Mirosław Rymar, wróg komunizmu, wszelkiej lewizny i "postępactwa" oraz ich wyznawców. Świadek przekrętu "upadek komuny" i faktycznego upadku demokracji w świecie "wyżej rozwiniętych". |
"Długi marsz przeciwko mitom"
Ojczyznę Polacy "suwerennie" oddają Obcym i wrogom
SPÓŚCIZNA
Pierwszy raz od wyjazdu z Kraju pojechałem zobaczyć na ile się zmienił po dziwięciu latach. To nie był powrót, ani też krótkie wakacje oparte o pożyczkę z banku, czy karty kredytowe. Wakacje wypełnione typowym szpanem emigranta i przysłowiowym klejeniem dolarów na czołach kolegów przy piwie, a potem spłacanie przez lata. Znałem takich. To był planowy, roczny pobyt z koniecznością podjęcia pracy, wynajmu mieszkania, płacenia rachunków, ponoszenia kosztów utrzymania etc. Podjęcie próby zorganizowania tzw. normalnego życia i empiryczne doświadczenie zakresu dokonanych zmian w ojczyźnie i poziomu życia możliwego do osiągnięcia po ewentualnym powrocie do Kraju. Świadomie też emocje związane z polskością, czy banalne zdawać by się mogło różnice przemawiające za Australią jak mniejsza ilość potrzebnych ubrań, bo cały rok jest ciepło, czy piękno tego kraju, plaże zostały odsunięte na bok. Liczyło się tylko to jak wypadnie porównanie codziennego życia, jego poziomu i realiów. Kwestie polityczne to też osobny temat chociaż one także przemawiały za Australią.
Pomimo wielu ewidentnych, korzystnych zmian roczny(!) test wypadł na niekorzyść IIIRP. Jedna biurowa pensja właściwie wystarczała zaledwie na pokrycie kosztów wynajęcia mieszkania, choć były to ówczesne "miliony". To był jedyny rok w moim życiu kiedy byłem o ironio "milionerem" z pustymi niemal kieszeniami. Byłem zmuszony odgrzać stare kontakty u szwabów i jeździć do roboty u znajomego ganc noje dojcz. Kilka tygodni tam. Dwa tygodnie z rodziną i kalco kalcom. Nie, tak napewno nie chciałbym żyć, a do tego ten niemal obowiązek kombinowania, bo "kto nie kombinuje ten nie jedzie". Nie. My już żyliśmy w innej rzeczywistości pod ciepłym Krzyżem Południa, a nie chłodnym Wielkim i Małym Wozem, bywało, że na Sybir, czy do niemieckiego obozu zagłady. Dziękuję wolę dźwigać swój Krzyż... Południa.
Symptomatyczne było spostrzeżnie kilkunastoletniego syna po powrocie ze spaceru "po mieście" w kilka dni po przyjeździe: tato, dlaczego na ulicy ludzie się tak spieszą i patrzą w chodnik przed sobą z miną ludzi wkurzonych? Dlaczego się nie śmieją, nie żartują? Do tego szarość późnej zimy, bure niebo widoczne pomiędzy budynkami dopiero po zadarciu wysoko głowy.
On wychował się w kraju luzaków ciężko pracujących przez pięć dni w tygodniu, żeby na weekend napić się dobrego piwa w wyśmienitej kompanii na plaży, poserfować, powłóczyć się po buszu, wędkować, polować, gnać po bezdrożach terenowym samochodem, czy krosowym motocyklem. Mieć fun.
On nie miał problemu ani "z garbem polskości" jak obecny lider Obcych, ani "polskimi obowiązkami Polaków". To drugie jest ceną jaką płacą wszyscy emigranci - wyobcowanie dzieci. Wszystko ma swoją cenę. Z ulgą wracaliśmy na Antypody. Ta obca ziemia stała się naszą ziemią, a ojczyznę Polacy "suwerennie" oddawali Obcym i wrogom. Czynią to nadal i niechcą tego oczywistego faktu dostrzec. Nie chcą się przyznać sami przed sobą do współuczestnictwa w unicestwianiu schedy po przodkach. Do tego nigdy ręki nie przyłożę, demokracjuchy.
Cały czas byłem i jestem zangażowany w mniejszym lub większym stopniu w sprawy polskie i miejsce zamieszkania nie ma tu nic do rzeczy. Wiedzą o tym dobrze prześladowcy Pana Ściosa i niewinnych Polaków podejrzanych(!) o kontakty z nim, którzy podjęli trud znalezienia mnie w Australii i usiłowali nakłonić do składania zeznań w sydnejskim konsulacie III Pospolitej, bo jej przecież służą, a nie Polsce. Bezskutecznie próbowali, co zapewne skwapliwie odnotowali i przekazali swoim zwierzchnikom. Zupełnie inaczej niż zdecydowana większość przy urnach z prochami polskich marzeń myśląca o sobie jako o Polakach. Partyjotyzm* i obywatelskość to konieczne atrybuty polskości ich zdaniem. Otóż nie! Tu zagram świadomie z wysokiego tonu. Czy któryś z was waży się umniejszać zasługi polskich bohaterów pozbawionych przez "polskie władze" obywatelstwa i nie będących wyznawcami partyjotyzmu w patosyftemie DemoKreacji jak wy, "suwerenni wyborcy"? Powiem więcej dystans daje większe szanse poprawnej oceny i stosunku do bieżączki zżerającej energię moich rodaków codziennie manipulowanych lawiną propagardy**, kłamstw i oczywistych nadużyć politycznych sloganów partyj ze wszystkich stron politycznego szamba. Zaangażowane uczestnictwo w "narodowym uniwersytecie" Aleksandra Ściosa w stopniu niebywale wysokim zwiększa możliwości trafnej i uprawnionej oceny.
Od tamtego "eksperymentalnego" pobytu nie zawitałem ponownie nad Wisłą przez wiele, wiele lat. Dopiero w tym roku, po kolejnych 28 latach na jesień życia pojechaliśmy z żoną do Europy..., a jesień była piękna tego roku. W tym do rodzinnego Kraju. Plan był nadzwyczaj wyśrubowany, ale też inny być nie mógł mając spełnić nadzieje wiązane z celem: pożegnanie z krajem i kontynentem białych ludzi. Z naszą odchodzącą w przeszłość, upadającą cywilizacją.
Dość powiedzieć, że w ciągu niecałych dwóch i pół miesiąca przejechaliśmy prawie trzynaście tysięcy kilometrów. Poza Krajem jadąc samochodem przez Czechy, Niemcy, Szwajcarię, Francję, Andorę, Hiszpanię, Włochy, Słowenię, Austrię i Słowację.
Moje spostrzeżenia i oceny dalekie są od (nie)naukowych statystyk, opracowań socjo(nie)logicznych, czy manipulacji inżynierów społecznych o politykach nie mówiąc.
Wnioski jakie wyciągam opierają się na bazie "czochrania" się z napotkanymi ludźmi i miejscami pobytu. Tylko i wyłącznie. Są moje. Subiektywne, ale wystarczające by dokonać własnej, niezależnej od mód i narzucanych sztamp oceny tego, co doświadczyłem.
Jechaliśmy nasycić ducha i zmysły tym, co najwspanialsze pozostawili nam nasi europejscy i polscy przodkowie bez wątpienia też Europejczycy bez skazy Brukselczyków. Utwierdzić w sobie dumę z polskości i europejskości równocześnie poszukując nadziei, że może nie jest tak źle. Może nie zginie. Czy zginie tego nadal nie wiemy, ale jest na prostej drodze do osiągnięcia tego celu. Tym bardziej wartościowe były odwiedziny miejsc świadczących o wielkości cywilizacji obecnie schodzącej. Im wspanialsze, tym bardziej wiążące z przeszłością i odstręczające od teraźniejszości. O poszczególnych etapach tej podróży jeszcze napiszę. Tutaj jedynie reflekcje ogólnej natury.
Polacy nie mają powodów do tzw. "zachodnich kompleksów". Poza jednym, cichym zabójcą na własne życzenie. Idą ich śladem wiedzeni w czeluść DemoKreacji, która ponosi odpowiedzialność za stan Europy i wszystkich państw skażonych tym patosyftemem. Jako że legitymizują nie swoich wybrańców dokonujących aktu bezprecedensowego zniszczenia swojej własnej cywilizacji w imię lewackich, zbrodniczych idei.
Drogi szybkiego ruchu, autostrady mają wyśmienite, o kilka długości samochodu wyprzedzające szwabskie, niegdyś wręcz przysłowiowo doskonałe. Trzeba jednak pamiętać, że ich autobahnen liczą sobie po kilkadziesiąt lat. Podobnie jest w pozostałych państwach przez, które wiodła nasza trasa. Ilość dróg płatnych jest tam ogromna w porównaniu do krajowych co niebywale podnosi koszty podróżowania. W kraju niestety spotykałem odcinki dróg z ograniczeniem prędkości do 85km na godzinę z powodu ich mocnego pofalowania. Można sobie wyobrazić zatem jak będą wyglądały za kilkadziesiąt lat. Tylko nad Wisłą mogłem sobie pozwolić na prędkość 140km na godzinę na autostradach. Wszędzie indziej od 100 do 130km maksimum. Niemniej wszędzie byłem świadkiem wyprzedzających mnie samochodów, które jechały conajmniej od 10 do 30km szybciej od prędkości dozwolonej. We Włoszech do tego kierowcy na lewym pasie dojeżdżali "na zderzak" błyskając światłami, często używając klaksonu by "zepchnąć" z pasa "zawalidrogę". Sposób jazdy Włochów to osobna opowieść. Pierwszy raz tego doświadczyłem w 1987 roku i nic się w tej materii nie zmieniło.
Jedna istotna uwaga. Koszty budowy dróg są ogromne, ale wszędzie podobne, więc nie kwękać politruki, bo Włochy oprócz tych "normalnych" kosztów są zmuszeni do budowy dużej ilości tuneli często długich i mostów także długich i niezwykle wysokich. Nie stękać zatem, albo na rowery i ścieżkami ku radości zielonych oszołomów.
Na całej trasie niezależnie od kraju zostawiałem ślady Gniewnych. Nie miało znaczenia, czy gorliwy demokracjuch usunie je za moment, czy za kilka dni ponieważ jeżeli podejmie trud usunięcia to tym bardziej na jakiś czas zapamięta, a może nawet z kimś się podzieli: - ty wyobrażasz sobie, że ktoś nakleił...
Trochę z zostawionych śladów
To były nasze ślady. Niektóre, te zostawiane w książkach odwiedzin pewnie zostaną na długo. W Bazyliszku na Rynku Starego Miasta usunęli, bo następnego dnia na spotkaniu znajomych już go nie było. Za to w Krakowie na Domu Polonii przetrwał conajmnie trzy dni. Pewnego razu zauważyłem, że jakiś Hiszpan w Barcelonie fotografuje nasz wpis. Pewnie po to, żeby spróbować przetłumaczyć polski tekst, gdyż intrygujące były wkurzone twarze na wklejce. One przykuwały uwagę. Uśmiechnąłem się do niego i ponieważ nieco rozumiał po angielsku to wyjaśniłem mu o co chodzi. Też się uśmiechnął i odchodząc uniósł kciuk w górę. Inny zaś, Szwajcar, właściciel kwatery gdzie nocowaliśmy na pytanie czy możemy zostawić swój ślad na jego tablicy gości poprosił o wyjaśnienie co to znaczy i sam z entuzjazmem nakleił go na samej górze. Cóż, antydemokracjuchy "wszystkich krajów łączcie"! A jak to się ma w "Długim Marszu"?
"Nam potrzeba czynu! [.] Celem proponowanej taktyki jest wskrzeszenie sprawy polskiej!" - Józef Piłsudski, Muzeum w Sulejówku odwiedzone przez nas w przeddzień wylotu. Miejsce obowiązkowe z naszym śladem w księdze odwiedzin, oczywiście.
W Kraju Warszawa, Kraków, Zakopane i Kazimierz Dolny, pozostałości rodziny i groby.
W Krakowie sarkofag mojego Naczelnika i mojego Prezydenta oraz Ogród Jordana z popiersiami Polaków. Zakopane to ukochane Tatry. W oczach mojej żony i nie tylko "ryzykowny", czterogodzinny szlak pożegnalny z Kasprowego Wierchu pod Giewont i w dół do Kuźnic. Dałem radę bez problemów. Zatłoczone Krupówki, bacówki w których wyrabiane są oscypki i nade wszystko podhalańska architektura. Te góralskie, drewniane domy na kamiennej podmurówce. Mistrzostwo świata dla tego regionu i żaden alpejski styl, czy jakikolwiek inny z tych, które widzieliśmy nie ma szans porównania w zakresie architektury regionalnej, bo trudno przecenić np. dzieła Gaudiego w Barcelonie. One są z innego świata. Wspaniałe, ale tylko autorskie!
Widać też na krajowych ulicach więcej niż za pierwszym razem uśmiechu i chyba nawet życzliwości, tylko dla człowieka dostatecznie długo już żyjącego widać też podążające za współczesnymi ludźmi cienie tamtego wk...a. Oni go niestety nie widzą, a jego przyczyny są przed nimi. Nie dostrzegają tego wsłuchani i zapatrzeni w komóry przed sobą jak tamci w milczący chodnik. Chodnik nie niósł z sobą żadnych zagrożeń, a komóry? .
Po to pojechaliśmy do Europy, a nie tylko do rodzinnego Kraju, żeby podziwiać i utrwalić w pamięci spóściznę naszych przodków: kościoły, antyczne ruiny, pałace, zamki, krypty, muzea i dla oddechu piękno przyrody podarowane nam przez Stwórcę. Wszystko to, co jeszcze pozostało ze wspaniałej przeszłości cywilizacji białego człowieka, a co jeszcze nie zostało przez niego zniszczone w imię ukazów wybrańców legitymizowanych przez niesuwerenne ludy.
Jedna z ważniejszych refleksji po całej tej wyprawie. Co my pozostawimy po sobie przyszłym pokoleniom, które za kilkaset lat zechcą jechać tysiące kilometrów, żeby to zobaczyć, podziwiać i po powrocie dzielić się wrażeniami z innymi? Co po nas trwałego i pięknego zostanie? Wszak to za naszych czasów między innymi "Zburzono kanon estetyczny, zburzono kanon piękna."*** Jeżeli nie burzyliśmy, to conajmniej przyzwoliliśmy na zburzenie biernie akceptując i legitymizując burzycieli.
Ta spóścizna właśnie spuszczana jest do szamba przez patosyftem i jego utrwalaczy, a wszystko to, co stanowiło o sile i chwale Europy staje się ciężarem dla jej mieszkańców rojących sobie o sile wyborców, którzy od zawsze jedynie legitymizują swoich ciemiężców traktowanych jako swoich wybrańców i reprezentantów. Z własnej woli oddają swoją przeszłość i przyszłość we władanie zaprzańców i wynarodowionych kuglarzy.
Lata temu wypłacałem pieniądze z autobanku w niedalekim centrum handlowym. W roztargieniu wziąłem kartę, ale pozostawiłem gotówkę. Po chwili podeszła do nas kobieta trzymjąca w ręku banknoty mówiąc: zostawiłeś w maszynie 400 dolarów.
W Wenecji, wieczorem wracaliśmy z żoną z restauracji. Wolno, spacerkiem przez mosty nad kanałami do hotelu. Już w pokoju żona zdjęła mały plecaczek w którym nosiła nasze szaszetki z dokumentami i gotówką. Zamek błyskawiczny był rozpięty. Nie było mojej szaszetki. Skradziono mi paszport, międzynarodowe prawo jazdy i całkiem sporo euro oraz złotówek. To żadna próba badawcza, ani obiektywna ocena, ale preferuję by ktoś oddawał niż kradł. Po prostu.
Od wylotu dzieliło nas kilka dni. Natychmiast poinformowałem lokalną policję, ambasadę australijską w Mediolanie i Warszawie. Ambasada w Warszawie stanęła na wysokości zadania. Po powrocie do Kraju w ciągu jednego dnia miałem w rękach nowy, tymczasowy paszport. Termin wylotu nie był zagrożony. Czy napewno? Polski pracownik ambasady "zatroskany" poinformował nas, że zdarza się iż wybiórczo na lotnisku sprawdzają i w wypadku obywatelstwa polskiego żądają polskiego paszportu. Nie mieliśmy takowych, ani żadnych szans na wyrobienie ich w ciagu trzech dni.
Był czas kiedy intensywnie walczyłem o jakieś sensowne uregulowanie tych spraw w ramach "Karty Polaka", ale bez skutku. Nie chciałem denerwować i tak przyłamanej żony, ale plan B był taki:
jeżeli nas nie wypuszczą, to markujemy formalności paszportowe, przesuwamy lot z Warszawy na Berlin, albo Pragę i pokazujemy im środkowy palec. Z ościennego kraju wysyłam formularz do PADł z prośbą (tak o to ciągle trzeba prosić!) o pozbawienie mnie obywatelstwa III Pospolitej. Memu ojcu za to, że jako partyzant Batalionów Chłopskich (za to też, a jakże) nie chciał opłacić znaczka skarbowego na deklarację obywatelstwa peerel UBeki sprawiły krwawy łomot i sypali solą, "żeby się mięso nie psuło". On tylko kolegom w pracy powiedział, że nie będzie obywatelem za pięć (bodajże) złotych. Któryś z kolegów pracował na dwóch etatach. Wystarczyło.
Zrzeczenie się obywatelstwa powinno być prostą czynnością urzędową, natomiast jego nabycie winno być obwarowane wieloma wymaganiami! Polskość nie ma nic wspólnego z obywatelstwem, które często po prostu przeszkadza robić karierę w nowym miejscu osiedlenia. Nie mam tu na myśli kariery, np. w resortach siłowych u naszych wrogów: szwabów, czy kacapów, bo to jest jak raz równoznaczne z wyżeczeniem się polskości.
Dwie scenki z lotniska Chopina.
Odprawa bagażu.
Panienka poleciła postawić walizki na wadze i poprosiła o paszporty. Gdy wzięła do ręki mój, tymczasowy to przeprosiła i gdzieś na chwilę poszła. Wróciła i jakby nigdy nic dokończyła swoje czynności. Oddała paszporty i z uśmiechem życzyła nam miłej podróży.
Poprosiłem bliskich, żeby zaczekali na telefon, który wykonamy, gdy przejdziemy kontrolę bezpieczeństwa i co ważniejsze paszportową. Pierwsza przeszła bez problemu.
Odprawa paszportowa.
Podaję swój paszport. Młody pogranicznik bierze go do ręki i pyta:
- Paszport panu skradziono? (wiedział to od panienki, która zaraportowała przed chwilą)
- Tak - potwierdziłem. W Wenecji, kilka dni temu.
Przeciągle spojrzał mi w oczy trzymając nad paszportem pieczątkę - wystarczająco długo żeby mój poziom adrenaliny wzrósł - i głośno walnął nią w paszport. Oddał mi go niczego nie życząc, a ja najspokojniej jak potrafiłem wziąłem go i powoli, nasłuchując oddaliłem się. Za chwilkę dołączyła żona. Znacznie mniej spokojna. Wykonała telefon, że nasi mogą już jechać.
Podobne emocje na granicy przeżywałem, gdy opuszczałem wrogi, siermiężny i zapyziały peerel bardzo dawno temu. Teraz wyjeżdżałem z wolnej i niepodległej, ale tylko pospolitej. Zagarniętej "z woli większości narodu" przez Obcych. Boże co za bzdura wierutna. Populacja tego kraju zwie go Polską, krajem Polaków! Wtedy jeszcze nie wiedziałem na jak długo wyjeżdżam, ale teraz już tak - NA ZAWSZE. Nawet prochy pozostaną na obczyźnie, żeby ich nie bezcześcił szwabski czy kacapski bucior w "państwie sezonowym" z woli jego obywateli.
Wyczekiwana i upragniona Niepodległa nas starców nie potrzebuje, bo to co jesteśmy w stanie zrobić możemy robić gdziekolwiek byśmy nie byli. Ambasadorować Niepodległej Rzeczypospolitej odmawiając służby Pospolitej. Ona potrzebuje czynu, któremu podołają jedynie dzisiejsi młodzi, ale dojrzali Polacy, trzydziesto, czterdziestolatkowie. Nie nawołujcie nas do powrotu, tylko szukajcie ich i wspólnie zmierzajcie do końca "długiego marszu". Nie dla nas, a dla siebie i swoich dzieci przywróćcie Rzeczy i Polskę. Tę prawdziwie Niepodległą w sztafecie pokoleń patriotów, a nie partyjotów.
Mojemu Przyjacielowi w miarę możliwości przesyłam zdjęcia i relacje z naszych podróży. Tak zareagował na ostatnią, wyjazdową.
Fragment:
"Gdy przeczytałem zdanie z Pana relacji o "opijaniu tego szczęśliwego powrotu na tą "obcą, a jakże przyjazną ziemię", pomyślałem, że Państwa pobyt w III RP był chyba przyjazdem na prawdziwie "obcą ziemię", wprawdzie rodzimą, a dziś nieprzyjazną, kochaną, a przecież wrogą. Jakże to smutne, że wracając po wielu latach do rodzinnego kraju, znajduje go Pan nieprzyjaznym, zniszczonym, zagarniętym przez Obcych i kanalie.Taka jednak jest dziś Polska i trzeba wielu sił ducha i przymiotów serca, by nadal nazywać ją Ojczyzną. Jeszcze więcej zaś trzeba sił, by w tych, którzy tu żyją dostrzegać rodaków. Myślę, że tak też Państwo postrzegaliście nasz kraj i to zderzenie pragnień z realiami musiało być bolesne."
Było.
* partyjota - wyznawca idei swojej partii i członek jej plemienia
** propagarda - propaganda pełna pogardy do targetowanego odbiorcy
*** cytat z wywiadu z prof. dr hab. Gabrielem Łasińskim
Mirosław Rymar
Oczami Warszawianki
"Powrót po latach"
Mam tak samo jak ty
miasto moje a w nim
najpiękniejszy mój swiat
najpiękniejsze dni... - "Sen O Warszawie", Czesław Niemen
Spacerując po Starym Mieście w Warszawie po wielu latach, poczułam się jak podróżnik w czasie, który wraca do miejsca zapisanego w pamięci, a jednocześnie odkrywa je na nowo. Zamek Królewski, majestatyczny i dumny jak zawsze, wydał się jeszcze piękniejszy w nocnej iluminacji - zupełnie jakby chciał przypomnieć, że jest strażnikiem historii miasta.
Spacerując czułam, jak nostalgia miesza się z zaskoczeniem. Wspomnienia z przeszłości prowadziły mnie brukowanymi uliczkami, które kiedyś były pełne ciszy, romantyzmu i przestrzeni do kontemplacji. Wyobrażałam sobie, że znów znajdę tu spokój - ten, który w moich wspomnieniach pachniał świeżością wieczornego powietrza i cichym szeptem historii w zaułkach.
Jednak dziś Stare Miasto wydaje się inne. Iluminacje wciąż dodają mu uroku, ale tłumy ludzi, gwar rozmów i światła licznych kawiarni odbierają mu dawny klimat intymności. Plac Zamkowy, kiedyś przestrzeń niemal majestatycznej ciszy, teraz tętni życiem turystów i ulicznych artystów. Rynek Starego Miasta, niegdyś magiczne miejsce o zmierzchu, dziś zdaje się gubić swój dawny urok wśród wszechobecnych ogródków restauracyjnych.
Barbakan, który w mojej pamięci był oazą spokoju, stał się miejscem spotkań i gwaru. Pomnik Małego Powstańca, symbol głębokich emocji, zdaje się teraz niemal niewidoczny w szumie codzienności.
To, co niegdyś było romantycznym zakątkiem, dziś zdaje się coraz bardziej komercyjne, jakby miasto straciło swoją dawną duszę na rzecz nowoczesności. Spacerując, próbowałam odnaleźć znajome miejsca, ale one wydają się teraz zagłuszone przez napływ ludzi i blask neonów.
Ten powrót był dla mnie nie tylko podróżą w przestrzeni, ale i konfrontacją z czasem, który zmienia nie tylko miejsca, ale i nasze wspomnienia. Stare Miasto pozostanie mi bliskie, ale nie jest już tym samym miejscem, które kiedyś nosiłam w sercu.
Miasto zmieniło się, tak jak ja się zmieniłam. Ale w tej zmienności jest coś stałego - historia, która pulsuje w każdym kamieniu, i duch miasta, który wciąż jest obecny.
Powrót tutaj po tylu latach był nie tylko spacerem po znajomych uliczkach, ale również podróżą w głąb siebie, do wspomnień i emocji, które nigdy nie zniknęły.
Iwonna Rymar
Sen o Warszawie - Czesław Niemen
01.12.2024r.
RODAKpress