JEDEN JEST NARÓD POLSKI - WIODĄCY PROJEKT RUCHU RODAKÓW

OSTATNI KROK KU ŚWIADECTWU - ppłk. pil. Julian Krok, Mirosław Rymar

 


* Julian Krok - CV

*Julian Krok w Polsce 2005

* Z Sanoka do Meksyku - Zygmunt Haduch

* Niech Pani coś napisze... - Ryszarda Pelc




 

 

 

 

 

Zapraszamy Państwa do nadsyłania swoich wspomnień o przebytych drogach,
o Waszych doświadczeniach emigracyjnych.

"OSTATNI KROK KU ŚWIADECTWU -
każdy może stać się piórem zranionego Orła"

Roz. IV
Ostatni bastion - wyspa
Czy to będzie wreszcie początek "drogi do domu"?

Francuzi przewidywali wkroczenie Niemiec na tereny Belgii oraz posiadali rezerwy dla zatrzymania ewentualnego uderzenia z kierunku Arden. Raczej nie miejsce było dla nich zaskoczeniem, zaskoczeniem była szybkość i doskonałe współdziałanie wszystkich rodzajów wojsk Wermachtu." I dalej "...Linia Maginota spełniła swój cel osłaniając mobilizację Armii, żaden nieprzyjacielski oddział nie mógł w tym przeszkodzić. Pozwalała oszczędzić siły, aby ich większość można było użyć w Belgii... Chroniła ona Elsass-Lotharingie i jej ośrodki przemysłowe oraz zmusiła Hitlera do złamania Neutralności Belgii..."  

Linia Maginota - mapa

Klęski Francji nie można więc złożyć na Linię Maginota, przyczyn trzeba szukać w politycznym rozwoju sytuacji. Otoczenie przez Niemców Linii Maginota z jej 22 tysięczną załogą (Elsass-Lotharyngia) zmuszało Niemcy do zaangażowania aż 260 tyś żołnierzy. Niemcy dokonali przełamania umocnień tej linii tylko w części mniej umocnionej gdzie Francuzi nie posiadali rezerw i wsparcia artylerii - ze względu na przesunięcie sił w kierunku Belgii a potem resztek rezerw dla obrony Paryża. Były próby zdobycia i zmuszenia do poddania się większych obiektów. W części tzw. Obszaru Hagenau były zgromadzone najcięższe punkty oporu Linii Maginota. Tam też trwały cały czas największe walki artyleryjskie i próby sforsowania pozycji obronnych. W tym miejscu Niemcom nie udało się osiągnąć żadnych godnych przytoczenia celów. Załoga Linii Maginota poddała się dopiero na specjalny rozkaz francuskiego sztabu i to w tydzień po wejściu w życie zawieszenia broni.

Upadek tej pozycji obronnej i całej Francji trzeba upatrywać w następujących rzeczach:

•  Francja była tak bardzo nastawiona pacyfistycznie, że jakiekolwiek działania ofensywne tak dyplomatyczne jak i zbrojne nie brane były pod uwagę,

•  Dowódcy Armii Francuskiej jak i szefowie rządu w 1940 roku niebyli to ci sam ludzie, co zdecydowali się na budowę i wykorzystanie Linii Maginota. Wraz z nowym rządem zaistniały inne poglądy na rozwój sytuacji i wykorzystanie tej Linii.

•  Cała strategia Francuska oparta została na doświadczeniach wojny pozycyjnej i mimo nawet dość nowoczesnego wyposażenia ich Armia ustępowała Niemcom w sprawach organizacji i wykorzystania swego sprzętu.

•  Zlekceważono początkowe sukcesy Niemców w Ardenach i nie zdecydowano się na czas zaalarmować własnych rezerw.
Na podstawie Broszury "Assiociaton des amis de la Ligne Maginot d'Alsace", autor CGS Wysek

Takie rozważania snuć można po latach sięgając do dokumentów, mając historyczną wiedzę, ale wówczas z ulgą oddalaliśmy się od "gniota Maginota" i z pełnym przekonaniem mogliśmy się podpisać pod kończącymi cytat określeniami nawiązującymi do nastrojów pacyfistycznych, braku przygotowania do wojny i woli walki Francuzów. Te przekonania były absolutnie dominujące i przygnębiające równocześnie. Po raz kolejny brutalna, bezwzględna siła zmiotła nasze nadzieje sprowadzając młodych, dzielnych ludzi do roli tułaczy, których angielska węglarka unosiła w stronę Angli, ostatniego bastionu. Jeżeli tam też nie... to już tylko kajdany!

Statek zupełnie nie przystosowany do przewozu ludzi wziął na pokład około 500 osób: żołnierzy, cywili, kobiet i dzieci. Mieszanka różnych narodowości, sami obcy. Jedynie nasza szóstka z patrolu trzymająca się razem dawała pewne poczucie swojskości. Oczywiście mowy nie było o kabinach i choćby minimum wygody. Całą podróż odbyliśmy na pokładzie. Jedyne wyżywienie jakie nam oferowano, to suchary z żelaznej rezerwy żywności załogi. Draństwo nie do ugryzienia bez moczenia w herbacie, czy kawie. O myciu się też można było jedynie pomarzyć. Załoga odstąpiła swoje toalety dla kobiet i dzieci, a dla mężczyzn zrobiono prowizoryczną latrynę mocując deskę w zenzie nad śrubą napędową. Gen. Burhard-Bukacki chcąc przełamać niechęć "pasażerów" do korzystania z tej "wygódki", w mundurze będąc zsunął spodnie z lampasami i... zademonstrował, że da się "to zrobić" w tych warunkach, nad kręcącym się w dole wałem śruby. Co bardziej bystrzy szybko ulokowali się pod szalupami ratunkowymi i mieli jakiś "dach" nad głową. Czy było satysfakcjonujące, że wśród nich był również pewnien rotmistrz z żoną? Bo ja wiem, pozostałych bratało leżenie pokotem na gołym pokładzie, wspólna niedola. Aby uniknąć niemieckich łodzi podwodnych wypłynęliśmy głęboko w Atlantyk i dużym łukiem zmierzaliśmy do Liverpool-u. Płynęliśmy cały czas pod eskortą kontrtorpedowca. Jednak każdy atak na naszą węglarkę mógł się zakończyć tragedią. Po całym dniu i nocy, wczesnym rankiem wpłynęliśmy - szczęśliwie unikając spotkania z Niemcami - do portu.
Na ostatnich nogach, powoli, w bardzo kiepskim stanie ducha schodziłem po trapie wprost na - to było przeżycie ściskające za gardło - czekające z kubkami ciepłej kawy i herbaty kobiety. Prawdopodobnie wolontariuszki Czerwonego Krzyża. Ujęło mnie to bardzo. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby zdawać sobie sprawę w jak kiepskim stanie psychicznym wielu z nas było po tych wszystkich przejściach. Na kolejnej, nieznanej, obcej przecież ziemi, ktoś po nas wyszedł, przywitał i zatroszczył się o tak wczesnej w dodatku porze. W porcie po krótkim odpoczynku zajęto się cywilami, a żołnierzy doprowadzono na stację kolejową. Tam wreszcie mogliśmy się chociaż trochę przemyć i zjeść ciepły posiłek, po czym podstawiono pociąg, którym mieliśmy odbyć ostatni odcinek podróży - do obozu wojskowego w Szkocji. O ile język francuski, lepiej lub gorzej wileu znało, o tyle angielskiego ani w ząb. Brak było jakichkolwiek informacji, co dodatkowo pogłębiało uczucie niepewności, zagubienia i wyobcowania.

Trasa podróży - mapa

Jechaliśmy pociągiem w dosłownym tego słowa znaczeniu w nieznane. Mijane miejscowości, kierunkowskazy i dostrzegane przez szyby napisy zupełnie nic nam nie mówiły. O ile język francuski, lepiej lub gorzej wileu znało, o tyle angielskiego ani w ząb. Brak było jakichkolwiek informacji, co dodatkowo pogłębiało uczucie niepewności, zagubienia, wyobcowania i powiększało panujące wśród nas uczucie ogromnego przygnębienia. Jeden z kolegów, Doroba, znany przed wojną bokser wagi ciężkiej, potężny mężczyzna odchodził od zmysłów, płakał, krzyczał, nie mógł - podobnie jak my wszyscy - ochłonąć po szoku klęski we Francji i przygnębiającej, pełnej znaków zapytania niepewności czekającej nas u końca tej chaotycznej podróży. Wyczerpanie fizyczne też dawało o sobie znać. Usiadłem przy oknie, wsparłem głowę na ręce spoczywającej na framudze i przytępiałym wzrokiem spoglądałem za szybę na mijające, obce krajobrazy. Mózg ich nie rejestrował. Ile to już czasu od opuszczenia zacisznego domu w ogarniętym pożogą kraju? W moim życiu to całkiem spory kawałek czasu, ale obiektywnie rzecz biorąc nie tak wiele minęło od... Poczułem jak żywe tamte zapachy, chłód wykrochmalonej pościeli, ujrzałem znane widoki za domowym oknem. Patrzyłem nie widząc, aż w ten miniony świat wdarł się niecodzienny obrazek. Błysk szabli przeciął wspomnienia. Na nasypie kolejowym dostrzegłem starą, siwą kobietę wymachującą szablą! Ten obrazek był jednym z pierwszych, który utkwił mi mocno w pamięci. Uleciał z prędkością mknącego pociągu, a przecież pozostał na zawsze. Jakże ja go całym swym jestestwem zrozumiałem. Ten "język" nie wymagał tłumaczenia. Oni już wiedzieli - pociągami jadą polscy żołnierze, jadą walczyć! Samo zapamiętanie tego widoku z pośród tysięcy wydarzeń wojennych niech świadczy jak był on trudnym do opisania wstrząsem, wyrazem solidarności i nadziei. Łzy... a przecież mężczyźni nie płaczą.

Po przybyciu do Biggar - foto
Tuż po przybyciu do Biggar. Julian Krok drugi od prawej razem z Kuczyńskim,
spikerem radia Poznań, inżynierem chemikiem ze Śląska Klonowskim ,
Jerzym Możdżeniem

Po paru godzinach jazdy dotarliśmy do Biggar w Szkocji, gdzie rozlokowanych było kilka polskich obozów wojskowych. Wówczas jeszcze nie było umowy między rządem polskim, a angielskim i traktowni byliśmy jak internowani. Otrzymywaliśmy bardzo skromne wyżywienie i sześć pensów dziennie: dziewięć pensów kosztowały najtańsze papierosy, a mimo wszystko było to więcej niż żołd we Francji. Obóz był położony w dolinie, gdzie na rozległych polanach ustawiono namioty bez podłóg, a my otrzymaliśmy jako całe wyposażenie jedynie podgumowane pałatki z których można było zrobić pelerynę, albo jednoosobowy namiocik. Żadnych łóżek, materaców, kocy. Jedynie te pałatki. Tak koczowało w kilku obozach w tym jednym oficerskim około trzech tysiący żołnierzy. Przy każdym obozie była kuchnia polowa obsługiwana przez polskich kucharzy, którym Anglicy dostarczali produkty żywnościowe.
Wówczas nie mieliśmy pojęcia o tym jaki jest nasz status w Wielkiej Brytanii, jakie są prowadzone zabiegi dyplomatyczne, czy legislacyjne. Wiedzieliśmy jedynie, że traktowani jesteśmy jak internowani, a nie jak sojusznicy, którzy chcą bić się ramię w ramię z Anglikami.

Dopiero później do nas dotarło, że Anglicy musieli się uporać ze swoimi problemami prawnymi. Ich konstytucja nie przewidywała na terytorium Wielkiej Brytanii obcych formacji wojskowych. Po załatwieniu tego tematu możliwa okazała się umowa międzyrządowa. W sierpniu, po podpisaniu porozumienia otrzymaliśmy pełne umundurowanie, angielskie battledres'y z emblematami polskimi i broń osobistą. Warto wiedzieć, że nic nie dano nam za darmo. Każdy nabój, każda miska zupy, czy zniszczony samolot musiał być zapłacony przez polski rząd. Stąd na przykład otrzymywaliśmy trochę mniejszy żołd niż Anglicy, bo nasz rząd ściągał w ten sposób podatek na opłacanie kosztów walki o Anglię. Krew, odwaga były tanie i nie równoważyły strat finansowych sojuszników. Zaciągnięty dług musiał być spłacony. My spłaciliśmy, a oni swój? Zakazano nam nawet udziału w paradzie zwycięstwa po zakończeniu wojny!

W obozie w Biggar spędziłem tylko dziesięć dni. Dzięki Bogu!
Dwudziestego dziewiątego czerwca tysiąc dziewięcset czterdziestego roku zostałem odkomenderowany wraz z kilkoma kolegami do Crawford, gdzie mieściła się Szkoła Podchorążych Broni Pancernej. Dowódcą Szkoły był ppłk Dypl Poniatowski z królewskiego rodu.

Obóz w Crawford - foto
Obóz pancerniaków Crawford

Wreszcie zaczęło się coś dziać: pobudka o szóstej rano, gimnastyka, wykłady, ćwiczenia, egzaminy. Zajęcia obejmowały cały zakres niezbędnej, wojskowej wiedzy. Począwszy od pirotechniki, taktyki, elementarnej znajomości silników po sposoby użycia broni pancernej na polu walki. Skończyła się przygnębiająca bezczynność. Jeszcze umowy z Brytyjczykami nie było, ale już zaczęto nas szkolić na francuskich ciągnikach gąsienicowych do przewożenia amunicji. Były mi trochę znajome, bo właśnie w takim pojeździe stojącym na wagonie kolejowym odbyliśmy podróż z Rochefort do Bordeoux. Wraz z Jerzym Możdżeniem schroniliśmy się w jego kanbinie przed deszczem. Do końca szkoły ćwiczyliśmy na transporterach marząc o prawdziwych czołgach.

Podobnie jak we Francji warunki naszej egzystencji były wynikiem nieprzygotowania Anglii do wojny. Tysiące napływających ludzi, żołnierzy, stworzyły dla nich dodatkowe ogromne trudności organizacyjno-aprowizacyjne. Generalicja angielska swoją mentalnością podobnie jak francuska tkwiła w czasach I wojny światowej, wojny statycznej, w okopach. Pokutowała mentalność, która w zderzeniu z armią niemiecką była anachronizmem i z góry stawiała armie scierające się z nimi na straconych pozycjach. Pamiętam, że nasi lotnicy we Francji byli zorganizowani w polskie klucze, ale przydzieleni do jednostek francuskich i ich rolą było, podobnie jak w pierwszej wojnie światowej pilnowanie obiektów, a nie aktywny udział w walce. Nie było mowy o radarach, zaawansowanym używaniu radia. Wódz Naczelny Rydz-Śmigły, np. nie chciał dopuścić radiostacji blisko dowództwa, bo twierdził że Niemcy będą wówczas bombardować stanowisko dowodzenia. Niestety, dowódcy najwyższego szczebla w rozumieniu potrzeb ówczesnego pola walki narzuconym przez Niemców pozostawali daleko za nimi. I to był poważny przyczynek do klęsk poniesionych w pierwszym okresie wojny.

W szkole byłem do października. Tworzyły ją dwie kompanie A i B. W skład kompanii B wchodzili elewi wcześniej ewakuowani z Francji wraz ze szkołą i to oni przywieźli owe transportery na których przyszło nam się szkolić. Mnie przydzielono do nowosformowanej kompanii A. Wraz ze mną było tam kilku kolegów jeszcze z Francji, między innymi strasi już wiekiem Mietia Piekutowski i Tadeusz Benedykczyński, były zarządca majątku w Pruszkowie. O obywu wspominałem już wcześniej przy okazji pobytu we Francji. Ci - dla mnie młokosa - seniorzy trzymali się razem. Mieli wiele trudności podczas szkolenia, a spanie na gołej ziemi dawało się im mocno we znaki. Pamiętam kiedyś podczas zajęć z musztry - pancerniak nie pancerniak, każdy żołnierz musi być wymusztrowany - taki incydent. Załogi stały obok ciągników. Dowódca prowadzący zajęcia oddalony od nas o kilkadziesiąt metrów gestem wydawał komendy: "do wozu" i "z wozu". Po komendzie "do wozu" mieliśmy jak najszybciej zająć miejsca w kabinie, a na komendę "z wozu" ponownie ustawić się na zewnątrz, przy jego kole. Do wozu jeszcze Mietia, który cierpiał na reumatyzm jakoś wskoczył, usadowił się, chciał odsapnąć, a tu niemal natychmiast padła komenda do jego opuszczenia. Za szybko, to przerastało jego możliwości. Wszyscy stoimy obok pojazdów, a Mietia siedzi w kabinie. Dowódca energicznie wymachuje ręką, ponawiając komendę "z wozu", a Mietia siedzi i nic. Podszedł do niego i pyta srogim głosem:
-"co z wami?!",
na co Mietia niewinnie:
-"tutaj mi tak przyjemnie".
Kompania gruchnęła śmiechem. Dla nas ubaw, ale starsi koledzy po prostu nie dawali czasem rady. Cóż, z tych ludzi wojaków nie zrobili. Porozsyłali ich później po różnych jednostkach do prac pomocniczych, biurowych. Inny "francuski kolega" Jurek Możdżeń został przeniesiony do 10 Brygady Zmotoryzowanej. Jego ojciec był przed wojną zastępcą dowódcy batalionu w Krakowie. Myślę, że to rzutowało na jego czasem buńczuczne zachowanie i chcieli się go po prostu pozbyć.
Zakwaterowani byliśmy nadal w namiotach ale wykłady odbywały się w zarekwirowanych do tego celu budynkach w Crawford. Poza szkoleniem do naszych obowiązków należała służba patrolowa wybrzeża.

Po zakończeniu szkolenia zostaliśmy przeniesieni do Blairgowre. Tam już warunki uległy zdecydowanej poprawie. Byliśmy rozlokowani w mieście, zajmując zarekwirowane dla wojska pokoje. Każda kompania była zakwaterowana w budynkach sąsiadujących z sobą. W "naszej" grupie zabudowań znajdowała się nieczynna świątynia jakiegoś wyznania w której mieliśmy wykłady. Natomiast czołgi mojej kompanii stały na dosyć odległym od miejsca zakwaterowania boisku szkolnym, a za plac apelowy służyła nam ulica przy której mieszkaliśmy.

Blairgowre - foto
Blairgowre - miejsce zakwaterowania I Kompanii

Z lewej strony na zdjęciu widoczna jest wspomniana "świątynia", a z prawej okno pokoju
na podaszu w którym mieszkałem wraz z ośmioma kolegami. W budynku na wprost mieściło się dowództwo i kancelaria kompanii . Były to peryferie miasta i zaraz za budynkiem dowództwa rozciągała się farma malin. Wraz ze Zbyszkiem Komosińskim, Bolkiem Miczykiem i jeszcze kilkoma kolegami zaprzyjaźniliśmy się z rodziną farmera, sąsiada i często w wolnym czasie gośliśmy u nich. Był to już starszy wiekiem mężczyzna i z radością witał nas ilekróć wpadliśmy na herbatę z malinowym sokiem zakosztować domowej atmosfery, życia jakże różnego od naszej codzienności. Dużą radość sprawiał mu widok bawiącej się z nami jego maleńkiej córeczki. Jak mawiał dom odżywał młodością i wigorem.

Julian Krok - foto
Julian Krok z córką farmera Fried'ą

Główna kwatera formującego się I-go Korpusu mieściła się w Perth, dużm mieście będącym stolicą regionu. W skład korpusu weszła później nowoutworzona 16 Brygada. Jej dowódcą był płk. Dypl. Tadeusz Majewski, a II Pułkiem do którego zostałem przydzielony dowodził ppłk Zygmunt Chabowski. Moim zaś bezpośrednim przełożonym był dowódca I Kompanii kpt. Jankowski widoczny na zdjęciu (w środku) całej kompanii.

I Kompania - foto
I Kompania II Pułku Pancernego w Blairgowre

Pod koniec listopada tysiąc dziewięcset czterdziestego roku dostaliśmy drelichy i pierwsze czołgi angielskie Valentine, uzbrojone w działo czterdzieści milimetrów, karabin maszynowy BSA, wyposażone w radio i wieżę operowaną elektrycznie. Polskie oddziały zostały skierowane do obrony wybrzeży szkockich na wypadek niemieckiej inwazji. 16 Brygada Pancerna byłą jedyną w owym czasie na terytorium Szkocji jednostką w pełni wyposażoną i gotową do walki. W skład każdej kompanii wchodziło 16 czołgów. Jakże inne zapanowały nastroje. Ogromna radość i takie ludzkie odczucie, że człowiek znowu stał się potrzebny. Tylko maleńki trybik w wojennej machinie, ale trybik istotny, będący od tej chwili jej częścią. Nie wyobcowanym elementem zapasowym rdzewiejącym pod pałatką podszytą wiatrem, a pracującym wespół z innymi. Duża rzecz - wreszcie znalazłem się w jednostce, która osiągnęła pełną sprawność bojową. Rytm życia wyznaczały patrole i dalsze doskonalenie pancerniackiego fachu. Wiedza zdobyta na szkole musiała być uzupełniona i dostosowana do broni jaką otrzymaliśmy.

Obiad podczas ćwiczeń - foto
Obiad podczas ćwiczeń polowych. Drugi z prawej Julian Krok

Jako kapral podchorąży, dowódca czołgu otrzymywałem jeden funt i jedenaście szylingów na dziesięć dni. Było to tyle mniej więcej co przedwojenne trzydzieści dwa złote na dziesięć dni, a niektórzy przecież nie zarabiali tyle pracując. Podporucznik brytyjski dostawał piętnaście funtów, a polski szesnaście, z czego dwa funty to był podatek na spłaty długu. Biorąc pod uwagę że miałem umundurowanie i wyżywienie, to nie było źle. Bilet do kina, na lepsze miejsce kosztował dwa i pół szylinga, dobre buty, których my nie musieliśmy kupować można było dostać za czternaście szylingów. Paczkę dwudziestu sztuk tańszych papierosów kupowało się za dziewięć pensów, a lepsze za szyling i dwa pensy, ale to trwało tylko gdzieś do połowy czterdziestego pierwszego roku, kiedy to wszystkie ceny poszły w górę. W Blairgowre brygada stacjonowała do marca czterdziestego drugiego roku.

Byliśmy, co tu dużo mówić jednostką pokazową. Nic zatem dziwnego, że miewaliśmy wizytacje najwyższego szczebla. Z czym to się w wojsku wiąże nie trzeba tłumaczyć żadnemu żołnierzowi. Na hasło: przyjeżdża gen Sikorski temperatura w kompanii była bliska wrzenia. Wszystko musiało być na piątkę z plusem. Maszyny niezawodne, silniki startowały od pierwszego "kopnięcia". Spore przeżycie wszak Wódz Naczelny wizytował także moją załogę i czołg.

Wizytacja gen Sikorskiego - foto
Z lewej gen Sikorski, a z prawej d-ca czołgu Julian Krok

Dla mieszkańców Blairgowre nasze przybycie i pobyt był wielkim wydarzeniam, ale i stanowił powód do niepokoju. Tyle cudzoziemskiego wojska w niewielkim mieście. Tylu obcych młodych mężczyzn. Na początku miejscowi mieli zastrzeżenia, odnosili się do nas z pewną rezerwą, jak to często bywa w stosunku do nieznanego. Nie byli nieprzyjaźni, a raczej zaniepokojeni, bacznie obserwujący i trochę nieufni. Ktoś kiedyś skradł rower i oczywiście podejrzenie do razu padło na Polaków. Okazało się wkrótce, że złodziejem był Szkot. Po pewnym czasie jak zobaczyli że nie ma żadnych przestępstw popełnianych przez wojsko, gwałtów, to stosunki uległy dużej poprawie. Na ogólny stan napięcia miał też wpływ fakt odbywających się w tym czasie wyborów prezydenckich w USA. Jeden z kandydatów w kampani wyborczej Wielke zapowiadał, że jak on wygra, to Stany Zjednoczone pozostaną neutralne, co miałoby koszmarne konsekwencje dla Wielkiej Brytanii i dla przebiegu wojny wogóle.

W czasie wolnym od zajęć i służby żołnierze odwiedzali dwa kina w mieście. Stali się podstawą ich egzystencji, bo była to jedna z niewielu dostępnych rozrywek. Programy zmieniane były co trzeci dzień. Miały więc wzięcie wśród wojaków, co oczywiście radowało właścicieli zadowolonych z dobrze kręcącego się biznesu.

Wśród zasłużonych polskich oficerów był gen. Szyszko-Bohusz dowódca Brygady Podhalańskiej, która nie zdążyła się ewakuować na czas i podobnie jak brygada Maczka została internowana. W późniejszym okresie został on zastępcą generała Andersa. Generał miał zawitać do nas z odczytem na temat Podhalańczyków. Na odprawie dowództwa kompanii podjęto decyzję żeby się zwrócić do właścicieli kin o udostępnienie na odczyt sali w godzinach rannych, kiedy i tak nie ma żadnych seansów filmowych. Właściciele odmówli: biznes jest biznes, nic za darmo! Hmmm... takie buty.
W zasadzie jedynymi widzami kin, a tym samym utrzymującymi ten biznes przy życiu byli polscy żołnierze. Decyzja właścicieli odebrana została jako afront. Nie sądzę, aby decyzję podjął dowódca pułku Majewski. Myślę, że była to inicjatywa dowódców kompanii. Byli zbulwersowani odmową i ogłosili bojkot kin. Postawili żołnierzy przed wejściami, aby pilnowali skuteczności akcji. Po paru dniach, kiedy okazało się, że kina świecą pustkami właściciele poszli po rozum do głowy i zapowiedzieli, że oddają do użytku wojska sale "any time" - w każdym momencie - do wykorzystania. Odczyt generała odbył się w planowanym terminie i miejscu.

W czterdziestym drugim roku - mnie już nie było wówczas w brygdzie - brygada otrzymała rozkaz przeniesienia się do Duns. Jak się wiadomość rozeszła po mieście, to ludnośc zaczęła składać petycje do rządu i władz lokalnych domagając się pozostawienia żołnierzy u nich.
Burmistrz przy pożegnaniu odchodzącej brygady powiedział, że takich żołnierzy oni tu jeszcze nie widzieli, ani gwałtów, ani kradzieży, ani rozbojów. Przepraszał za posądzenie o kradzież której dopóścił się Szkot. Domy pozostawały otwarte bez obaw, a mieszkańcy żyli w poczuciu bezpieczeństwa - mówił.
To był okres, kiedy Polacy zaczęli zdobywać sobie ogromne zaufanie i podziw Brytyjczyków.

W drugiej połowie czterdziestego drugiego roku 16 Brygada została połączona z 10 Brygadą dowodzoną przez Maczka i w ten sposób powstała słynna później Dywizja gen Maczka, ale mnie już wówczas z nimi nie było. Wreszcie zacząłem realizować swoje marzenie. Kolejne przeniesienie. Tym razem do lotnictwa. Zamiast do Dęblina, po tylu miesiącach tułaczki trafiłem na egzaminy do Departamentu Personalnego polskiego lotnictwa w Blackpool.
Rosną skrzydła u ramion! Czy uniosą w przestworza, między orły?

...czytaj dale















RUCH RODAKÓW: O Ruchu - Docz do nas - Aktualnoi RR - Nasze drogi - Czytelnia RR
RODAKpress: W skrocie - RODAKvision - Rodakwave - Galeria - Animacje - Linki - Kontakt
COPYRIGHT: RODAKnet