Zapraszamy Państwa do nadsyłania swoich wspomnień o przebytych drogach,
o Waszych doświadczeniach emigracyjnych.
"OSTATNI KROK KU ŚWIADECTWU -
każdy może stać się piórem zranionego Orła"
Słowo od spisującego wspomnienia mjr. pil. Dyw. 303 Juliana Kroka.
Poznałem Juliana Kroka w Brisbane w 1997 roku. Od początku wywarł na mnie bardzo miłe wrażenie.
Starszy pan z czymś czego mi brakowało od wyjazdu z Polski. Taka jakaś wewnętrzna pewność słuszności, której nie eksponował, a którą czuło się w jego obecności. Dopiero z czasem zacząłem rozumieć to odczucie, gdy poznawałem go bliżej. Mogło to nastąpić, bo stając się członkiem Stowarzyszenia Polskich Kombatantów zacząłem częściej obcować z tą ciekawą postacią. Wstąpienie do SPK było w dużej mierze przypadkiem, bo po złych doświadczeniach we współpracy z rodakami w obozie dla uchodźców we Włoszech trzymałem się parę lat z daleka od organizacji polonijnych. Przy różnych okazjach zacząłem wypytywać o historię naszego Koła, i jego osobiste losy.
Był to tzw. ostatni dzwonek, aby w SPK nastąpiła wymiana pokoleniowa, aby zachować żywotność zasłużonej organizacji. Zmiany statutowe dopuściły do członkowstwa ludzi nie będących kombatantami, ale będących oddanymi ideałom stowarzyszenia. Gorącym orędownikiem takich rozwiązań był właśnie Julian Krok. On też nakłonił mnie do objęcia redakcji wewnątrz-organizacyjnego pisma, które wraz z żoną redagujemy już 8 lat. Józef Wasiel i Julian Krok to ostatni prezesi Koła z pokolenia kombatantów. To im Koło zawdzięcza perspektywy istnienia. W naszej, polskiej społeczności w Brisbane Julian Krok niewątpliwie jest jedną ze znakomitszych postaci. Pół wieku pracy dla Polski i nas tutaj wystawia mu wspaniałe świadectwo, a wojenna przeszłośc związana z legendarnym dywizjonem 303 stawia go wśród najlepszych synów dalekiej Ojczyzny. Jego wytrwałość i starania o realizacje statutowych celów SPK godna jest najwyższego podziwu.
U kresu swej długiej życiowej wędrówki podjął jeszcze jedno wyzwanie. Jest jednym z założycieli
i zarazem filarem moralnym Ruchu Rodaków - mieszkańców świata! Ma nadzieję, że ruch ten będzie godnym spadkobiercą najlepszych tradycji i idei polskich kombatantów. Że będzie budował pomniki z pracy ludzi żyjących i życiem swym służących Polsce, a nie stawiał wyłącznie na martwych bohaterów, którzy niech pozostaną we wdzięcznej pamięci potomnych. Że będzie łączył wreszcie polskich patriotów ponad granicami dla dobra Ojczyzny bez względu na to gdzie mieszkają.
Julian Krok jest po prostu uosobieniem heroizmu swojego pokolenia: pokolenia "kamieni rzucanych na szaniec", że pozwolę sobie przytoczyć Kamińskiego. Jest człowiekiem nader skromnym i dalekim od dostrzegania swoich zasług. Ilekroć zaganąłem go o potrzebę spisania jego historii zawsze odpowiadał, że to przecież znane rzeczy, że nic nadzwyczajnego nie ma w jego życiu, co warte byłoby szczególnego upamiętnienia.
Bardzo powoli drążyłem skałę braku przekonania i zgody na utrwalenie jego wspomnień. Przed dwoma, może już trzema laty wiedząc, że pomogliśmy z żoną osobie w starszym wieku zakupić komputer i nauczyliśmy ją na tyle dużo, iż pozwala sobie na codzienny kontakt z rodziną w Polsce za pośrednictwem internetu zwrócił się do nas z prośbą o to samo. Dzisiaj swobodnie serfuje po internecie, czyta prasę i koresponduje za pomocą e-mail. Uczestniczy w programowych działaniach Ruchu Rodaków. A przy tym przestał być osobą zupełnie prywatną, ukrytą przed światem w jakiejś odległej dzielnicy Brisbane. Świat wraz z internetem przyszedł do jego domu, a z nim zainteresowanie tym co się jemu wydawało mało istotne. Dzięki zainteresowaniu z zewnątrz zaczął otwierać swą przeszłość przed ludźmi ciekawymi, dbającymi o prycypia i memorabilia.
Od rodziny przyszły zdjęcia, które pozostawił uciekając przed UB z Polski. Odżyły wspomnienia i nastał czas na ich uwiecznienie. Wdzięczny jestem losowi, że darował mi tą szansę. Dziękuję Julianowi Krokowi za zwrócenie się do mnie o pomoc, a jego wspaniałej żonie Hani za słowa:
"co on teraz by robił, gdyby nie miał tego komputera".
Patrz przez to uchylone na świat okno i ciesz się zainteresowaniem tych dla których Twój życiorys jest ważny.
Pomysł na podtytuł nasunął mi obraz młodej artystki, 14 letniej uczennicy Liceum Plastycznego z Gliwic, Anny Zgadzaj nadesłany na konkurs plastyczny "POLSKA ZAWSZE BYŁA I JEST TAM GDZIE ONI" ogłoszony z okazji 50-cio lecia SPK Koła Nr.8 w 2004 roku.
Mirosław Rymar
Roz. I
Beztroskie lata
Urodziłem się w rodzinie, która zapewniała dzieciom dostatek i wykształcenie. W owych czasach mężczyzna musiał zapewnić byt rodzinie, a zmiana miejsca pracy pociągała za sobą zmianę miejsca zamieszkania rodziny. Mój ojciec Roman urodził się w 1881 roku w Krakowie i tam też ukończył studia na Akademii Górniczej. Po studiach pracował w Dąbrowie Gorniczej. W trakcie I wojny światowej przeniósł się wraz ze swoją rodziną do Poczesnej w okolice Częstochowy, gdzie pracował na stanowisku inżyniera w kopalni rudy żelaza będącej częścią Huty Bankowej. Norman Davies w swojej książce "Boże igrzysko" wspomina: "... W latach trzydziestych Bank Polski poważnie inwestował w produkcję stali. Ogromna Huta Bankowa , wybudowana w 1840 r.
w Dąbrowie, była jednym z największych przedsiębiorstw przemysłowych tego typu w Europie - tak wielkim, że jej pełną moc przerobową można było wykorzystać dopiero w 20 lat później, kiedy uległy poprawie warunki rynkowe." ( tom II, str.219) W pobliżu naszej kopalni była kopalnia Hantke. Znana firma niemiecka mająca obecnie swoje przedstawicielstwo niedaleko miejsca mojego zamieszkania w Brisbane. Znowu po sąsiedzku. Tyle, że wówczas to nasza kopalnia była na dużo wyższym poziomie. Była nowocześniejsza.
Rodzina nasza zamieszkała w kolonii Borek położonej na drugim brzegu Warty, naprzeciwko Poczesnej. Była to swego czasu posiadłość carskiego generała, którą wykupili właściciele huty. Na przeciwko naszego domu, po drugiej stronie rzeki stał pałac w którym zamieszkiwał dyrektor kopalnii, Francuz Henquin. Obok siedziby dyrektora kopalnia wybudowała budynek dla urzędników.
Dom w którym mieszkaliśmy, za "czasów generała" był mieszkaniem jego zarządcy. Stał nad samym brzegiem rzeki. Tam właśnie 22 sierpnia 1920 roku przyszedłem na świat. Tuż po zwycięstwie nad bolszewikami. Czyżby był to dla naszej rodziny znak tworzenia i nadziei?
Mój brat Stefan miał już wówczas 10 lat, a siostra Bonifacja 5. W owych czasach oczywistym było, że ojciec był tym na którego barkach spoczywał obowiązek utrzymania rodziny, a mama stanowiła ostoję domowego bezpieczeństwa. Moje rodzeństwo nie było obarczane opieką nade mną pomimo, że byli ode mnie dużo starsi. Mama niepodzielnie panowała w swoim domowym królestwie i troszczyła się o nas wszystkich. Mama miała na imię Marianna. Urodziła się w 1884 roku w Dębowcu na Jurze Krakowsko - Częstochowskiej, w rodzinie Hartwig. Dziadków ze strony ojca nie pamiętam, bo zmarli przed miom urodzeniem. Natomiast dziadka ze strony mamy pamiętam jak przez mgłę. Miałem cztery i pół roku kiedy zmarł. Zapewne wyobrażenia śmierci z kosą były przyczyną, że widziałem dziadka w trumnie z obciętą głową, która spoczywała obok niego. Obraz ten był sugestywny niczym jawa i taki pozostał po dziś dzień. Mama była bardzo religijna, ale nie była dewotką. W pobliskim kościele Św. Trójcy, którego proboszczem był ks. Gawlikowski służyłem do mszy i należałem do Krucjaty Eucharystycznej.
Kościół pw. Św. Jana Chrzciciela w Poczesnej
Ten świat najbliższy, otaczający mnie od dnia urodzenia wywierał na małym chłopcu ogromne wrażenie. Był to ciągle czas pary. Wszystko poruszane było za jej pomocą: windy w szybach kopalnianych, pompy tłoczące wodę i lokomotywy. Monotonne, jednostajne dum-bum, dum-bum parowych pomp było tłem wszelkich innych dźwięków mojego dzieciństwa. Praca w kopalni trwała całą dobę, na trzy zmiany i co 8 godzin rozlegało się buczenie parowych syren na wszystkich szybach, ogłaszające koniec pracy. Ruda żelaza wydobywana w kopalni należącej do Huty Bankowej nie była najwyższej jakości, więc transportowano ją do Poraja w celu uszalachetnienia poprzez prażenie. Dopiero po tym procesie ruda dostarczana była do huty. Piece - prażaki stoją tam do dzisiaj.
Do transportu rudy i wszelkich materiałów niezbędnych dla kopalni wybudowano kilometry wąskotorowej kolei. Lokomotywy sapały, buchały białymi obłokami i rozbudzały marzenia. Do dzisiaj pamiętam wszystkie lokomotywy i ich numery. Tak, w pierwszych latach swego życia marzyłem o prowadzeniu lokomotywy. Byłem święcie przekonany, że być maszynistą, to znaczyło być kimś! Czasami usiłowałem zaglądać do jej wnętrza, dotknąć chociaż tych kół , zaworów i dźwigni, ale ci dorośli szczęściarze, umorusani węglem maszyniści nie rozumieli marzeń małego chłopca.
Pamiętali tylko o przepisach i niebezpieczeństwie z którego ja z kolei nie zdawałem sobie sprawy.
Dla mnie był to świat tajemnicy i siły. Pociągający świat. Przyszedłem zatem na świat w miejscu i o czasie ze wszech miar niezwykłym. Na moich oczach trwała rewolucja przemysłowa, która parowała w kierunku jeszcze nowocześniejszych rozwiązań. Mieszkaliśmy w bajecznym dworku otoczonym zielenią tuż nad rzeką. Wieczorami panował w nim ciepły półmrok rozjaśniany płomykami lamp naftowych. Obok była studnia z żurawiem. A tuż, niedaleko wyrastały hałdy urobku kopalnianego tworząc całkiem spore wzgórza. Wszystko to oddziaływało na wyobraźnię i doświadczenia małego chłopca. Wówczas nieświadom byłem jak pięknie położone są nasze okolice i jak mocno osadzone w historii Polski, ale to wszystko gdzieś tam się odkładało. Na później.
Szlak Orlich Gniazd, zamków piastowskich na wyżynie krakowsko - częstochowskiej strzegących Bursztynowego Szlaku, którym docierały w najdawniejszych czasach różne towary z dalekich, egzotycznych krajów. Tuż, tuż Częstochowa, położona u stóp Klasztoru Ojców Paulinów na Jasnej Górze, a w nim obraz Królowej Polski, Najświętszej Marii Panny.
Sanktuarium narodowe i ostoja polskości.
"Dzieje naszej gminy sięgają odległych czasów. Najstarsze wzmianki dotyczące Huty Starej, Nierady
i Nowej Wsi pochodzą z XVIII w. Słowik był wymieniony w dokumencie z roku 1629, a Wrzosowa wspomniana przez Jana Długosza w roku 1470. Poczesna również pojawia się w pismach Długosza,
ale pierwsza wzmianka o niej jako wsi Królewskiej pochodzi z roku 1578.
W roku 1606 została w Poczesnej erygowana parafia. Poczesna należała do starostwa olsztyńskiego jako ośrodek jednego z czterech kluczy tego starostwa. Klucz poczeszyński zasilał skarb koronny znacznymi zyskami, było to 37% dochodów całego starostwa. Nic zresztą dziwnego, skoro do klucza należało 12 wsi, 5 folwarków, 4 wójtostwa i Częstochowa. Na skutek uchwały rozbiorowej w 1797 roku Poczesna wraz z przyległościami znalazła się w zaborze pruskim. Okres napoleoński, który wkrótce nastąpił, szczególnie wojny między zaborcami Polski, a Francją doprowadził do zmiany granic na ziemiach polskich. Poczesna weszła w skład Księstwa Warszawskiego, a po klęsce Napoleona i po Kongresie Wiedeńskim stała się częścią Królestwa Kongresowego podległego Rosji.
W Królestwie Polskim Poczesna była siedzibą jednej z pięciu ekonomii rządowych regionu częstochowskiego.
W roku 1841 ukazem carskim część Ekonomii Poczeszyńskiej została ofiarowana rosyjskiemu generałowi Sobolewowi. Nie była to mała darowizna - ponad 3000 morgów ziemi. Pod koniec XIX wieku czynne już były w Poczesnej i Borku kopalnie rudy żelaza, a w związku z powstaniem Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej na początku XX wieku została założona cegielnia w Korwinowie.
Obecna gmina Poczesna jako pełnoprawna jednostka administracji państwowej pojawiła się w 1919 roku po odzyskaniu przez Polskę niepodległości i weszła w skład powiatu częstochowskiego, województwa kieleckiego.
Rok 1939 był tragiczny dla ludności gminy tak jak dla ogółu narodu. Dekretem Adolfa Hitlera
z 8 października 1939 roku teren gminy Poczesna wraz z dwunastoma innymi z powiatu częstochowskiego został wcielony do Rzeszy. Jedynie niewielka część okolic Wrzosowej pozostała w obrębie Generalnej Guberni.
Po II wojnie światowej gmina Poczesna weszła w skład powiatu częstochowskiego, województwa kieleckiego, a od 1950 roku województwa katowickiego. W związku z reformą administracyjną kraju od 1 czerwca 1975 roku Poczesna należała do województwa częstochowskiego, od 1 stycznia 1999r. stała się częścią powiatu częstochowskiego, województwa śląskiego".- ze strony internetowej gminy Poczesna.
Czas i miejsce. Dwa wyznaczniki losu. Zaledwie dwa lata przed moimi urodzinami, w 1918 roku Polska odzyskała wolność po 120 latach rozbiorów. Jeszcze rozbrzmiewały echa Bitwy Warszawskiej, która nie tylko pozwoliła zachować świeżo odzyskaną wolność Polsce, ale nie dopuściła do marszu armii sowieckiej na zachód. Naczelnik Panstwa Piłsudski zburzył marzenie Trockiego o defiladzie armii czerwonej na Polach Elizejskich. Dorastałem, gdy żyjącego jeszcze Józefa Piłsudskiego otaczała legenda, która do dzisiaj jest ważnym czynnikiem poczucia dumy narodowej Polaków.
Wielki Kryzys! Światowe załamanie gospodarcze! Samobójstwa bankrutów! Wielki światowy krach!
To niemal codzienne nagłówki krzyczące z pierwszych stron gazet. Jak wiele ludzi, tak i naszą rodzinę doświadczył Wielki Kryzys, ale nie było to do końca złe doświadczenie. Mój ojciec w tym właśnie czasie podjął, jak pokazało życie najlepszą z możliwych decyzję. Zakupił w sąsiedniej Poczesnej 7,5 hektarowe gospodarstwo. Ta inwestycja pozwoliła rodzinie przetrwać nie tylko kryzys, ale także wojnę, i komunizm. Poczesna sąsiadowała przez rzekę z Borkiem, więc do pracy miał blisko, a ja nadal chodziłem do tej samej szkoły i bawiłem się ze swoimi starymi kolegami. W Borku mieszkałem 10 lat. Lata spędzone w Borku i Poczesnej to niewątpliwie moje najszczęśliwsze lata.
Właściciele Huty Bankowej dotknięci światowym kryzysem w 1931 roku zamknęli firmę.
Maszyny wywieziono. Pozwalniano ludzi. Zapadła cisza. Wszystko zamarło w oczekiwaniu. Dla okolicznej ludności był to ogromny cios, bo kopalnia była głównym źródłem utrzymania dla tysięcy ludzi. Pamiętam, że w czasie kryzysu było tak ciężko, że szkoła organizowała dożywianie dla najuboższych dzieci. Mój ojciec pozostał w hucie wraz z niewielkim zespołem ludzi dozorujących przedsiębiorstwo. Znowu dobry los się do nas uśmiechnął, bo wprawdzie pracował za połowę swego uposażenia, ale ciągle była to spora pensja, pozwalająca na utrzymanie rodziny. Mógł się w tym czasie oddać swoim hobby: pszczelarstwu i szczepieniu szlachetnych odmian drzew owocowych.
Mieliśmy 16 uli i w domu nigdy nie zabrakło miodu.
Nie pamiętam, żeby nim handlował i napewno nie było to przedsięwzięcie biznesowe. Zimą wręcz przynosiło straty ze względu na konieczność dokarmiania pszczół i ocieplania uli. Pasieka była jego odpoczynkiem po pracy w kopalni. Tych pięć lat kryzysu - wówczas to była spora część mojego życia - minęło bez wstrząsów dla naszej rodziny właśnie dzięki mądrej inwestycji ojca. Poza miodem mieliśmy swoje ziemniaki, warzywa i owoce. Dopiero w 1936 roku Huta Bankowa, a z nią jej kopalnia ponownie ruszyły. Nastał czas zatrudnienia i ulgi, ale para wyparowała. Zaczęto instalować trakcję i urządzenia elektryczne. W kopalni mego ojca także. Skończyła się pewna epoka.
To wszystko działo się wokół mnie, ale mnie bezpośrednio nie dotykało. Dla mnie ważnym wydarzeniem była zmiana systemu szkolnictwa. Do 1933 roku były 4 lata obowiązkowej szkoły powszechnej i 8 lat gimnazjum. W tym roku nastąpiła reorganizacja edukacji w całej Polsce.
W nowym systemie była obowiązkowa, sześcioletnia szkoła, ale na chcących i mogących się uczyć dalej czekały egzaminy wstępne do szkoły średniej. W szkole średniej cztery lata gimnazjum, które konczyły się tzw. "małą maturą" i następne dwa lata liceum po których był egzamin dojrzałości i dyplom otwierający drogę na uniwersytety. W szkołach technicznych nauka trwała o jeden rok dłużej. Oprócz powyższych nastąpiła jeszcze jedna istotna zmiana. Wprowadzono jednolite mundurki szkolne. Poprzednio każda szkoła miała swój mundurek. Taka sytuacja często powodowała wzrost kosztów kształcenia, np. przy okazji zmiany miejsca pracy ojca i zamieszkania rodziny nastawała koniecznośc zakupienia nowego mundurka szkolnego, a był to koszt nie bagatelny. Od tamtej pory obowiązywały granatowe marynarki, białe koszule i krawat. Na rękawie konieczna była tarcza z numerem szkoły.
Do szkoły powszechnej szło się od siedmiu lat. Jednak bardziej rozgarnięci rodzice posyłali dzieci do szkoły od lat sześciu. Szkoła powszechna była nieodpłatna i tą kończyła większość dzieci. Natomiast dalsza nauka była odpłatna zrówno w szkołach państwowych jak i prywatnych. Czesne za miesiąc w szkole średniej, państwowej wynosiło 12 złotych, a np. w szkole do której chodziłem 43 złote. W tym 3 złote przeznaczone było na komitet rodzicielski.
Był to naprawdę duży wydatek i stąd, niestety wielu moich kolegów zakończyło edukację na poziomie szkoły powszechnej. Aby łatwiej było ocenić warunki życia i koszty z nim związane podam tylko, że początkujący nauczyciel zarabiał 90 zł miesięcznie i wraz ze zdobywanym doświadczeniem, po latach jego uposażenie dochodziło do 300 złotych miesięcznie.
Zawód nauczycielski był już wówczas mocno sfeminizowany i co warto zauważyć nie było różnicy
w wysokości zarobków nauczycieli ze względu na płeć.
Rachunek wystawiony w Cztochowie, w 1939 r.
Po skończeniu szkoły powszechnej rozpocząłem naukę w prywatnym gimnazjum Związku Nauczycieli Polskich, w Częstochowie przy ulicy Sowińskiego. Na tarczy z niebieskim tłem mieliśmy numer 394. Był to rok 1933, rok zmiany systemu edukacyjnego. W Częstochowie były też istniejące do dzisiaj, zasłużone szkoły państwowe: im. Trauguta i im. Sienkiewicza. Ta ostatnia wywodziła się jeszcze z czasów carskich i była bardzo bogata, miała nawet swój, całkiem spory ogród zoologiczny. Przybywające z wycieczką grupy szkolne w bramie ZOO witała duża australijska papuga, biała z żółtym czubem na głowie. Każdego wchodzącego witała kłaniając się, strosząc swój czub i mówiąc "dzień dobrrry". Czyż mogłem wówczas przypuszczać, że jej kuzynki będą siadywały na drzewach przy moim domu?
W szkołach państwowych dla szczególnie zdolnych uczniów pochodzących z ubogich rodzin możliwe były zniżki czesnego, lub całkowite pokrycie kosztów nauki. W prywatnych szkołach takiej możliwości nie było. Do szkoły dojeżdżałem pociągiem. Pociągiem pełnym młodzieży. Raptem jedna stacja, Bleszno. Jakieś 15 minut jazdy i wysiadka na dworcu w Częstochowie. Te dojazdy i powroty ze szkoły to wesołe i beztroskie chwile. Pełne gwaru i śmiechu.
Każdego roku jedna klasa, w trakcie trwania roku szkolnego jechała na trzytygodniowe tak zwane kolonie do posiadłości Romanów w Kamienicy Polskiej. Była to posiadłośc historycznie związana z rosyjskimi Romanowami. Jak spoglądam wstecz na te szkolne lata, to widzę, że niewiele różniliśmy się od współczesnej młodzieży. Też to co zakazane nas ciągnęło. W ubikacjach paliliśmy papierosy, chodziliśmy na wagary, czasem broiliśmy. Chociaż przyznać muszę, że trzymano nas trochę krócej, niż we współczesnych szkołach.
W godzinach zajęć szkolnych każdy znajdujący się poza szkołą musiał się liczyć z zatrzymaniem przez policjanta, czy też doniesieniem do szkoły przez rodziców z komitetu rodzicielskiego.
Byli wśród nas psotniki, którzy stawali się utrapieniem dla nauczycieli, a "bohaterami" dla młodszych roczników za swoje wygłupy. Nasze gimnazjum było szkołą męską i prym w sztubackich numerach wiódł von Trepke - rzekomo baron. Był niezwykle zdolnym uczniem. Zadziwiał wszystkich recytowaniem połowy "Pana Tadeusza" z pamięci. Z drugiej zaś strony miewał zachowania w żaden spsób nie licujące z inteligentnym człowiekiem i wszyscy bylismy przekonani, że jest - jak to się mawiało - sfiksowany. Ot, chociażby taki przykład: podczas apelu szkolnego. Spóźnianie się nie było tolerowane i ktoś kto się spóźnił musiał pójść do swojej klasy, a nie dołączać do stojących na placu apelowym kolegów. Któregoś dnia nasz baron, spóźniony - ubrany w bluzę khaki, bo tego dnia miał zajęcia z rzysposobienia wojskowego - przedefilował przed frontem całego grona pedagogicznego oddając honory i udał się do klasy. Młodzieży wiele nie trzeba, żeby wprawić ją w dobry nastrój i gdyby na tym się skończyło można by uznać, że mamy dowcipnego kolegę.
W chwilę później jednak von Trepke wychylił się z okna wprost nad nauczycielami i splunął im na głowy. Cóż - i to młodzikom wydawało się bardzo śmieszne. Czy było?
W szkole działał sklepik w któym można było między innymi nabyć pyszny torcik. Był on nasączony ponczem po którym Trepke'go "goniły wiaterki". Użalał się bardzo, że jego wiaterki mogą przegonić wszystkich oprócz pani Jarzembińskiej. Taki, rzekomo baron, szkolny oryginał.
Wymagania stawiane nam, uczniom napewno były inne niż obecnie. Inaczej rozkładały się środki ciężkości. Myślę, że oprócz nauczania szkoła pełniła dużą rolę w wychowaniu młodzieży, a autorytet nauczyciela nigdy nie był podważany przez rodziców. Stanowili oni wspólny front w naszej edukacji i wychowaniu. Zwracano bacznie uwagę na nasze maniery. Podczas spotkania z dorosłym, nie tylko nauczycielem, nie wystarczyło bąknąć dzień dobry i uchylic troszkę czapki. Należało czapkę zdecydowanie zdjąć z głowy, ukłonić się i z uśmiechem powitać spotkaną osobę. Podczas przerwy, na korytarzu szkolnym nie mijaliśmy się z nauczycielami, tylko stając pod ścianą, frontem do nich ustępowaliśmy im drogę.
Kiedyś ks. Kasprzak przyłapał mnie z jedną ręką w kieszeni. Złapał mnie za kołnierz i już prowadził do dyrektora, ale na moje szczęście rozmyślił się. Stwierdził, że nie będzie zawracał głowy tak zapracowanemu człowiekowi źle wychowanym urwisem i po wygłoszeniu jeszcze paru uwag pchnął mnie w stronę klasy. Uf! Całe szczęście, bo jak nic wizyta u dyrektora skończyłaby się wezwaniem ojca do szkoły.
Nawet członkowstwo w klubie piłkarskim było źle widziane, bo my mieliśmy "wyrosnąć na ludzi inteligentnych, zajmujących się poważnymi rzeczami, a nie kopaniem piłki". Jeżeli dzisiaj ktoś mówi o przedwojennym wychowaniu to ma na myśli to właśnie: szacunek dla starszych, kobiet i dobre maniery. Tego nas uczono za młodu i czasem odczuwam brak takich zachowań, chociaż był to tak krótki okres mojego, długiego już życia u schyłku którego, nadal otwieram mojej żonie drzwi do samochodu i pomagam jej wsiąść, czy wysiąść samemu robiąc to już z trudem.
Codzienną naukę rozpoczynała modlitwa, a wielu z nas było ministrantami. Ten fakt również odgrywał sporą rolę w naszym wychowaniu. Kilka razy zdarzyło mi się służyć do mszy w klasztorze na Jasnej Górze. Nasze postawy patriotyczne kształtowały obchody Swiąt Narodowych: 3-maja i 11 listopada, kiedy całe szkoły organizowały i uczestniczyły w capstrzykach, akademiach i uroczystych Mszach Świętych. Dużą rolę w kształtowaniu naszych postaw odgrywały też zajęcia z przysposobienia wojskowego. Do śmierci Marszałka uroczyście obchodziliśmy jego imieniny. Następca nie był już darzony takim szacunkiem. Śpiewaliśmy wprawdzie "nikt nam nie zrobi nic, bo z nami jest Śmigły-Rydz", ale Edwarda nie obchodziliśmy.
Społeczność szkolna odzwierciedlała całe polskie społeczeństwo. Wśród nauczycieli byli Żydzi: nauczycielka łaciny, polonista i historyk dr. Lande, bardzo porządny człowiek. Spirydonow, nauczyciel śpiewu i rysunku był bodajże ortodoksem. Nawet dyrektorem szkoły był Żyd nazwiskiem Rzędowski. Szkoły konstytucyjnie były szkołami katolickimi i lekcje religii były obowiązkowe. Mieliśmy także nauczyciela nazwiskiem Henshel, Niemca, byłego dowódcę cesarskiej łodzi podwodnej w okresie I wojny światowej. Pamiętam też nauczycielkę Kretschmann, również Niemkę. Koledzy także wywodzili się z rodzin o różnym pochodzeniu. Byli uczniowie z niemieckimi korzeniami, jak chociażby wspomniany już von Trepke, czy Janusz von Belke.
Niemniej my nigdy nie zwracaliśmy na ten fakt uwagi. Dla nas oni byli Polakami. Byli naszymi kolegami ze szkolnej ławy. Nie daleko Poczesnej była kolonia, Huta Stara A zamieszkana właśnie przez niemieckie rodziny. W szkole nie było żadnych organizacji młodzieżowych. Harcerstwo działało poza szkołą. Wszelka działalność polityczna była wręcz zabroniona, bo jak mawiał mój ojciec "od tego lepiej trzymać się z daleka". Pomimo tego oczywiście wydarzenia polityczne przenikały przez mury szkolne i żyły swoim życiem w naszych emocjach. Niektórzy pomimo zakazu nosili "mieczyki Chrobrego", symbol Stronnictwa Narodowego w klapie marynarki.
Jeden z moich szkolnych kolegów często miewał zatargi z nauczycielem żydowskiego pochodzenia. Któregoś razu podczas ostrej wymiany zdań zarządał jego wyrzucenia ze szkoły dlatego, że jest Żydem. Stało się to głośnym wydarzeniem. Nauczyciele murem stanęli za swoim kolegą, nauczycielem. Prowadzono rozmowy z ojcem chłopaka, którego zamierzano usunąć ze szkoły. Pomimo oburzenia jakie wywołał swoim zachowaniem górę wzięły racje przyziemne. Ojciec Zbyszka Orłowskiego, bo to o nim mowa, był znanym i poważanym aptekarzem w Częstochowie. Jego apteka mieściła się przy ulicy Najświętszej Marii Panny. Oczywiście regularnie płacił czesne, a że szkoła była prywatną i pieniądze odgrywały istotną rolę w jej funkcjonowaniu, to dyrektor, choć sam był Żydem podjął decyzję pozostawienia Zbyszka w szkole i cała sprawa rozeszła się po kościach. Ten incydent był zapowiedzią poźniejszych wydarzeń. Zbyszek skończył tragicznie, ale o tym dowiedziałem się dopiero wiele lat później.
12 maja 1935 roku jak codzień o godzinie 7.40 rano wysiadłem na stacji i ulicą Piłsudskiego, przy Parku Kolejarzy szedłem do szkoły. Doszedłem do ulicy Najświętszej Marii Panny i tam targnęła całą mą duszą ogromna klepsydra naklejona na kiosku z gazetami. Widziałem tylko wielkie czarne litery:
Marszałek nie żyje!
Pogrzeb Naczelnika - zdjęcie ze zbiorów rodzinnych Witka ze Stalowej Woli
To był straszny szok. Pamiętam to jak dziś. Całe życie naszego pokolenia Marszałek po prostu był. Był dla nas postacią o znaczeniu fundamentalnym. Był opoką. W szkołach obok krzyża były portrety jego i prezydenta Mościckiego. Nasz świat runął w przepaść wraz z jego śmiercią i niewyobrażalnymi jej skutkami. Co teraz będzie? To pytanie kołatało się w głowach i wzbudzało prawdziwe przerażenie.
Najbliższe dni niosły ze sobą tylko jedne ważne wiadomości. Związane z pogrzebem Marszałka Piłsudskiego. Wszystkie szkoły średnie maszerowały do kościołów, aby wziąć udział w mszy żałobnej. Nasza szkoła pomaszerowała ze sztandarem przewiązanym czarną szarfą do katedry Św. Rodziny. Śledziliśmy bacznie prasę i słuchaliśmy relacji radiowych z przejazdu trumny z Warszawy do Krakowa. Trumna złożona na armatniej lawecie jechała specjalnym pociągiem, szlakiem Pierwszej Kadrowej przez Kielce. Na zdjęciach publikowanych w prasie pokazano kondukt żałobny w którym żonę Marszałka prowadził Śmigły-Rydz. Jego córki szły również w asyscie starych legionistów. Na uroczystości pogrzebowe wśród wielu dygnitarzy przybył Goering i oficjele sowieccy. Ta śmierć, tak dla nas wszystkich straszną będąc, dla nich była zapewne momentem ulgi.
Oni już knuli. Już oplatali pajęczyną młodą Polskę i wiedzieli, że bez Niego będzie łatwiej zniszczyć "bękarta Wersalu". My nie wiedzieliśmy jeszcze nic. Tonęliśmy w rozpaczy.
W maju 1939 roku zdałem egzamin maturalny i otrzymałem świadectwo dojrzałości. Przed datą egzaminu mieliśmy tydzień wolnego na kucie do matury. W tym okresie mogliśmy korzystać z biblioteki szkolnej i liczyć na pomoc nauczycieli w rozwiązaniu problemów, którym nie mogliśmy podołać sami. W tych dniach wytężonej nauki miał miejsce pewien incydent, o którym do dzisiaj co jakiś czas wspominam. Do drzwi naszego domu zapukała Cyganka prosząca o grosz za wróżbę. Mama zwykle uprzejma, tym razem ją zbeształa i chciała przegonić. Stanąłem w obronie Cyganki poruszony wybuchem mamy. Za dobre słowo kobieta zaoferowała mi powróżyć bez zapłaty. Nie przywiązywałem wagi do wróżb, a niechcąc jej sprawić przykrości wyraziłem zgodę. Jej słowa można streścić następująco: "Odejdziesz daleko. Bardzo daleko. Potem zatoczysz koło i wrócisz, ale nie pozostaniesz. Umrzesz daleko od domu." Podała mi też inicjały mojej przyszłej żony.
Cyganka odeszła, a ja wróciłem do książek.
Egzamin maturalny przeprowadzali egzaminatorzy przysyłani przez kuratoria. Nasi nauczyciele mogli tylko być świadkami naszych wysiłków. Ilekroć zbliża się maj i dochodzą informacje o maturach
w Polsce, to przypominam sobie nasze trzydniowe zapasy z wiedzą. Zdawaliśmy maturę ustnie
i pisemnie ze wszystkich przedmiotów, włącznie z religią. Wręczanie dyplomów odbywało się
w obecności rodzin i wszystkich kończących szkołę uczniów. Pierwszy raz mogliśmy uczestniczyć
w szkolnej uroczystości bez mudnurków! Chociaż dla wielu było to jedyne przyzwoite ubranie jakie posiadali i ci tego dnia również byli w nie odziani. Jeszcze tylko dwa wydarzenia dzieliły nas od dorosłego życia: bal maturalny i obóz Junaków.
Bal odbył się w miesiąc później, w czerwcu. Można było przyjść ze swoją panienką, albo z partnerką
z żeńskiej szkoły z którą nasza szkoła wspólnie organizowała od czasu do czasu zabawy. Byli również obecni rodzice świeżo upieczonych absolwentów.
W innym miejscu, ale tego samego lata na obozie junaków był Karol Wojtyła - w środku
W pierwszych dniach lipca 1939 pojechałem na obóz Junaków do Ostrowa Mazowieckiego. Był to obowiązek wszystkich absolwentów szkół średnich - dwa miesiące pracy społecznej na rzecz kraju. Zakwaterowani bylismy w namiotach, z wojskową organizacją zajęć i pracowaliśmy przy budowie drogi. Ponieważ obóz był również formą zakończenia naszego szkolenia w ramach przysposobienia wojskowego, to oprócz pracy przy budowie drogi mieliśmy wiele zajęć teoretycznych. W trakcie trwania obozu chętni składali podania do szkół wojskowych, a niektórzy decydowałi się wstąpić ochotniczo do wojska, aby odsłużyć obowiązek i mieć to za sobą, chociaż do wieku poborowego brakowało nam jeszcze dwóch lat. Chciałem być lotnikiem i złożyłem podanie do szkoły lotniczej, ale...
Na tydzień przed zakończeniem obozu otrzymałem telegram o nagłej śmierci mego brata z wezwaniem do przyjazdu na jego pogrzeb. Brat zmarł po operacji wyrostka robaczkowego. Pomimo, że operował go bardzo dobry lekarz i po zabiegu zdawał się szybko odzyskiwać siły, to infekcja na którą wówczas nie było jeszcze lekarstw spowodowała jego nagły zgon. Osierocił córeczkę, która przyszła na świat w parę miesięcy po jego śmierci.
Smutno kończyło się to lato 39 roku, a dobiegające zewsząd głosy mówiły, że będzie gorzej.
Czy Polska da radę Niemcom Hitlera, jak dała sowietom? Nie wiedzieliśmy, że tym razem sprawa będzie z obydwoma odwiecznymi wrogami. Pobliski Wieluń padł pierwszą ofiarą zmasowanych nalotów bombowych. Jeszcze przed Westerplatte. Zbombardowano szpital, mordując większość chorych. Niemal cała miejscowość została doszczętnie zniszczona.
Częstochowa 1939 - defilada
Wieczorem 1 września widziałem tylko jednego, polskiego, konnego zwiadowcę , a już 2 września,
w sobotę po południu niemieckie patrole pojawiły się w naszych okolicach. Żadne z dotychczasowych doświadczeń nie miało równych z ogromem przerażenia wywołanego wybuchem wojny i przytłaczającą siłą najeźdzców. Ludzie w popłochu zaczeli uciekać całymi rodzinami do lasu w obawie przed Niemcami. W pobliskiej koloni Huta Stara A zamieszkałej przez niemieckie rodziny wieczorem zakwaterowły pierwsze oddziały niemieckiej artylerii. Do naszego domu dobiegał stamtąd gwar, bratano się, świętowano do późna w noc. Przybyszom zgotowano tam wspaniałe przyjęcie.
Czuli się jak u siebie w domu, a my traktowaliśmy tych sąsiadów jak Polaków.
Dominował strach i ogromna rozpacz po utracie z tak wielkim trudem zdobytej niepodległości. Siódma Dywizja Piechoty gen. Gąsiorowskiego poddała się. Dla nas, młodych mężczyzn widok prowadzonych do niewoli polskich oddziałów otwierał rozpaczy tej bezdenną czeluść. To było już 3 września.
Czwartego, a może piątego września Niemcy opanowali Hutę Bankową. Wypłacili załodze zaległe pensje i zaczęli wprowadzać swoje porządki. Dyrektor kopalni, Francuz Henque zdążył wyjechać wraz z rodziną z Polski uprzedzony o groźbie wojny, ale cała główna administracja została wymordowana w Oświęcimiu. Wśród nich zastępca dyrektora Ostrowski, Zielinski, Paul, Piekarczyk i inni. Po ojca także przyszli, ale mama zwróciła się o pomoc do Włodzimierza Marynicza, który z pochodzenia był Ukraińcem mającym z Niemcami dobre stosunki. On uratował mojemu ojcu życie. Zawdzięczaliśmy to długoletniej znajomości naszych rodzin.
Marynicze tuż przed wybuchem wojny uciekli w swoje rodzinne strony do Jaremcza. Tam jednak wkrótce weszli Rosjanie. Marynicz, były oficer austriacki podczas I wojny światowej mówił biegle po niemiecku. Przedostał się wraz z rodziną do Przemyśla, gdzie urzędowała komisja niemiecko - rosyjska i jako Niemcy, na mocy porozumień zawartych między najeźdźcami wrócili do Poczesnej. Przyjął obywatelstwo ukraińskie. Po wojnie uciekli na Śląsk, bo miejscowa ludność wiedziała o jego dobrych układach z Niemcami w czasie wojny. Był matematykiem i na Śląsku podjął pracę w szkole. Polskiej szkole. Czy łatwo jest ocenić takiego człowieka? Z jednej strony takie obywatelstwo jakie zapotrzebowanie. Z drugiej ratuje Polaka i wreszcie uczy polskie dzieci. Czego i jak uczy?
Po pierwszym szoku uciekinierzy zaczęli powracać do swoich domów, a Niemcy już pod koniec września przystąpili do organizowania okupacyjnej administracji. Prezydentem Częstochowy został ojciec mojego szkolnego kolegi Janusza von Belke. Muszę przyznać, że wielu Niemców mieszkających wśród nas zachowywało się przyzwoicie. Nie obnosili się ze swoją niemieckością i dobrze traktowali Polaków. Oczywiście bacząc by tym samym nie narazić się nadgorliwym rodakom i gestapo. Ale byli i tacy, którzy z dnia na dzień stali się naszymi ciemiężycielami. Mieszkali na rdzennie polskiej ziemi i od razu świetnie znaleźli się w nowej sytuacji. Cóż jednak dziwić się Niemcom w czasie okupacji, wszak wśród Polaków nie brakowało karierowiczów i oportunistów wraz z narzuceniem Polsce komunizmu. Polaków którzy bynajmniej nie byli lepsi dla swoich, niż nowi, sowieccy okupanci.
Żołnierzy wziętych do niewoli rozpuszczono do domów, bo zapewne utrzymywanie ich w obozach stanowiło duże obciążenie dla Niemców. Widziałem na stacji kolejowej polskiego oficera wracającego do domu z niewoli. W mundurze, płaszczu, bez pasa, ale z szablą pod pachą. Dowód resztek rycerskich zasad Wermachtu, które wkrótce już znikną w otchłani zbrodni.
W połowie października wszystkich byłych jeńców wezwano do stawienia się w celu dokonania rejestracji. To był pierwszy podstępny czyn władz niemieckich. Gorąco namawiałem swojego znajomego oficera, który ukończył Komorowo tuż przed wojną, aby nie szedł, ale on twierdził, że nie ma wyjścia. Miał rodzinę, był pełen obaw, że jak się nie stawi, to będą go szukać i rodzina może ucierpieć. Z punktów rejestracyjnych przetransportowano ich do byłych koszarów 27 Pułku w Częstochowie. Stamtąd wypuszczono tylko szeregowych, podoficerów i tych którzy zataili, że są oficerami. Wszystkich oficerów i podchorążych wywieziono w głąb Niemiec do obozów jenieckich.
Ilu im podobnych znalazło się w oflagach, nie wziętych z pola bitwy tylko z podstępnej rejestracji? Zapewne bardzo wielu.
Jak dowiedziałem się wiele lat później, naszą kadrę obozu junackiego wojna zepchnęła w ręcę bolszewików i ci którzy przeżyli wyszli z Rosji dopiero z wojskiem generała Andersa.
Niemal natychmiast po otrząśnięciu się z pierwszego szoku podjąłem decyzję o pójściu tam, gdzie miałem nadzieję znaleźć wojsko polskie chcące dalej walczyć, na Zachód. Pomimo groźby kary śmierci nasz sąsiad przechowywał zasilane z akumulatora radio. Sikorski wzywał do oporu i formowania sił zbrojnych we Francji.
Planowałem wędrówkę razem z kolegą z Łodzi. Nie było to proste, bo wojenne prawa zabraniały podróżowania bez specjalnego zezwolenia. Żeby uniknąć kłopotów wybrałem się do niego rowerem, aby omówić trasę i plan wędrówki. To była długa podróż. W jedną stronę 153 kilometry! Niesłychane - jak teraz myślę -, że mogłem kiedyś rowerem przejechać taki szmat drogi. Ku mojemu rozczarowaniu kolega zdecydował, że pozostaje w kraju. Mocno zdenerwowany i przytłoczony tą niepomyślną wiadomością wracałem do domu. Męcząca droga powrotna przytępiła moją ostrożność i zupełnie niespodziewanie zostałem zatrzymany przez patrol volksdojczów, którzy wspierali Niemców w utrzymywaniu ich porządku i terroryzowaniu ludności. Byli w cywilnych ubraniach. Tylko z opaska, ze swastyką na ramieniu. Wczoraj jeszcze Polacy. Dzisiaj Polaków oprawcy. Zostałem doprowadzony do ich siedziby i tam zamknięty w piwnicy. No, tak - pomyślałem - mało, że moje plany wzięły w łeb, to jeszcze licho wie jak to się skończy. Zostawili mnie z moimi niewesołymi myślami.
Po jakimś czasie drzwi się otworzyły i wprowadzili kilku Żydów, których schwytali jadących furmanką. Wzięli nas razem na przesłuchanie. Nowi aresztowani stali się głównym punktem ich zaiteresowania. Po rewizji i zagarnięciu mieszka z pieniędzmi jednemu z Żydów, zaczęli ich przesłuchiwać. Dowódca patrolu pastwił się nad Żydem okładając go pięściami, uzbrojonymi metalowym zatrzaskiem zabranego mu mieszka . Stałem się dla nich niewygodnym świadkiem, czy też obiektem niewartym zainteresowania w takiej chwili, więc kazali mi się wynosić.
Nie czekając na zmianę ich humoru pognałem do domu. Nie wiem co stało się z moimi wspólaresztantami, ale zapewne podzielili los moich nauczycieli i dyrektora, z pochodzenia Żydów. Wszyscy oni zginęłi. Decyzja o wlace z Niemcami stała się nieodwołalną.
Pewnego razu, w Częstochowie byłem świadkiem demonstracji "dobrej organizacji pracy i praktycznego zmysłu Niemców". Zmobilizowali Żydów i kazali im wykopywać kocie łby z ulicy Kilińskiego, przenosić na sąsiednią ulicę Dąbrowskiego, a tam układać w pryzmy. Inna grupa Żydów zaś przenosiła je z powrotem i układała na jezdni ulicy Kilińskiego. Jaki inny był powód takiej pracy jak nie tylko upodlenie i poniżenie ludzi którym kazano ją wykonywać? Jeszcze jeden obrazek buty nadludzi. Zachlapany niemiecki motocyklista zatrzymał dwie idące chodnikiem Żydówki i kazał im własnym ubraniem czyścić błoto pokrywające jego buty i motocykl. Kolejny mit rozwiewał się na moich oczach. Mit cenionych zalet narodu niemieckiego. W jego miejsce zaczął się budować nie - nowy mit, a realne barbarzyństwo nie znane w dziejach ludzkości!
7 grudnia 1939 roku, po południu pożegnałem rodziców i z ich błogosławieństwem ruszyłem w drogę. Wówczas nie mając pojęcia jak długa to będzie droga i gdzie mnie ona zaprowadzi. Mama dała mi 250 złotych. Tato dorzucił 50 marek. W swoją szkolną teczkę spakowałem parę niezbędnych rzeczy i ruszyłem... na koniec świata.
...czytaj dalej