny aresztowanych już wcześniej pracowników służby leśnej, policjantów, Korpusu Ochrony Pogranicza oraz całe rodziny osadników, czyli legionistów Piłsudskiego. Wchodzili do polskich domów, wyrywali ludzi z łóżek, dawali kilkanaście minut na spakowanie, ładowali do sań, a potem do bydlęcych wagonów stojącego na stacji Nieświcz pociągu. Janek stał przed posterunkiem i bezradnie przyglądał się dokonywanej na Polakach zbrodni. Spostrzegł nagle, że przy jednych saniach stoi kobieta z dzieckiem na ręku. Czeka na załadunek do wagonu. Mróz oszronił główkę dziecka.
- Niechże pani schowa gdzieś to dziecko! Ma pani przecież pierzynę! - wykrzyknął przerażony.
- Proszę pana, Sowieci pozwolili mi tylko jedną zabrać. A ja mam sześcioro dzieci. Nie mieszczą się wszystkie pod jedną pierzyną. Wymieniam co jakiś czas dzieci, żeby żadne mi nie zmarzło - odpowiedziała kobieta szlochając i odgarnęła leżącą na saniach pierzynę.
- A mąż? Gdzie jest pani mąż?!
- Aresztowali go jeszcze jesienią. Nie wiem, czy żyje.
Janek bez słowa pomógł kobiecie załadować się do wagonu. Obiecał, że jeśli zdoła, zrobi dla niej, co tylko będzie mógł. Rano wracał z najcięższej w swoim kolejarskim życiu nocnej służby. Wszedł do domu i nie mógł powiedzieć słowa. Przede wszystkim był szczęśliwy, że Karolcia z dziećmi są w domu, że po nich tej nocy nie przyjechali. Opowiedział żonie wszystko, co widział na stacji Nieświcz.
- Przede wszystkim jest pytanie, kiedy ich zabiorą. Jedyne, co możemy zrobić dla tych ludzi, to dać im na drogę chleb - stanowczym głosem oświadczyła Karolina.
- Ale czy Sowieci pozwolą?
- Trzeba wódki. Rosjanie dużo piją. Mój świętej pamięci tata mówił, że jak był na froncie pod Piłsudskim, to z Ruskimi za wódkę wszystko załatwisz. Chleba i wódki nam trzeba. Zaraz nastawię zaczyn na chleb i pobiegnę do Hanki Krawczykowskiej. Trzeba najpierw zobaczyć, kogo z naszych z Chrobrowa wzięli. Skrzyknę kobiety do chleba, a ty do chłopów za wódką ruszaj. Do wieczora może ich nie wywiozą - dyrygowała.
Nie minęła godzina, gdy już wiadomo było. Z Chrobrowa wzięli Sowieci pięć rodzin osadników. Szukali Leona Wójcika, ojca Karoliny, ale gdy usłyszeli, że nie żyje, a w jego domu mieszka inna rodzina, skreślili go z listy. Otylia Filipczak i Karolina Kurek, córki Leona Wójcika były bezpieczne. Nosiły nazwiska mężów. We wszystkich polskich domach, których mieszkańcy zostali na miejscu, gospodynie rozpaliły w chlebowych piecach i niczym w piekarniach, piekły cały dzień chleb. Mężczyźni podsumowywali stan zapasów alkoholowych. Zmierzchało, gdy Janek, ubrany w kolejarski mundur i kożuszek, ruszył sankami w stronę stacji. Udało się przekupić sowieckiego wartownika. Pozwolił podjechać pod nabity sąsiadami pociąg. Przez małe okienka, niekiedy przez otwarte jeszcze wrota, rzucał świeżo wypieczone bochenki. Nawet nie patrzył specjalnie, komu rzuca. Miał świadomość, że wszyscy w tym pociągu potrzebowali chleba.
Pustymi już sankami podjechał pod stację Nieświcz. Sowieccy żołnierze nadzorowali załadunek jakiejś rodziny. Młoda, może siedemnastoletnia dziewczyna, płakała i głośno krzyczała, że ona niesłusznie, że ona nie jest osadniczką. Janek Frankowski podszedł do Sowieta. Dał mu butelkę wódki i powiedział, że dziewczyna jest córką jego brata, że przypadkowo spała w domu osadników, że nie powinna jechać na Sybir.
- No charszo, bieritie jeju z saboj - powiedział w końcu Sowiet po dłuższych targach.
Janek objął dziewczynę ramieniem i doprowadził do pustych sanek. Dziewczyna rzuciła się do rąk wybawiciela. Janek szarpnął dłoń.
- Daj spokój dziecko, daj spokój, nie trzeba - szepnął zażenowany.
Pociąg na stacji Nieświcz stał cztery dni. Kobiety z Chrobrowa dniami i nocami piekły chleb, mężczyźni jeździli do dalszych osad po wódkę i samogon, a Janek krążył niewielkimi sankami między stacją a domami w Chrobrowie. Sowieci mieli co pić, bo i zagryzkę do wódki od Janka dostawali. Tyle tylko można było zrobić dla porwanych na Sybir ludzi.
Ajzyk Cukierman, sowiecki komisarz ze stacji Nieświcz, dotrzymał słowa. W lipcu 1940 roku pod dom Karoliny i Janka podjechała furmanka. Wyskoczyło z niej trzech bojców . Otoczyli Janka i wrzeszczeli po rusku, że ma oddać arużje , czyli broń, bo inaczej go ubijut . Karolina usypiała właśnie najmłodszą córkę Niusię. Skoczyła na równe nogi. Wyciągnęła leżącą pod poduszką siódemkę belgijkę i wetknęła do kaflowego pieca pełnego zimnego od wiosny popiołu. Zdążyła wziąć na ręce płaczące dziecko, gdy uzbrojeni bojcy rozpoczęli rewizję. Próbowała się modlić. Nie pamiętała słów żadnej modlitwy. Bojcy do popielnika kaflowego pieca nie zajrzeli. Broni nie znaleźli. Rzucili pod adresem Janka i Karoliny kilka gróźb i odeszli. Od tego momentu Janek nie trzymał już broni w domu.
x x x
Od lata 1941 na Wołyniu stali Niemcy. Przez Chrobrów przechodzili tylko jeden raz. Grzeczni byli. O mleko prosili. W niewielkiej polskiej osadzie pod Łuckiem latem 1942 roku nadal było spokojnie i cicho. Gdzieś tam toczyła się wojna, ktoś zaangażowany był w konspirację, ale tutaj Niemcy zaglądali rzadko. Zajęci żniwami ludzie nie myśleli o wojnie. Poza strasznym miesiącem lutym 1940 roku, kiedy Sowieci w siarczysty mróz wywieźli na Sybir kilka rodzin polskich osadników, niemiecka okupacja docierała do nich bardziej w postaci braku mydła, cukru i zapałek aniżeli tych działań, które na ogół z wojną się kojarzą. Na razie nikt nikogo nie zabijał i nigdzie nie wywoził. Nieliczni w osadzie Ukraińcy jak dawniej żyli z Polakami w zgodzie. Podobnie było w okolicznych wsiach i osadach.
Lato minęło szybko. Potem przyszła jesień i Boże Narodzenie. Mimo wojny, równie syte i huczne jak w czas pokoju. W drugi dzień świąt, gdy po powrocie z kościoła zasiedli do stołu, pod dom Janka i Karoliny podjechały sanki. Ledwo dźwięk dzwonków obwieścił gości, a już w drzwiach stała ciotka Lodzia Gawrońska z szynką w jednej i butelką wódki w drugiej ręce.
- A to, Karolciu, żebyście święta dobrze popamiętali, gości z Władkiem wam przywiozłam - rzekła, śmiejąc się i śnieg z butów otrzepując.
Za ciotką Gawrońską do domu wdeptywali Radziewiczowie z dziećmi i przyjaciółka Karoliny, Hanka Dogońska z mężem Danielem, na których weselu bawili się jesienią. Tłoczno zrobiło się w sieni i gwarno. Janek stał przy drzwiach, gości witał i wierzchnie odzienie z nich zdejmował.
- Prosimy, prosimy - mówił tylko.
- Siedzieliśmy wszyscy u nas w Nieświczu czekając, że po sumie zajedziecie. Ale nie chciał Mahomet do góry, to góra do Mahometa przyszła - w drzwiach stanął gruby i rubaszny wuj Władek Gawroński i rozpinając kożuch, żartował od drzwi. - A to Jankowi się powodzi, z czterema kobietami jak w haremie żyje - rzekł, witając się kolejno z babcią Małgorzatą, Karoliną i dziećmi.
- A co, zazdrości wujek? Niech sobie wujek drugą ciotkę sprawi, weselej będzie w rodzinie - odparowała Karolina.
- Już i z jedną ciotką mam za wesoło, Karolciu, a co tu o drugiej gadać? Kto to by wytrzymał? Ta jedna chwili w domu nie posiedzi, gna tylko po wertepach za rozrywką jaką, a ja, głupi, za nią - roześmiał się serdecznie.
Wuj Władek Gawroński jak zwykle udawał, że cały ten świąteczny fortel z zajazdem do Janka i Karoliny to była tylko ciotki sprawka. Był rodzonym bratem matki Karoliny, Marianny Wójcik, która, niespokojna dusza, po śmierci męża z młodszymi dziećmi do Małyńska pod sowiecką granicę się przeniosła. Gawrońscy, od dziecka z Karoliną mocno związani, matkowali trochę teraz jej i Jankowi.
U Karoliny i Janka świętowano dwa dni, a potem wszyscy na powrót do Gawrońskich się przenieśli, by na Nowy Rok do Radziewiczów wrócić.
- Nigdy jeszcze nie miałam tak wesołych świąt. Nawet nie pamiętam, że to przecież jest wojna - cieszyła się Hanka Dogońska.
- Chcesz, namówię ciocię Gawrońską. Ona potrafi wywoływać duchy. Zapytamy o tę wojnę. Podobno duchy prawdę mówią.
- O, tak ! Błagam cię, Karolciu, poproś ciocię. Może duchy powiedzą też, syna czy córki mamy się spodziewać - prosiła Hanka, która latem spodziewała się dziecka.
Wbrew obawom, ciotka Lodzia Gawrońska nie dała się długo prosić.
- Ot, młode kozy - powiedziała - duchów wam się zachciało! Gdyby nie wojna i twoje dziecko, Haniu, nigdy na prośbę bym nie przystała. Już będzie dwadzieścia lat, jak przyrzekłam sobie, że wywoływać duchów nie będę. Ale dziś, niech już wam będzie. Przygotujcie, co potrzeba, spróbujemy.
- Oj, baby, baby, wiecznie ciekawe, wiecznie głupstwa w głowie - bez złości skwitował wuj Gawroński.
Mężczyźni przeszli do innego pokoju.
- Tylko się nie śmiać, kozy, bo duch śmiechów nie lubi - rzekła ciotka i zasiadła do przygotowanego stołu.
- Ależ ciociu, nikt przecież nie ma zamiaru się śmiać - odparła Karolina z wielkim trudem już teraz utrzymując powagę.
Ciotka Gawrońska zdecydowała, że ponieważ o sprawę wojny chodzi, najlepiej zapytać o jej wynik Marszałka. Bo któż inny, jak nie on, wódz nad wodzami, może przewidzieć, kiedy i jak to wszystko się skończy. Kwestia dziecka Hanki, chłopak czy dziewczynka, jest mniej istotna, ale jak już się duch Marszałka rozgada, to i na to pytanie pewnie odpowie bez specjalnego wstrętu. Po tym przydługim słownym wstępie ciotka zapadła w milczenie, a po chwili rozległ się jej poważny głos:
- Józiu Piłsudski, przyjdź!
Ręce ciotki odprawiały nad spodeczkiem przedziwne ruchy. Chwilę trwało, zanim spodek drgnął i Józio zaczął odpowiadać na zadawane mu przez ciotkę pytania. Wyszło, że wojna się skończy, ale kiedy, nie wiadomo. Wyszło, że Hitler przegra wojnę i Polska będzie wolna. Przy dziecku Hanki Dogońskiej duch Marszałka zdenerwował się głupimi pytaniami. Bo czy to przystoi Marszałka Polski pytać, chłopiec czy dziewczynka jakiejś młodej mężatce się urodzi? Dość, że jakieś głupstwa odpowiadał, na co Karolina nie wytrzymała i wybuchła gromkim śmiechem, a ciotka Gawrońska seans przerwała.
- Oj, kozy, kozy. Dzieciate prawie wszystkie, bo i Hania przecież dziecko już nosi, a tylko głupstwa wam w głowie. Macie szczęście, że duch Marszałka z natury łagodny, bo i za życia wszak Piłsudski pogodnym był człowiekiem. Bo inny to i po głowie mógłby dać za takie lekceważenie - powiedziała bez złości.
A potem długo opowiadała trzydziestoletnim mężatkom i ich dzieciom, które do pokoju się wcisnęły po zakończeniu seansu, o różnych duchach i latających po stole spodkach oraz innych dziwnych przypadkach, jakich sama przy wywoływaniu duchów doświadczyła lub o których słyszała od swych własnych ciotek i babek.
Ewa Kurek
Cz. 3 - 4
15.03.2016r.
Solidarni 2010